Akta Babińskie/Xiążeczka druga/Wstępne słówko

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wstępne słówko
Pochodzenie Akta Babińskie
Wydawca Józef Ignacy Kraszewski
Data wyd. 1844
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘPNE SŁÓWKO.




Wstępne słówko.

Niewyśmienicie znaleźliście mi się, kochani moi Czytelnicy, z piérwszym zeszytem Akt Babińskich!! Spodziewałem się (nie pochlebiając sobie) więcéj po was współczucia (wyraz charakterystyczny, naszemu okresowi właściwy). Ale cóż robić? Wiele się rzeczy przebaczać musi. — Przebaczam więc, bo gniewać się na was nie mogę. I na coby się to przydało z wami? Już i tak poczynacie széroko ziewać nad polskiemi xiążkami, poczynacie obojętniéj coraz na nie poglądać, poczynacie się z niemi kłócić, aby tylko mieć pretext wycofania się przystojny. Zarzucacie literaturze różne dziwne zbrodnie, bo macie intencją ją zdradzić. Stara sztuka! Wszyscy mężowie i kochankowie robią tak od kilkuset lat, gdy chcą rzucić żonę lub kochankę. Starają się wynaleźć winę strony przeciwnéj, gdy wina jest tylko w nich samych.
Jeszczeż to przebaczone mężóm i kochankóm, których niestałości tak wymównie dowodzą wszystkie statystyczne rachuby ekonomików­‑moralistów, że ją za normalną i konieczną uważać przywykliśmy. Ale wy! wy! to jest, ty, szanowna Publiczności, możeszże po chwilce i chwileczce, mgnieniu oka opamiętania, wracać do dawnéj niestałości i cudzołożnych, pokątnych miłostek z Francuzami!
Nie chciałbym temu wierzyć, ale PP. Wydawcy tak nielitościwie obcinają honorarja autorskie, z powodu, że xiążki polskie znowu pokupu nie mają, iż wierzyć temu muszę. Tyś temu winna, szanowna Publiczności, bo ci już smak do swojego, do polskiego, do krajowego przeszedł. Dostałaś niestrawności od polskich xiążek i chcesz się kurować francuzkiemi znowu?
Posłuchajcież, bądźcie łaskawi, moich perswazij, (nie dla prywaty tu wciągnionych, bobym dał nie tylko co mam, ale co mieć mogę, żeby ci kupić rozum i stałość), posłuchajcie, a potém zakochajcie się z lichem choćby w hotentockiéj literaturze — i słowa wam za to nie powiém.
Któś wam zapewne powiedział, że nasza poczciwa literatura jest ubożuchną dzieweczką, co jak służanka zdaleka ledwie idzie za królową francuzką, niemiecką i angielską? A wyście temu uwierzyli, i wolicie się kochać w królowéj, niż słudze? O! biedni zaślepieni! biedni głupi! Serce téj ubogiéj sługi tęż krew przelewa, co wasze; jéj pierś tém, co was wykarmiło, powietrzem oddycha; kość jéj z kości waszych, ciało z ciała waszego; ona was tylko pojmie, wy ją tylko pojąć, pokochać i zrozumieć możecie. Patrzcie jak w swéj prostocie piękna! jak powabna! — patrzcie! A dla waszéj miłości, gdy ją opuścicie — umrze! —
Tak, Panowie! — niewiele ma w sobie życia, i ta reszta na łzach uleci.
Tak — uboga nasza literatura może, uboga, ale czysta, ale poczciwa, ale slachetna. Tamte królowe mają oblicza zwiędłe, stare, wyróżowane i pobielone; na ich ciele plamy, plamy na duszy ich, a w piersi serca niéma. One przeżyły cnoty swoje i występki swoje, i niewiarę, i rospacze, i namiętnych szałów chwile; one są zużyte, zestarzałe, zimne. Nasza uboga dzieweczka otwiera dopiéro oczy na świat; serce jéj czyste bić poczyna; w głowie się wyjaśnia; a na jéj przeszłości plam niéma, krwi i błota; suknia jéj jasna i u brzegów ledwie spylona od ziemi. — Zwalała ją trochę, goniąc za tobą, kochanku, co o nią nie dbasz: bo to twoja domowa, dawno znana ci sługa. — Woliszże te dwie czy trzy królowe nad wiejską wdzięczną, uśmiechającą się, wyciągającą ku tobie ręce — dziewczynę? — Woliszże cudzoziemskie fryjerki nad prawą małżonkę twoją?
