Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Seweryn Goszczyński

<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Plenkiewicz
Tytuł Seweryn Goszczyński
Pochodzenie Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX
Wydawca Marya Chełmońska
Data wyd. 1903
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Indeks stron
Seweryn Goszczyński.
(*1801 — †1876.)

Z

Z trzech poetów ukraińskich romantycznej doby najwięcej bezwątpienia danych do wszechstronnego rozwoju talentu posiadał w sobie Goszczyński. Nie wiemy wprawdzie, jakby się później rozwinął Malczewski, gdyby los pozwolił mu był dłużej między żyjącymi przebywać, czyby wszystkim późniejszym utworom nadawał to piętno bezbrzeżnej tęsknoty, jaką tchnie jedyny większy utwór, który nam spuścizną literacką przekazał, i czyby wiernym tej Ukrainie pozostał, której piękności umiał pendzlem tak poetycznym malować. Podanie, iż w rękopiśmie zostawił dramat: Samuel Zborowski, zdaje się za tem przypuszczeniem w sposób twierdzący przemawiać, boć przecież ów głośny warchoł-banita przez czas dłuższy na Zaporożu wśród kozaków przebywał, a pono im nawet hetmanił. Nie jedna przeto scena w dramacie mogła się na Ukrainie rozgrywać i mieć właściwy sobie koloryt.

O Bohdanie Zaleskim niema nawet co mówić. Jak tylko wstąpił w to zaczarowane koło, którem w chacie Zujowej oplotły go stepowe rusałki, «pojąc dum i mleczem kwiecia», już on owego kręgu przekroczyć nie mógł ani na chwilę i czy to w Warszawie, czy na obczyźnie, po kres żywota snuł z duszy złotem i jedwabiem przetykane dumy i dumki, odtwarzając obrazki, któremi go we śnie lat pacholęcych owe piastunki czaromoce bawiły. Nawet, gdy tworzy Ducha od stepu, lub w Przenajświętszej Rodzinie ziemię Judzką maluje, obrazom swym bezwiednie barw ukrainnych użycza.
Goszczyński posiadał nie mniej bogatą paletę, niż dwaj poprzedni poeci, tylko na niej nie widzimy tych barw świetlanych, tęczowych, jak u śpiewaka «Rusałek»; raczej zbliża się on kolorytem do Malczewskiego, z tą różnicą, że jeszcze mocniej tony ciemne nakłada. Zamiast w mgle łzawej tęsknoty – obrazy jego toną w dymach pożogi; zamiast słońca, oświecającego bezbrzeżne stepy i ludzką niedolę – świeci w nich łuna krwawa pożaru.
A jednak ten poeta, lubujący się w odtwarzaniu żywiołowych namiętności i czynów dzikich, zbrodniczych, o wiele wierniej i zgodniej z prawdą historyczną maluje Ukrainę rodzinną, niż śpiewak dumek i autor rozmarzonej Maryi. Powiemy więcej! Ten poeta, stojący o wiele niżej pod względem umysłowym i społecznym od obu ukraińskich współbraci, przewyższa ich zdolnością przerzucania się od jednych przedmiotów i pomysłów do drugich wręcz przeciwnej sobie natury, oraz łatwością przystosowywania się do środowiska, w którem go okoliczności stawiają. Zaledwie na zgliszczach Zamku Kaniowskiego zatknął sztandar poezyi ukraińskiej, gdy go znów na szczytach Wyżni rozwinął, tylko lśniący inną już barwą, w Sobótce. Z równą łatwością przyswaja sobie piękno oczeretów Irdynia i mrocznych puszcz naddnieprowych, jak i mało komu naówczas znane uroki turni tatrzańskich.
Zdawałoby się, iż fantazya tak podatna do przejmowania kształtów i obrazów, jakie poeta na drodze burzliwego życia spotykał, stanie się dla



Podług fotografii z natury ze zbiorów Z. Wasilewskiego.

niego niewyczerpanym źródłem twórczości, podniecającej ducha do wzlotów coraz śmielszych, górniejszych i nazawsze zapewni mu miejsce przodujące na Parnasie rodzinnym. Tymczasem te świetne początki nie odpowiadają dalszej jego twórczości. Od ogłoszenia Sobótki i Króla zamczyska natchnienie jego słabnie, rozprasza się na rzeczy drobne; jeżeli zaś do poezyi powraca, to właściwie rozmija się z artystycznemi celami.
Co było tego przyczyną?… Odgadnąć łatwo — mistyczna doktryna towianizmu, która, podobnie jak Mickiewiczowi, i jemu skrzydła zwichnęła. Zresztą do pełnego rozwoju talentu zawsze stawało mu na przeszkodzie materyalne położenie. Los bowiem nie uśmiechał mu się i to od samej kolebki. Ojciec jego mazur, artylerzysta, po ograniczeniu w r. 1793 kompletu wojska rzeczypospolitej do 15000, przeniósł się na Ukrainę, szukając chleba, a może i fortuny. Chleb wprawdzie znalazł, jako gorzelany w Ilińcach, ale fortuny nietylko za włosy, lecz i za połę nie schwycił. Pomimo to pojął pannę ubogą, Franciszkę Gurowską, w dość oddalonej Sławucie, rezydencyi książąt Sanguszków. Ojciec jej, szlachcic, był tu strzelcem; matka, z domu Troczewska, zarządzała pralnia pałacową. Z tego małżeństwa biedy z biedą urodził się poeta w dniu 4 października 1801 roku.
