Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego |
Rozdział | XIX. Miłosierdzie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na trzeci dopiero dzień poszedłem do państwa Tomaszów Podfilipskich, przybyłych do Warszawy z dziećmi i panią Darnowską. Zastałem w hotelu tylko Tomasza, a przynajmniej tylko on do mnie wyszedł. Sprowadził mnie do restauracji. Miał minę tak ponurą, że odrazu zapytałem, co mu jest? Odpowiedział:
— Wypijmy butelkę wina, bo jestem od wczoraj tak zgryziony, że sobie rady dać nie mogę, i wiele rzeczy nie mieści mi się w mózgu. Wyobraź sobie — oddalamy Darnowską.
— Jakto? w czem zawiniła?
— Tyle zawiniła, że w ciągu kilku miesięcy jej u nas pobytu przywiązaliśmy się do niej, a ona do nas. Nie można wymarzyć łatwiejszego charakteru: ze wszystkiego zadowolona, za wszystko dziękuje; dzieci przepadają za nią, a ona za niemi; Mania już od biedy papla po francusku. A przytem, chociaż taka ładna, nigdy nie zauważyliśmy cienia nieprzyzwoitej zalotności do kogokolwiek. Było przecie u nas kilkanaście osób, i pokazujemy ją wszystkim, bo jest zupełnie dobrze wychowana, zupełnie osoba dobrego towarzystwa.
— No więc cóż się stało?
— Przyjechaliśmy tutaj — trochę interesów — dentysta, porada lekarska dla Jadwini; jednem słowem — zebrała się paczka drobnych spraw, które na święta wygnały nas do Warszawy. Alinka chciała odwiedzić kilkanaście osób znajomych i wybrała się wczoraj z wizytami. Wraca z miasta blada i zmieniona, aż mnie coś ścisnęło w piersi.
— Wiesz — mówi — com się dowiedziała o Darnowskiej? Że żyła w Warszawie przez parę lat z księciem Alfredem Zbarazkim.
— Co to jest?! — pytam — skąd ta nowina?
— Od pani Odęckiej.
— Któż takim piekielnicom wierzy — mówię — i poco wogóle do niej chodzisz?
— Trudno — poszłam; znam ją od mego dzieciństwa. Opowiedziała mi mnóstwo szczegółów. Jeżeli dziesiąta część tego jest prawdą, nie możemy u siebie trzymać pani Darnowskiej.
Ta jędza twierdzi stanowczo, że może się powołać na jakie chcemy świadectwa. Opowiada też niestworzone rzeczy o jakimś głośnym skandalu w Ustroniu, który miał się zdarzyć przeszłej jesieni.
— To ja znam dokładnie. Daję ci słowo, że nie było tam pani Darnowskiej.
— Więc widzisz! — może i reszta kłamstwo? — zawołał Tomasz, na chwilę rozpromieniony. — Więc nieprawda, że przyjechała brekiem z wyścigów ze Zbarazkim?
— Nie przyjechała do Ustronia.
— Więc gdzieindziej...? Ufam, że nie zechcesz naszym kosztem osłaniać pani Darnowskiej?
Ruchliwa jego twarz od promiennego wyrazu nadziei przeszła znowu do wielkiej goryczy.
— Mój Tomaszu kochany — rzekłem, biorąc go za rękę — stary kolega cię nie zdradzi, ani podejdzie.
Opowiedziałem mu ze wszystkiemi szczegółami historję obiadu w Ustroniu i uboczną rolę, którą grała tam pani Darnowska.
— Tak — ale jeździła ze Zbarazkim — wszędzie ten Zbarazki! Ach, mówią i o innych, tylko mi ich Alinka już nie chciała wymienić. Proszę cię — dodał, biorąc mnie za obie ręce — powiedz mi, co wiesz o tej kobiecie.
— Wiem, że ma dobrą naturę — to mogłem zauważyć nawet osobiście, chociaż mało ją znam. Tak samo mogę prawie zapewnić, że Zbarazki nie miał przy niej tej roli, którą mu przypisują. Zapewnić cię o jej bezwzględnej uczciwości — rozumiesz, że nie mogę. Widywałem ją od czasu do czasu u niej. Przyjmowała samych mężczyzn. Kiedym się dowiedział, że brat ci ją przysłał na nauczycielkę, zadziwiłem się. Więcej nie mogę ci nic powiedzieć.