Nie wierzcie tym niby mądrym ludzióm, co wam wychwalają wdzięki obcych bogiń; wdzięki swoje winny one farbie, udaniu, wyciągniętéj skórze i bielidłu. Pod tą zdala błyszczącą krasą co pruchna, co marszczków, co zepsucia i gnilizny!
Czém jest dzisiaj ta niedawno tak świetna literatura angielska?? Byron umarł, umarł Walter Scott, zgasły dwa główne światła, i ciemności po nich blademi tylko płomyki przerzédzające się nastały. Tych ciemności nie rozbije ani manjerowany, kobiécéj słabości Bulwer, ani szuję wiodący na scenę swych romansów Ainsworth, ani nareście dowcipny malarz hałastry Dyckens. — Literatura Anglji cała w xięgach pełniejszych rycin niż myśli, w płaskich Comic annuals i t. p. wymysłach. Teatr upada; ani go dźwignął Bulwer, ani go usiłowania stowarzyszonych pisarzy ze stanu odrętwiałości wywiodły. Prawdziwy dramat odegrywa się na wyborach, w Parlamencie w Izbie Niższéj; bohatérami jego: Wellington, Sir R. Peell i komp. Na scenie sztukmistrze, konie, małpy i panorama. Literatura staje się mądrą, dziwaczną; powtarza się, przerabia, szuka pastwy nowéj i przeżuwa stare ogryzki; widocznie czuje swój przyszły upadek. Nie mówimy tu nic o pracach filozoficznych, historycznych, ekonomicznych, geograficznych i w ogólności naukowych, Anglików: bo te do właściwéj literatury, o któréj mowa, nie należą.
A we Francji?? We Francji, zjadłszy co tylko było do zjedzenia, na piérwszym zaraz występie, szkoła romantyczna, rozchorowawszy się z niestrawności, leży niewyleczona dotąd. — Gorączka ją trawić przestała; woła doktora, cierpi, rzuca się, i uleczyć jéj nie może ani medycyna elektro-patyków, ani pektorały PP. Regnauld i komp.
Balzac, Sue, Dumas, Soulié etc., znużyli publikę, którą nakarmiwszy sobą, ciągle jeszcze traktują, choć usta od nich odwraca.
P. G. Sand wpadła w demagogją — z X. Lamennais. Balzac zużył się do nitki i płodzi niezgrabne naśladowania dawniejszych swoich powieści. Soulié, zjadłszy djabła, którym się karmił długo, wyciąga niesłychanéj długości nici intryg, po których tu i ówdzie czepia błyskotki stylu, aż się pod niemi uginają. Sue jeden zajmuje jeszcze kobiéty, które rozmarzył Matyldą, zelektryzował naśladowanemi bodaj z Dickensa obrazy swoich Mystères de Paris. Victor Hugo odegrał swoich olbrzymio-dziwacznych Burgraves, i dwa teatra współcześnie wystawiły dwie ich parodje (Hures-graves — Buses-graves). — Na teatrach muszą antreprenerowie przeplatać sztuki to śpiewkami, to tańcami, to pojedyńczemi błazeńskiemi scenami — tak dojadło wszystko publice, która wrzeszczy: — Nowego — a dają jéj tylko odgrzewane.
W literaturze dziwolągi, horrenda!! Literatura stała się rzemiosłem, i P. A. Dumas założył zupełny warstat powieści i felietonów, w którym siedmiu młodych ludzi pracuje, a on poprawia i swojém podpisuje imieniem.
Pod względem sztuki, wszystko, co się dziś wydaje we Francji, tysiąckroć jest niższe od tego, co w początkach szkoły romantycznéj napisano. Tam było prawdziwe życie, teraz jest tylko udawane. Tam była miłość sztuki postępu, teraz są tylko karessy przedajnéj dworki, co udaje miłość za pieniądze, ale ziewa, nudzi się i męczy.
Poezja, która nigdy wielkiego życia nie miała we Francji i za panowania obu szkół sztucznie natchnionym duchem utrzymywała się, teraz zmarła zupełnie. Poezje dzisiejsze albo są dziwaczne do śmieszności, do rospaczy, albo zimne i sztuczek pełne, albo udawanie w nich olbrzymich myśli rozłamuje formy, albo wykończenie stylu zabija wszelką myśl. — Romans, poezja, teatr, są w stanie upadku we Francji. Wszędzie zajęło miejsce sztuki rzemiosło, miejsce artysty i poety, wyrobnik a tant la ligne.