Zdaje się, iż Seweryn Goszczyński nie wyniósł trwalszych wspomnień z Iliniec. Zaledwie bowiem miał lat dwa, gdy go oddano na wychowanie do Sławuty do babki. Tu on później uczęszczał do szkółki miejscowej, mając za towarzyszów dzieci oficyalistów książęcych i mieszczan. Zresztą, nie on jeden wychował się u babki. Były przy niej jeszcze dzieci jej sióstr: dwóch chłopców i dziewczynka. Z tem więc dalszem rodzeństwem podzielał wspólne zabawy.
Jakkolwiek w dzieciństwie przebywał ciężkie choroby — pomiędzy innemi ospę, po której mu na całe życie na obliczu ślady zostały — w miejscowości wszakże tak zdrowotnej, jak Slawuta, nabrał sił, zahartował się, rozrósł nad wiek i stał się nietylko mistrzem w obmyślaniu wszystkich karkołomnych zabaw, ale i tyranem małych wujów i cioci, którą czubił, kułakami obdzielał, a raz nawet o mało nie utopił w Horyniu.
Z tych sprawek znany był nawet księciu Sanguszce, który go hajdamakiem nazywał.
Gdy rodzice jego opuścili Ilińce i przenieśli się na Wołyń do Siomak, poeta uczy się w szkole o.o. Bernardynów w Zasławiu. Wreszcie od roku 1810 wstępuje do szkoły wojewódzkiej w Międzyrzecu Koreckim, gdzie go do klasy przygotowawczej przyjęto.
Pobyt w niej Goszczyńskiego, acz krótki, wywarł wpływ stanowczy na dalsze jego usposobienie.
W Sławucie przebywał w otoczeniu ludzi prostych, utrzymujących się pracą a łaską książęcą; za towarzyszów szkolnym miał dzieci rodziców biednych, nad któremi mógł bezkarnie przewodzić. To samo było w Zasławiu, gdzie stał u organisty w klasztorze. Tymczasem w Międzyrzeczu zetknął się z synami dumnych panków wołyńskich. Młodzież zaś ta, ze względu na podrzędne stanowisko jego ojca, jako oficyalisty, na każdym kroku dawała mu uczuwać swą wyższość rodową i majątkową. Goszczyński przy usposobieniu porywczem, zapewne nie pozwalał sobie dmuchać w kaszę paniczom; ale pomimo to uczucie upośledzenia losowego, którego, wobec wystawności dworu książęcego, nie doznawał nigdy w Sławucie, tu po raz pierwszy ostrzem palącem jego duszę zraniło. Uświadomiło mu to nadto różnicę stanów i przedwcześnie do klas wyższych napoiło niechęcią. W niej też tkwiło źródło tego demokratyzmu, który go pociągał do ludu i uzdolniał odczuwać jego krzywdy wiekowe.
Przecież nie tu był kres jego udręczeń.
W Międzyrzecu umieścił go ojciec na stancyi u wdowy Borewiczowej, która do nadzoru nad malcami trzymała dyrektora, t. j. ucznia klas wyższych. Był nim niejaki Godlewski. Otóż ten szczególniej znęcał się nad Goszczyńskim.
Zapewne, czupurny, zadzierżysty malec, nie przywykły ustępować nikomu, przy pierwszem napomnieniu stawił się hardo i tym sposobem w przewódcy stncyi, mającym władzę zwierzchniczą, obudził niechęć ku sobie. Rozpoczęła się więc między nimi nierówna, zacięta walka. Godlewski chciał zmusić do uległości krnąbrnego chłopca ponawianemi chłostami; ten zaś wywoływał je rozmyślnie, by przekonać swego oprawcę, iż pomimo fizycznej nad nim przewagi, złamać go i zniewolić do uległości nie zdoła.
Chłopiec ten, istotnie, był jakby z bronzu odlany. Pomyślmy, iż miał zaledwie rok dziesiąty i już w tym wieku, dla innych w rajskie opływającym rozkosze, przebywał tak twardą szkołę doświadczeń, doznawał tylu upokorzeń i goryczy!
To też nic dziwnego, że dysząc nienawiścią ku swemu otoczeniu, do późna obcym był tym uczuciom delikatnym, subtelnym w swoich odcieniach, w których malowaniu celował autor Maryi; że nie zdobył tego pogodnego na świat poglądu, jaki cechuje Zaleskiego utwory; że owszem znajdował rozkosz w kreśleniu scen krwawych i zbrodni, wywołanych uczuciem zemsty, w odwet za krzywdy doznane.
Było to następstwo wrażeń, doznanych w pierwszej młodości.