— Tak, ale i tego dosyć, aby zniechęcić Alinkę. Tymczasem zaczerpnęła ona innych informacyj, nietylko Odęckiej — i niestety — zgadzają się co do treści. Pojmujesz, że ja... ja zamknąłbym może oczy na niektóre przewinienia, bo mam przekonanie, że to jest kobieta dobra i z natury uczciwa. Jej nieszczęścia, brak oparcia, położenie bez wyjścia żony, opuszczonej przez męża — mogły ją doprowadzić do pewnych ustępstw, jeżeli wogóle ją doprowadziły. Ale cóż? — taka kobieta, jak Alinka, w której głowie nie powstała nigdy myśl nieczysta, ani przypuszczenie, że można dla rozkoszy poświęcić obowiązek — taki kryształ, jak ta kobieta — nie może ustąpić nic ze swych zasad, które nosi wysoko, bo ma do tego prawo. Jej moralność, to nie poza, przybrana dla ukrycia podłych instynktów, to nie płaszczyk, ale sztandar. To także nie moralność nasza okolicznościowa i paktująca ze słabostkami. Jabym jej nawet nie śmiał powiedzieć: zamknij oczy, przebacz, ludzie są słabi. Tak — ludzie, ale nie ona.
Mimo, że byliśmy w restauracji, wstał i chodził, rozprawiając gorąco. Na szczęście, w dużej sali, oprócz dwóch osób w przeciwległym końcu, nie było nikogo. Pomilczał przez chwilę, pogrążony w myślach, potem znów mówił z wyrazem tkliwego zakłopotania:
— Teraz znowu pytanie, kto jej ma wymówić miejsce i pod jakim pozorem?
— A więc pani Darnowska jeszcze nic nie wie?
— Jeszcze nic. Alinka mówi, że jej strasznie przykro, i prosi mnie, żebym się tego podjął... Jakże ja mogę? Co jej powiem? „Czy pani żyła z księciem Zbarazkim?“ — to przecie niepodobieństwo. Więc wymyślę jakich kilka łgarstw, a ona wytrzeszczy na mnie te swoje zaufane oczy i zapyta: dlaczego? — albo jeszcze się rozbeczy... Nie, ja tego nigdy nie potrafię. Wiesz co? ty ją znasz, możebyś ty...
— Ależ, mój Tomaszu!
— Nie — głupstwo.
Sam się roześmiał na chwilę i chodził dalej po pokoju nieszczęśliwy, przybity. Dbał zapewne o panią Annę, jednak się w niej ani trochę nie kochał (onby kochał inną, niż Alinę!). Zatrzymanie pani Darnowskiej w Cisowie nie było wyraźną dla niego korzyścią, bo równie dobrą nauczycielkę do drobnych dzieci mógł łatwo znaleźć. Poprostu ten człowiek miękkiego serca cierpiał na myśl pewnego okrucieństwa, połączonego zwykle z wymiarem sprawiedliwości; ten estetyk wzdrygał się przed zduszeniem ładnej, bezbronnej ptaszyny.
Nie mogąc tu nic poradzić, zostawiłem go w tym stanie i poszedłem odrazu do pana Zygmunta. Jest on i zręczny i wymowę ma przekonywującą: rozwikła to położenie, które ostatecznie sam zaplątał. Pokładałem w nim nadzieję.
Ale mieszkanie jego było szczelnie zamknięte. Z przykrością dowiedziałem się od stróża, że pan Zygmunt wyjechał ze strzelcem swym Hansem na kilka dni do Berlina. Musiał być wezwany pilną depeszą, bo przedwczoraj jeszcze nic mi o tym wyjeździe nie mówił.
Zrobić coś dla pani Darnowskiej nie było w mojej mocy; — nie czułem nawet prawa do tego. Czyż ja znam ostatecznie jej życie? Czy mogę działać na jej korzyść, a na niekorzyść Tomaszów? Wydawała mi się tylko bardzo biedną istotą, więc mi jej los stał na myśli przez cały dzień, tak dalece, że wróciłem późnym wieczorem do hotelu, gdzie mieszkali Tomaszowie, ażeby się czegoś dowiedzieć. Wywołałem Tomasza z numeru przez służącego, oczekując go w gabinecie przy restauracji z butelką wina, które lubił. Niech się biedak przynajmniej napije na pociechę.