Zjadłszy z nieopatrzną skwapliwością, z żarłocznością zgłodniałych harpij, wszystko, co było do pożarcia, literaci, artyści, gryzą paznogcie, szukając jeszcze nowego, a nie umiejąc go znaleźć.
Niestety! niedawno nową była okropność, zbrodnia, plugastwo, obrzydliwości, katy, warjaci, karły, czarownice, djabły, potwory i t. d.; teraz to wszystko zużyte, ogryzione do kości, szpik wyssany, ciało zjedzione, mózg wyjęty i pochłoniony. Niedawno nowém było na scenie cudzołóztwo, ojcobójstwo, i wszystkie siedm grzechów głównych; teraz nic z nich nikt nie wyciśnie — ostatnie soki puściły. Niedawno cieszono się wynalezieniem tysiąca nowych żył w kopalni świata; ale gdy na nie rzuciła się zewsząd ćma robotników, co nie umieli z rudy dobyć kruszcu i po mistrzowsku wlać weń życie, i rudy nie stało i złota zabrakło. Chodzą teraz wszyscy, szukają, wąchają, myślą, czy nie urodzą co nowego? — napróżno.
Przyszło do tego, że przerabiają stare romanse, stare dramy, że reabilitują cnotę, wiarę, uczciwość!!!
Widok tego chorobliwego życia i ruchu w literaturze francuzkiéj napełnia politowaniem i smutkiem. Co wysileń na wyszukiwanie nowych i olbrzymich przedmiotów! co bezsilnych wytężeń, kończących się śmiesznością! — P. A. Soumet de l’Academie Française wyśpiewał Epopeję, która zgasić miała Messjadę; a nikt jéj nie czyta. — La chûte d’un ange zapomniany. — Prometeusz’a ledwie kto wspomni — a w téj chwili, gdy to piszemy, P. Ponsard, którego tymczasem nazywają pół­‑bogiem, aby być nowym zupełnie, poszedł po rozum do głowy i napisał starym krojem tragedją: Lucrecja.
Chcecie — wielbcie, kochajcie, unoście się nad literaturą francuzką, literaturą, którą podpierają obrazki, reklamy, ogłoszenia fałszywe, pochwały płatne — mnie ona zapowiada rychły upadek szkoły absolutnie romantycznéj i nowe jakieś odrodzenie.
Cóż w Niemczech? Niemcy pracują w filozofji, w historji, w naukach; ale literaturę ich i pisarzy tak zajęła polityka, duch partij, potrzeba działania na umysły w różnych kierunkach, że nie mają artystów i poetów właściwych w téj chwili. Są dziennikarze, panfleciści, publicyści, filozofowie, historycy, znakomici i uhartowani; niéma zastępców Göthego i Schillera.
Po Jupiterze niemieckim, któremu dziś już niektórzy jenjuszu odmawiając, ledwie talencik przyznają (Menzel ), tron niezajęty. Niemcy więcéj się zajmują statuą Bawarji, Walhallą, katedrą kolońską, śpiewkami o Renie, wygnaniem Herweg’a, prelekcjami Schellinga i systematem Hegla, niż literaturą właściwą. Jakiś gorączkowy stan niepokoju opanował wszystkich, i polityka wygania zewsząd literaturę. Już niéma czysto literackich dzienników, bo w każdym musi być choć osłoniona myśl polityczna; niéma natchnionych poezij, bo i śpiewki są narzędziem partij.
Ale dość drugich czernić i dość wam pokazywać, że wasze trzy królowe stare są i pobielone zalotnice, których serce nie bije dla nikogo, a dla was mniéj niż dla kogo.
Mamże wam jeszcze zalecać naszą ubogą dzieweczkę? Wstydby mi to było czynić, wstyd dla niéj potrzebować tego, a najgorszy wstyd wam słuchać!
Znam was, niestety! znam. Nie miłość to ku literaturze francuzkiéj, niemieckiéj, angielskiéj, odstręcza was od polskiéj, ale niestałość, ale płochość wasza.