Że ta hajdamacka pedagogika nie oswoiła go z chłostą, nie starła wstydu z jego czoła, nie zabiła w nim poczucia osobistej godności, to zawdzięczał jedynie wrodzonemu uczuciu dumy i przekonaniu, że przez upór, zaciętość, odnosi nad swym katem zwycięstwo, że zresztą jest wyższym od niego, skoro mu się ugiąć nie daje.
Ta wielka siła odporna była dla niego talizmanem, chroniącym go od upodlenia. Nawet uczył się dobrze.
Gdy jednak z końcem roku szkolnego przybył z pochwałą na wakacye do domu, zamiast spodziewanych uciech i przyjemności wiekowi jego właściwych, znalazł tu bladą troskę o jutro. Ojciec bowiem nagle miejsce utracił i na razie nie mógł znaleźć innego. Wśród takich zaś okoliczności niepodobna było myśleć o wysłaniu syna po wakacyach do szkoły.
Wprawdzie stary Goszczyński po uciążliwych staraniach zdobył późną jesienią jakieś miejsce w Nowym Konstantynowie na Podolu; kilka miesięcy jednak spędzonych na bruku, oraz koszta przeniesienia się w dość odległą od Siomak okolicę, wyczerpały zapewne szczupłe jego zasoby. Nie polepszyło się widocznie położenie materyalne i później, skoro poeta przez lat trzy używał przymusowych wakacyj. Jeżeli jednak w ciągu tego czasu nie kształcił się naukowo, to go rozwijała przyroda, oraz czytanie książek, jakie mu do rąk przypadkowo wpadały. Pomiędzy niemi znalazł się i Gonzalw z Korduby, który więcej, niż inne, wyobraźnię jego zapalił. Pod jego wpływem zaczął marzyć o wyswobodzeniu Ziemi ś.
Nareszcie w r. 1814 rodzice zdobyli się na wysłanie go do nowozałożonej szkoły w Winnicy, której rektorem naówczas był ks. Michał Maciejowski. Tu znalazł przyjaźniejsze otoczenie dla siebie, a co ważniejsza, zetknął się z Tymkiem Padurą, którego miejscem urodzenia były także Ilińce. Wspólność kolebki zbliżyła ich do siebie, ułatwiła zawiązanie serdecznego stosunku. Goszczyński przyjęty do klasy pierwszej, przykładał się i tu pilnie do nauk i na końcu roku znów pochwałę otrzymał. Pomimo to do Winnicy po wakacyach nie wrócił. Ojciec bowiem w swym koczowniczym zawodzie przeniósł się do Chłystynówki, położonej w powiecie Czerkaskim, gdzie mu niejaki Rembertowicz miejsce ekonoma w dobrach hr. Branickiego wyrobił. Tu, jak się zdaje, stary Goszczyński nieco swe interesa poprawił, skoro mógł oddać syna do szkoły w dość odległym Humaniu.
Czteroletni też pobyt w tym zakładzie stanowi najważniejszy okres w rozwoju umysłowym poety.
Szkoła powiatowa humańska, założona i uposażona przez Potockich z Tulczyna, zostawała pod kierunkiem ks. Bazylianów, którzy starali się na stopie wyższej ją utrzymać. Dzieliła się ona na klas pięć, ale kurs w ostatniej trwał lat dwa. Tym sposobem zbliżyła się do typu dawnych szkół wojewódzkich i w dziejach oświaty niepoślednie miejsce zajęła. Zwykle wykładało w niej 5—8 nauczycieli, liczba zaś uczniów w niektórych latach dochodziła do 350.
Gdy do niej w r. 1815/16 przybył Goszczyński, rektorem jej był ks. Julian Michalewski, który zarazem wykładał naukę wymowy i język francuski. W okolicy słynął on jako literat i poeta; jakoż tłómaczył Alfierego i Metastazego. Obok niego obowiązki prefekta spełniał ks. Leon Skibowski. Ten udzielał nauki obyczajowej i nauk przyrodniczych, oraz odbywał z uczniami dla herboryzacyi wycieczki. Języków starożytnych uczył ks. Klemens Hryniewiecki, matematyki ks. Tymowicz, literatury Pełczyński, fizyki do klasy III ks. Luberawski, wreszcie języka francuskiego w klasach wyższych de Lins.