Wchodząc, zadziwił mnie nowym wyrazem twarzy, którego odrazu nie zgadłem. Siadł i głosem poważnym, dźwięcznym, rzekł mi:
— Zaszły ogromne zmiany.
— Jakie? na korzyść pani Darnowskiej!
— Słuchaj! Podczas, gdyśmy gadali tu popołudniu, Alinka wyszła jeszcze raz na miasto i bawiła z półtorej godziny. Nie pytałem jej, dokąd chodziła. Twarz jej była tak cicha, natchniona sprawiedliwością i słodyczą. Rzekła mi:
— Teraz rozmówię się z panią Anną.
Zajmujemy trzy pokoje. Wziąłem dzieci do jednego, te panie zaś poszły do trzeciego, aby odgrodzić się od nas salonikiem. Rozmowa trwała może trzy kwadranse, może tylko pół godziny, ale wydała mi się długą. A musiałem przytem zająć dziewczynki czemkolwiek, żeby odwrócić ich uwagę. Przez kilka minut było spokojnie, — gdy nagle usłyszałem płacz kobiecy, — ale, mówię ci, płacz taki rzewny i pełen nieszczęścia, taki ostateczny jakiś i straszny, jakby zabijanego dziecka. Gdybym sobie nie powtórzył niemal głośno, że to Alinka rozmawia z Darnowską, rzuciłbym się do tych drzwi i wyłamał je. A trwał zaledwie kilka sekund. Słychać było, że usta płaczącej oparły się o coś miękkiego, i ciało jakieś uderzyło o podłogę. Raz jeszcze wybuchnął ten krzyk rozdzierający i uwiązł znowu w tej przeszkodzie, — powoli przeszedł w gorące, równe łkanie — i posłyszałem przez chwilę podniesiony głos Alinki:
— No, nie płacz już, dziecko...
Była dla mnie męka, bo dziewczynki poczęły mnie pytać, coraz bardziej odymając twarzyczki.
— Dlaczego płaczą, papo, dlaczego płaczą?...
A ja odpowiadałem byle co:
— Nie mogą dzieci wszystkiego wiedzieć — starsi mają smutki.
I łkanie trwało ciągle, trochę cichsze — potem milczenie zaległo — i znowu czekałem. Aż otworzyły się drzwi od salonu, do którego wywołała mnie Alinka. Miała także mokre rzęsy, i rzekła trochę drżącym głosem:
— Jutro wracamy do Cisowa — pani Darnowska powróci z nami...
Ja zapytałem Tomasza:
— No, ale co? cóż się okazało?
— Okazało się — rzekł Tomasz poważnie — że pomiędzy oszczerstwami była i jakaś drobna część prawdy. Z kim? kiedy? Alinka nie powiedziała mi, i nie ciekawy jestem wiedzieć. Biedna kobieta rzuciła się jej do nóg i wyznała coś, odparła resztę, a to z takim szalonym żalem i skruchą, że spowiedź jej uważać należy za ostatecznie objaśniającą całą sprawę. Tak mówi sama Alinka. Poznała tę biedną duszę — mówi — poznała winę, ale nie zepsucie, ufa, że ją poprowadzi, wie, że opuszczenie jej przez nas mogłoby być jej zgubą — no i bierze ją w opiekę.
— Ale nie pozostaje w Cisowie przy dzieciach? — zapytałem.
— Nie — to niepodobieństwo. Alinka nie może na to zezwolić. Skoro jednak ona kogo wzięła w opiekę, to znaczy dużo. Tymczasem zabieramy panią Annę do Cisowa; następnie ma dla niej różne przeznaczenia. Zobaczymy. — Darnowska zostanie jednak pod osobistą opieką Alinki. Błaga o to, nie chce pod żadnym pozorem wracać do Warszawy.
— Słyszałem jednak, że pani Darnowska nie ma już prawie majątku? Zatem będzie dla was ciężarem.
— Dla nas nie — odparł Tomasz — lecz dla samej Alinki, bo majątek nasz cały do niej przecie należy.
— Dobrą masz żonę, Tomaszu — rzekłem.