Szanowni i nieszanowni Czytelnicy! gdyby w sercach waszych była iskra uczucia dla wszystkiego, co rodzinne, gdyby w głowie była pamięć przeszłości, w duszy choć trochę slachetnéj dumy, nie narażalibyście co chwila exystencji literatury, trwoniąc pieniądze daleko bezużyteczniéj, próżniéj, na zbytki próżności tylko i namiętnościóm źwierzęcia dogadzające! — Pomyślcie, że od was zależy byt literatury, byt języka, najdroższych puścizn i pamiątek.
— A to wszystko — przerwał mi czytający przez ramie, świadek nieproszony téj perory, którą żywo pisałem — a to wszystko — rzekł — piszesz Waćpan dla tego, że ci obcięto honorarja? —
Odwróciłem się groźny, gniewny i zjadły, i o mało kałamarzem nie cisnąłem w oczy mówiącemu.
— Nie dla tego — odpowiedziałem — bo o nie nie dbam. Da je Bóg, dobrze; nie da, obejdziemy się bez nich. Ale dla tego, że one są termometrem literatury. One oznaczają stopień ciepła lub zimna publiczności. —
— Jakiż więc na nich upatrzyłeś WPan stopień? —
— Przed kilką laty, nasi czytelnicy cudownie poprawili się byli, poczęli kupować, czytać i zajmować się literaturą. —
— Tandem —
— Tandem, mój Panie, naówczas najmocniejszy dreszcz mnie porwał. —
— Czegoż u licha? —
— Bom czuł, przeczuwał, przewidywał, że u nas nic niéma stałego, pewnego i ręczącego za jutro. My zwykliśmy się zapalać lada do czego i lada dla czego ostygać, a w chwilę po apoteozie, ukamienować! —
— Wać nas srogo sądzisz. —
— Srogo, ale, na sumienie moje, sprawiedliwie! U nas wszystko raptusowe, nagłe, bez wyrozumowania, konsekwencji i jutra. Gdy poczęto zwracać oczy na literaturę naszą, serce mi zabiło; i mówiłem poufałym, mówiłem pocichu, bojąc się zgadnąć: — To nie jest prawdziwe, slachetne rozmiłowanie się w własném, w swojém; to fantazja, to moda. — Dzięki Bogu za taką modę — odpowiadano mi — ale moda niedługo potrwa. — I oto ziściła się przepowiednia: już przechodzi. —
— Uderzcie-no się w piersi, czyście sami temu nie winni?? —
— Biję się w piersi i wołam: —Nie! my nie winni! —
— Możeście głupstwa pisali i traktowali publikę niedowarzoném, niedopieczoném, przysmaloném, niedosoloném? —
— Gdyby tak było, toć nie wszyscy; a nie chodzi tu o nas, ale o literaturę całą: bo dla jednego, dwóch i dziesięciu, całéj potępić nie godzi się. —
— Możeście pisali co gorzkiego? —
— Może; aleć nie wszyscy; a gorzkie rzeczy, zamiast na nie narzekać, dość ominąć, gdy nad niemi wielkiemi stoi literami... —
— Może wreście zackliło publice od waszych pochwał, z dziwną grzecznością i attencją wzajemnie sobie podawanych? —
— Niechby sama sądziła i sąd nasz sprostowała. —
— Może.... —
— Znajdziesz Wacpan tysiąc może, ale niczém nie usprawiedliwisz oziębłości waszéj. Jesteście niestali; szukacie zawsze nowości tylko; brak wam wytrwałości; i w żadnéj cnocie wytrzymać długo nie potraficie. — Dobrze was nazwano: Les Français du Nord. Płochość, to wasza cecha wybitna. —
— Ale, mój Mości Dobrodzieju!... —
— Niéma ale. Tu chodzi o literaturę! o język! —
— Obejdziemy się bez nich! — rzekł rozgniewany.
Spójrzałem mu w oczy i nic nie powiedziałem więcéj. Na takie wnioski niéma odpowiedzi nad milczenie.


P. S. Jakkolwiek bądź, radbym, szanowni Czytelnicy, ażebyście się poprawili. Boli mnie, że tak was oskarżać i prawie łajać muszę. Poprawcie się! Dla własnego dobra poprawcie się! Jeśli za sto lat myśleć o nas będą, i znajdzie się komu słowo powiedzieć, co za wstyd, gdy napiszą: — Kilku ludzi biednych pracowało, starało się, poświęciło życie utrzymaniu literatury; tysiące naprzeciw nim stanęły, podniosły ręce i głosy i zawołały: — Niech upadnie! — Upadła! —
Spodziewam się, że tego na siebie nie dozwolicie napisać.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.