Goszczyński, odznaczony w Winnicy, w klasie I-szej pochwałą, przyjęty został do drugiej. W Humaniu też zetknął się z Bohdanem Zaleskim, z Józefem Mianowskim, późniejszym rektorem b. Szkoły Głównej w Warszawie, Józefem Jeżowskim, serdecznym druhem Adama Mickiewicza i towarzyszem jego pobytu w Odesie i skwie, oraz z wielu innymi, o których niżej. Nastrój też owej młodzieży zupełnie się różnił od usposobienia międzyrzeckich paniczów. Wśród niej Goszczyński nietylko nie doznawał upokorzeń, ale owszem, jako starszy i odznaczający się muskularną siłą, wkrótce pozyskał nad rówieśnikami przewagę. Ponieważ słabszych czubił, według obyczaju nabytego w Sławucie, przeto pokrzywdzeni nazywali go Neronem, lub dawali mu epitet: raby – dziobaty. Zresztą w różnych grach w piłkę był mistrzem, w sobie zaś czuł taki zapas sił fizycznych, iż co chwila, przez jakiś wysiłek, nadmiar ich z siebie potrzebował wyrzucać. Gdy nie mógł w inny sposób, wykrzesywał podkówkami ogień z kamieni. A jednak ten szorstki, tyranizujący innych Goszczyński, względem wątłlego i delikatnego Bohdana Zaleskiego, we wszystkich koleżeńskich zatargach rolę opiekuna odgrywał. Wkrótce też pomiędzy nimi zadzierzgnął się przyjazny stosunek, który niemało zaważył w duchowym Goszczyńskiego rozwoju. Zaleski, lubo młodszy, o wiele go pod względem umysłowym przewyższał. Obok pilnego przykładania się do nauk, zajmował się już wtedy literaturą i posiadał Pamiętnik Warszawski, oraz Dziennik Wileński, które zogniskowały w sobie cały ruch literacki ówczesny.
Właśnie w pierwszym z nich od roku 1815 zaczęły się pojawiać najwcześniejsze utwory Kazimierza z Królówki:
Żal matki, dumka: «Gdy słowik zanuci», przekłady z Schillera i Goethego, które szczerością uczucia i formą wyróżniały się od wszystkiego, co w szkole humańskiej za niedościgłe wzory poezyi stawiano. Utwory te były jakby wczesną rosą wiosenną, pod której wpływem, złożone w duszach obu poetów zarody twórczości, miały kiedyś zakiełkować i w bujny kwiat się rozwinąć.
Tylko te zarody niejednomiernie urabiały się w ich duszach. W Zaleskim, choć jeszcze nieocknione, posiadały już ukształtowaną protoplazmę, według której miały się rozwijać wszystkie pędy jego natchnień późniejszych; w Goszczyńskim tkwiły one stłumione, niby ziarno w roli, pokryte twardą jej skorupą.
A jednak i w jego duszy było nagromadzonych wiele poetycznych żywiołów. Przenosząc się tylokrotnie z rodzicami z jednej miejscowości do drugiej, nieraz nawet bardzo odległej, miał możność poznania różnych okolic kraju w całej rozmaitości ich rzeźby i przemawiającego z ich oblicza piękna, na które był nader wrażliwym. Jadąc z ojcem do Nowo Konstantynowa, poznał Zieleńce, Stary Konstantynów, Starą Sieniawę, a o każdej z tych miejscowości rozpowiadał mu ojciec wiele szczegółów, których pamięć głęboko w jego duszę zapadła. Epopea Napoleońska niemałą odgrywała w tem rolę. Tyle zresztą przeczytał bez wyboru i braku, tyle w Międzyrzecu u Borewiczowej nasłuchał się powieści o księżniczkach i królewiczach zaczarowanych, o upiorach, strzygach i strachach, tyle zresztą w ciągu przymusowej bezczynności przeczuł, przemarzył, że przy wrodzonymi talencie mogłoby mu to już starczyć na pierwsze próby młodzieńcze. Tymczasem w duszy jego wszystko to wirowało jeszcze bezładnie, nieskrystalizowane w sobie... rudis indigestaque moles.
W pierwszym roku pobytu swego w Humaniu Goszczyński, stojąc u siodlarza Huczyńskiego, jeszcze się tak ściśle nie zespolił z Zaleskim. Oprócz niego bowiem, przyjaźnił się ze współuczniami: Tomaszewskim, braćmi Tarkowskimi, Augustem i Piusem Grozami, wreszcie z Janem Krechowieckim, mieszkającym w konwikcie bazyliańskim; ale w następnym mieszka już z Zaleskim w jakimś domku za miastem, przy drodze do Zofiówki wiodącej, która odtąd staje się celem ich wspólnych wycieczek, miejscem marzeń wieczornych i rozpraw o literaturze. Materyału do nich dostarcza głównie Zaleski; oprócz pism, ma on wiele książek, które Goszczyński pochłania Iliada zaś, zapewne w przekładzie Dmochowskiego, taki budzi w nim zachwyt, że ją zabiera z sobą na wakacye do domu.