Nie przyszło mi do głowy pić za jej zdrowie. Coś z tego uwielbienia, które Tomasz miał dla pani Aliny, przeniknęło we mnie, i obaj, milcząc przez kilka minut, rozmyślaliśmy nad tą samą kobietą.
Chociaż Tomaszowie wyjeżdżali nazajutrz o 9-tej rano, postanowiłem odprowadzić ich na kolej. Pogoda była nieznośna — marcowy deszcz ze śniegiem chłostał niemiłosiernie. Po drodze na dworzec kolejowy, mijałem ich hotel i widząc, że omnibus naładowany kuframi jeszcze nie ruszył, wstąpiłem do hotelu.
Tomasz, gotów już do drogi, przechadzał się po saloniku. Dziewczynki wyglądały, jak dzwonki z różowemi na wierzchu gałeczkami w formie twarzy.
— Czy mama już pojechała? — niepokoiła się młodsza Jadwinia, wytężając cienki głos, bo główkę miała obwiniętą włóczkową chustką i sądziła, że inni także gorzej dzisiaj słyszą.
— Głupiutka jesteś — napominała ją Mania, równie podniesionym głosem — mama nie może bez nas pojechać.
— Dlaczego? — pytała znów młodsza, która zmysł dialektyczny wspólny ma ze stryjem Zygmuntem.
Tomasz spojrzał na zegarek.
— Już tylko pół godziny do odejścia pociągu, a jest dużo kufrów i ten mały bagaż (wskazał na dzieci). Alinka wyszła z panią Anną i spóźnia się. Zapakuję najprzód dzieciarnię do omnibusu.
Dokonał tego z pomocą panny służącej, którą przy dzieciach zostawił, poczem wrócił na górę, coraz bardziej zaniepokojony. Rzeczywiście, było już tylko dwadzieścia minut czasu.
W tej chwili ujrzeliśmy w głębi korytarza dwie ciemne postacie kobiece, zbliżające się do nas szybko, prawie biegiem. Była to pani Tomaszowa i pani Darnowska. Ubrane obie szaro, niemal jednakowo, z chustkami obwiązanemi na kapeluszach, zarumienione od pośpiechu; wyglądały zdaleka, jak kobiety z ludu. W ręku niosły książki do nabożeństwa.
— Czy już nie mamy czasu trochę się przebrać? — spytała pani Tomaszowa, wpadając do pokoju.
— Ależ, moja Alinko! — rzekł Tomasz z łagodną wymówką w głosie — nie wiem, czy zdążymy dojechać do dworca.
— No, to jedźmy!
Pani Alina zdjęła chustkę z kapelusza, obwinęła w nią książkę do nabożeństwa i jako tako sprostowała kapelusz, bez lustra.
— Bardzo cię przepraszamy, Tomaszu.
Wszystkie ruchy pani Aliny powtórzyła z pedantyczną dokładnością pani Darnowska. Poczem ruszono kłusem do omnibusu.
Pozostawszy trochę za niemi, spostrzegłem ciemny, z rudym odbłyskiem kędziorek włosów pani Anny, spadający ztyłu na szarą salopkę, i wspomniawszy niedawną przeszłość, zadziwiłem się:
— Więc to jest Falbanka!
Lekka moja dorożka wyprzedziła odrazu omnibus. Stanąłem na dworcu pierwszy i przygotowałem, co mogłem, do przyśpieszenia ekspedycji osób i kufrów.
Był to zgiełk, popłoch, przenoszenie dzieci przez błoto, nawoływania — nic z tej powagi angielskiego spokoju, którym odznaczały się naprzykład podróże pana Zygmunta ze strzelcem Hansem. Przyznam się nawet, że w tym rozgardjaszu ja sam zapomniałem o świeżym dramacie, o mych entuzjazmach do pani Aliny. Wszystko zalane zostało przez szarą, mieszczańską pospolitość.
Bo może dla pani Tomaszowej wczorajsze przejścia, choć były wzruszeniem, nie wchodziły wcale w zakres czynów bohaterskich? Przeszła nad niemi do dziennego porządku cichego życia. Kiedy bowiem po szczęśliwem zapakowaniu kufrów, worków, dzieci i osób, pani Alina ukazała mi się uśmiechnięta w oknie wagonu drugiej klasy, nie wyglądała ani na bohaterkę, ani na bardzo wielką panią.
I ucieszyłem się, że jej wtedy nie widział pan Zygmunt.