By zrozumieć to tak żywe, a przedwczesne zajęcie się ich literaturą, a szczególniej poezyą, należy wziąć na uwagę, że oprócz wrodzonego do niej popędu, mieli w swem otoczeniu jedną jeszcze, a bardzo silną podnietę. Nauczyciel bowiem wymowy i poezyi miał zwyczaj, iż poczynając od klasy IV, zadawał uczniom na ćwiczenia przekłady poetów rzymskich, szczególniej zaś Horacego. Otóż wszyscy ubiegali się o sławę pierwszego w szkole poety, wszyscy nietylko w klasie, lecz i w domu wiersze pisali. Co więc dziwne go, że o podobnych tryumfach i Goszczyński zamarzył? Tylko, jeżeli pisać prozą przychodziło mu z łatwością, to z rymami w żaden sposób nie mógł sobie dać rady. Było to tem więcej upokarzające dla niego, że wszystkie jego wysiłki wywoływały w kolegach powątpiewanie o jego poetycznych zdolnościach. — «Już ty wierszy nigdy pisać nie będziesz — mówiono. — Torosiewicz, to co innego!» A był to uczeń, któremu pisanie wierszy z szaloną przychodziło łatwością. Wytrwały wszakże i uparty Goszczyński nie dał się tem z właściwej sobie drogi sprowadzić. Pod wpływem Iliady marzy na wakacyach o epopei, z opowiadań ojca pisze ostatnich czasów historyę. Jest nadto wrażliwy na piękności wiejskich mołodyc – kocha się w jednej na zabój; gdy zaś z końcem wakacyj wraca do szkoły, modli się gorąco do Matki Boskiej w kościele, by mu udzieliła daru poezyi. I rzecz dziwna, zaprawdę! Gdy w klasie IV nauczyciel według przyjętego zwyczaju zadał uczniom do przekładu Pieśń XIII z Księgi Epodów Horacego, wiersz Goszczyńskiego okazał się tak pełen zalet, iż go przesłano do Tygodnika Wileńskiego, gdzie go wydrukowano. Było to niemałą dla początkującego zachętą. Zelektryzowany tem pierwszem powodzeniem, przełożył wiersz drugi: Ad sodales (Do przyjaciół), który Zaleski przesłał zaraz do Dziennika Wileńskiego wraz z jakimś własnym przekładem. Ale tu zaszedł najmniej dla obu spodziewany wypadek: nie zważając na podpis Goszczyńskiego, redakcya pod obiema próbami umieściła tylko Zaleskiego nazwisko. W tym wszakże zawodzie znalazła się i pociecha: zdobył pewność, że się urodził poetą. Wprawdzie droga, na którą wszedł, nie była dla niego jeszcze właściwa: szkoła bowiem, w której duch klasycyzmu panował, stawiała mu przed oczy wzory dalekie od tego, co w duszy nosił w zarodzie, w każdym razie poczucie siły twórczej już się w nim ocknęło i w świadomości odbiło. Tylko, niestety, podobnego przekonania nie zdobywa się w latach nauki bezkarnie. Stało się też z Goszczyńskim to, w co wielu młodych ludzi, przedwcześnie, oddających się poezyi, wpada. Zaczął lekceważyć zajęcia klasowe i opuszczać się w naukach; szczególniej ucierpiały na tem łacina i matematyka. Gdy zaś nauczyciel, wykładający tę ostatnią, poskarżył się nań przed prefektem Skibowskim, a ten dla zastraszenia go zawołał: «A to w skórę!»; Goszczyński jeszcze bardziej zaciął się w uporze i nic odtąd w tym kierunku nie robił. Pomimo to, udało mu się otrzymać do klasy V promocyę. Wyjechał też na wakacye do domu z głową pełną pomysłów. Zamierza pisać epopeę: Jan Sobieski pod Wiedniem i plan do niej układa; tymczasem tłómaczy Numę Pompiliusza i Historyę o Magiellonie. Ta wewnętrzna też praca zmienia całe jego usposobienie. Rodzice prawie go nie poznają. Dawne zamiłowanie do ćwiczeń fizycznych ustępuje przed namiętnem zatapianiem się w książkach i przyrodzie. Nie próżnowało zresztą i serce. W ciągu tych wakacyj zakochał się w pannie Petroneli Rembertowiczównie, która z ojcem nawiedziła dom jego rodziców. Najważniejsze jednak przeobrażenie dokonało się w nim, gdy do Humania powrócił. Rok 1818/19 ma epokowe znaczenie w rozwoju jego duchowym. I teraz on, wstąpiwszy do klasy V, mieszka wspólnie z Zaleskim, ale na innej już stancyi, u siodlarza Tereszki, który, jako naoczny niegdyś świadek koliszczyzny, przechował o niej żywą tradycyę i opowiadaniem o Wernyhorze, hajdamakach i rzezi humańskiej wyobraźnię Goszczyńskiego zapalił. Teraz on, istotnie, trafił na swoiste źródło poezyi. Zaczyna marzyć o kozaku wieszczym, tylko jeszcze nie wie, jak się zabrać do tego przedmiotu. Tłómaczy więc z francuskiego przekładu Noce Young’a, Pieśń I Iliady, czyta Tymona Zaborowskiego, Dobromira i Anielę.
Naraz w Pamiętniku Warszawskim pojawia się rozprawa Kazimierza Brodzińskiego: O klasyczności i romantyczności. Otwarła ona przed obu poetami szerokie widnokręgi i zaznajomiła ich z dążeniami poetów innych narodów. O Byronie jeszcze w niej wzmianki nie było; ale Dante, Szekspir, Goethe, Schiller, a przedewszystkiem Ossyan, szerokie zajmują w niej miejsce. Tylko w utworzeniu sobie pojęcia o prawdziwej poezyi bruździ im jeszcze w tymże roku wydana Jagiellonida Dyzmy Bończy Tomaszewskiego, którą Zaleski za arcydzieło uznaje. Dwa te zjawiska literackie wywołują pomiędzy nimi jeszcze bardziej ożywione, niż w roku zeszłym rozprawy i spory. Do nich przyłącza się nadto Michał Grabowski, który w roku ubiegłym do klasy V był przyjęty — i oto, trójka ta, nie poprzestając na wymianie ustnej o literaturze swych pojęć, przybrawszy nazwę zbiorową Za-Go-Gra [1], zaczęła, na wzór Ćwiczeń naukowych, wydawanych przez młodzież Krzemieniecką, redagować pismo, które pomiędzy kolegami rozpowszechniała w odpisach.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie matematyka, do której i w klasie V nie mógł się nawrócić Goszczyński. Ciągłe też zaniedbywanie się w niej wyprowadziło w końcu ks. Tymowicza z granic cierpliwości. Nieumiejącego lekcyi sfukał i kazał mu klęczeć. Ale podobnemu upokorzeniu wobec klasy za nic w świecie nie chciał się poddać Goszczyński. Spór się zaostrzył i przed władzę wyższą wytoczył, która, chcąc powagę nauczyciela podtrzymać, a nie mogąc do przeproszenia go skłonić poety, nie widziała innego środka nad wydalenie zuchwałego dla przykładu ze szkoły. Pożegnał więc Humań na długo i do domu ojcowskiego powrócił.
Ze względu na korzyści przyswojenia sobie całości, nie rozległej wprawdzie, ale systematycznie podawanej nauki i dalsze pokierowanie się w życiu, był to wypadek fatalny. Ale o to się nie troszczył Goszczyński. Życie jego ojca układało się również przypadkowo; więc do tego on przywykł. Zresztą, nie myślał brać rozbratu z nauką, choć wybór miejscowości do dalszych studyów znów się okazał od przypadku zawisłym. Początkowo bowiem owa trójka z Bohdanem Zaleskim na czele, marzyła o uniwersytecie wileńskim, jako używającym ustalonej już sławy; gdy jednak w zeszycie, styczniowym Pamiętnika Warszawskiego za rok 1819 znaleźli krytykę Jagiellonidy, napisaną przez jakiegoś Adama Mickiewicza, który śmiało ujemne strony tej epopei wytykał, Zaleski tak to wziął żywo do serca, iż dał Warszawie pierwszeństwo w przekonaniu, iż do Wilna jeździć nie warto, skoro wydaje ludzi, którzy ośmielają się targać na taką wielkość, za jaką Tomaszewskiego uznawał. Za tem zdaniem poszedł Goszczyński i Grabowski i w roku 1820 wszyscy trzej znaleźli się w Warszawie.
Pytanie, jakim torem poszłoby ich życie, gdyby swój zamiar pierwotny przywiedli byli do skutku?
W Warszawie jednak nie wszyscy w równej mierze umieją przystosowywać się do nowych, a obcych sobie warunków. Uczęszczają pilnie na wykłady Brodzińskiego, gdyż w nim odgadują przedstawiciela nowych dążeń w literaturze. Zaleski go nawet swoim mistrzem uznaje i tworzyć w jego duchu zaczyna, ale mu jakoś bez Ukrainy nieswojo.
«Ej! tyś tu tabun przypędził, kozacze!» — powiada mu «w głos przygany» Malczewski – «i tęsknisz nazad w step, zasumowany» (sposępniony). Natomiast Goszczyński wśród młodzieży uniwersyteckiej zawiązuje liczne stosunki, a przedewszystkiem z Maurycym Mochnackim, który w tym samym roku 1820 wstąpił na wydział prawny. Wpływ jego pod względem wykształcenia literackiego był na Goszczyńskiego niemały, ale obok literatury inne jeszcze zajmują go sprawy. Rzuca się w odmet tajnych towarzystw i z nich wynosi zasady, które na długie lata będą drogowskazem jego żywota. Wszystkie owe hasła, które wiek XVIII przekazał XIX, stają się zarzewiem dla jego zapalnej, wybuchowej natury. W ich świetle uprzytomniają mu się dobrze znane ukrainne stosunki zależność pańszczyniana, wyzysk i ucisk ludu, i w duszy jego powstaje myśl naprawienia tych krzywd wiekowych. Jednocześnie zapala się do sprawy greków i podobnie, jak Byron, tylko bez środków Byrona, pragnie stanąć pod ich sztandarem. O te ostatnie zresztą niewiele się troszczy, wierzy, iż je znajdzie w kieszeni zamożniejszych kolegów szkolnych. Więc po roku rzuca Warszawę i puszcza się pieszo na Ukrainę. Nie było w tem nic zresztą dziwnego. Miał przykład w Adamie Czarnockim, który w ten sposób zeszedł cały wschód Słowiańszczyzny i rozprawą swą o niej drukowaną w krzemienieckich Ćwiczeniach naukowych zarówno do podobnych wędrówek zachęcił, jak i miłość ku prastarym czasom obudził. Jakoż, podróż, choć o chłodzie i głodzie udała się szczęśliwie; nadzieje wszakże uzyskania pomocy zupełnie go zawiodły. Dla sprawy greckiej wszędzie obojętność spotykał; z tym większym zapałem przeto oddał się drugiej swej myśli i, jak ów dziad tajemniczy w Zamku Kaniowskim, przeszedł z kosturem w ręku całą niemal Ukrainę i, jak on, mógł powiedzieć o sobie:

A od Kaniowa aż do samej Śmiły
Wszystkie pod ręką poznam ci mogiły,

Pień tobie każdy poznam nad mą drogą,
Każdą murawkę, co nastąpię nogą.

A w tych wędrówkach, stykając się wciąż z ludem, nawiązuje na nowo nić tradycyi o koliszczyźnie, wyniesioną z Humania i jednocześnie tworzy, dając upust, doznawanym wrażeniom. Od chwili zwłaszcza, gdy się ukazały Ballady i Dziady, Goszczyński stanowczo zrywa z klasycyzmem i na nowe drogi wstępuje. Tylko muza jego, z dawnych pęt wyzwolona, wichrzy uczuciami i z lutni dobywa tony, które, jak zgrzyt żelaza po szkle, odbijają się w duszy słuchacza. Szczególnie pieśni, powstałe w Humaniu, gdzie się poeta w roku 1824 na czas dłuższy zatrzymał, noszą na sobie ów charakter dziki, niesforny. Znajdziesz tu i bluźnierstwa i nienawiść do księży i stanów uprzywilejowanych, co wszystko później objął tytułem ogólnym Trzy struny, pomieszczając w oddziale pierwszym najjaskrawsze z tych pieśni.
Co porabiał jednak w Humaniu?... Zapewne do tej miejscowości pociągały go dawne wspomnienia i ktoś z osiadłych tu kolegów. Goszczyński bowiem w swej kilkoletniej włóczędze, szukając w każdej okolicy jakiegoś punktu oparcia, zatrzymywał się u wielu z nich na czas krótszy lub dłuższy. Ta rola jednak Homera, czy lirnika, obchodzącego futory i dwory, budziła w nim uczucie gorzkiego upokorzenia. Ślad tego odnajdujemy w fragmencie, napisanym w r. 1823 w Kajetanówce, a zatytułowanym Zdanie się, w którym powiada: «Nie, tak być dłużej nie może. Miąć we snach groźnych wypraszane łoże, błagać niegodnych, aby mnie żywili!! Widocznie sama ta myśl, iż z łaski innych korzysta, okrywała mu czoło rumieńcem. A jednak, idzie dalej tą drogą, bo wierzy, iż w końcu się losy jego przesilą, że zresztą te upokorzenia musi znosić do czasu, by dzieła zamierzonego dokonał.
Zdaje się jednak, iż po owym roku 1824 nastąpiło przesilenie w duszy poety, że głębsze zastanowienie się nad swemi dążeniami przeraziło go obrazem nieuniknionych następstw i wykazało całą grozę położenia, jakieby wytworzył, gdyby zasady swe w czyn kiedykolwiek wprowadził. Jakoż od tej chwili utwory jego tracą dawną szorstkość treści i formy, uczucia zaczynają płynąć innem łożyskiem przybierają podnioślejszy charakter. Z osiedleniem się zaś w roku 1826 na czas dłuższy u Jana Krechowieckiego w Leszczynówce dochodzi do zupełnej równowagi umysłu. Przedewszystkiem, rozszerza tu i pogłębia swe poetyczne i literackie poglądy czytaniem dzieł Szekspira, Walter Scotta, Byrona, Moora i zbioru ballad Percy’ego, które znajduje w zasobnej, miejscowej bibliotece. Pomimo bowiem całej niesystematyczności, z jaką swe wykształcenie naukowe zdobywał, rozumiał potrzebę znajomości języków obcych i, mając do nich łatwość, już w Winnicy sam się uczył francuskiego i niemieckiego, a nawet się i do języka starosłowiańskiego samodzielnie przykładał. Do angielszczyzny wziął się zapewne pod wpływem Mochnackiego w Warszawie i o tyle w niej postąpił, że mógł czytać wymienionych poetów w oryginale. Szczególniej utwory Byrona czarowały jego wyobraźnię. W nich odnajdował on klucz do rozwiązywania własnej duszy tajemnic. Więc nic dziwnego, że pod ich wpływem zaczął szukać wyrazu dla tych poetycznych żywiołów, które nagromadził w ciągu swych dhugoletnich po Ukrainie wędrówkach. A skladały się na nie nietylko podania, odnoszące się do koliszczyzny, ale i wszystkie wierzenia i wyobrażenia ludu, które sobie, jakby własne przyswoił. Bogactwo ich było tak wielkie, iż z początku trudno mu je było w całość organiczną powiązać. Zdaje się jednak, iż zdrada Gonty, wysłanego przeciw Żeleźniakowi przez rządcę kaniowszczyzny, Mładanowicza, stała się osią krystaliczną, około której się pomysły Zamku Kaniowskiego skupiły. Tylko Gontę zastąpił w poemacie Nebaba; wymyślona zaś postać Orliki i przymusowe jej z rządcą zamku zamęście, dały możność zadzierzgnięcia silnego węzła dramatycznego. Osnowa była gotowa, formę odnalazł w Byronie i w r. 1826 w domu Krechowieckiego rzucił część pierwszą na papier. Ale dalej robota szła mu jakoś niespore; przeniósł się więc jesienią do Michała Grabowskiego, mieszkającego w Aleksandrówce w czehryńskim powiecie i tu dwóch części pozostałych dokonał. Tak na gruncie czysto rodzinnym wyrósł ten bujny kwiat poezyi ukraińskiej i trzej też ukraińcy byli mu ojcami chrzestnymi: Grabowski zaopatrzył poemat w przypisy, Krechowiecki dał nakład na jego wydanie, trzeci zaś kolega, Józef Chraszczewski, wydrukował go w Warszawie. Było to w tym samym roku 1828, w którym Konrad Wallenrod wyszedł w Petersburgu z pod prasy. Bez względu jednak na wysokie tego ostatniego ideowe i poetyczne znaczenie Zamek Kaniowski nic na porównaniu nie stracił. Uznanie swej wewnętrznej wartości zawdzięczal on przepięknym obrazom naddnieprowej przyrody, jak i wielkiej plastyce i sile, z jaką w nim poeta wypadki krwawe i dzikie charaktery i namiętności maluje. Pod tym względem przypominał Byrona. Przecież pomimo wspólności formy, nie był jego naśladowcą bezwzględnym. Koloryt miejscowy zachował tak wierny, iż wszystkie piękności poetyczne są niemal odbiciem wyobrażeń i poglądu na świat ludu ukraińskiego. Jest zaś w pojmowaniu typów wielka pomiędzy Goszczyńskim, a Byronem różnica. Gdy ten swych bohaterów obarcza całem brzemieniem wyrzutów sumienia po dokonaniu czynów zbrodniczych, w Orlice, w Szwaczce, Nebabie nie znajdujemy nawet śladu jakiegoś moralnego pierwiastku. Owszem, cechą znamienną ich czynów, to potęga żywiołowa uczucia, której słuchają ślepo, byle dogodzić panującej w nich żądzy zemsty, choćby po nasyceniu jej, miała ich zguba nastąpić. Ta Orlika ma słuszne powody wywrzeć ją na rządcy zamku, który, dając jej wybór pomiędzy kochankiem, a rozstrzelaniem, czy powieszeniem brata, zmusza ją do poniewolnego z sobą małżeństwa ofiarą najdroższych uczuć serca; ale, mordując go, ani na chwilę nie zastanawia się, co ją czeka po dokonaniu zbrodni, którejby przecież, gdyby nie nagły napad Szwaczki na zamek, żadną miarą przed ludźmi ukryć nie mogła. Moralny pierwiastek tkwi nie w ludziach, działających na oślep, lecz w logice wypadków, która w tem powszechnem rozprężeniu węzłów społecznych zastępuje sprawiedliwość karzącą. A wykonawcą jej staje się właśnie ten Szwaczka, który wdarł się z swymi mołojcami na zamek, by krzywd swych na rządcy wetować, a tymczasem wobec jego trupa ściga sprawczynię mordu, znaczącą ślady na ścianach komnat skrwawioną ręką, by sam z nią i towarzyszami zginąć w pożodze, wznieconej w zamku bezmyślnie przez innych uczestników hajdamackiej wyprawy. A ów dzielny Nebaba, mający tak dokładną świadomość krzywd nietylko własnych, lecz i swoich współbraci! On również dyszy zemstą, niosącą mord i pożogę. Lecz i na nim ciąży fatum wprzód dokonanego czynu. Nim pokochał Orlikę, uwiódł obłąkaną Ksenię, udając przed nią, w przystępie dzikiej pustoty, podniebnego latawca, którego ona do siebie ściągnąć pragnęła. Otóż, ta upośledzona na ciele i umyśle istota staje się również dla niego bezwiednem narzędziem kary. Gdy on tonie duszą w Orlice, Ksenia rozczochrana, mizdrząc się wdziękiem upiorzycy, prześladuje go na każdym kroku swoją miłością. Kiedy po mniemanej zdradzie Orliki on nocą przeprawia się za Dniepr, by się w celach zemsty z hajdamakami połączyć, ona staje u przeprawy, natrętnie żądając pieszczoty. Nebaba pięścią druzgoce jej szczękę i strąca dyablicę w nurt rzeki, sądząc, że się nazawsze od niej uwolnił; tymczasem Ksenia ocalona zjawia się na polu bitwy, gdy Nebaba, oślepiony krwią własną, za chwilę wpaść ma w ręce wojska polskiego. Niedość na tem, gdy na dziedzińcu zamku kaniowskiego kończy życie na palu, ona z wysnutemi wnętrznościami w skutek rany przezeń piką zadanej, składa na jego usta martwiejące pocałunek miłosny, podnosząc bardziej jeszcze grozę tego okropnego obrazu.
Nie wiemy, czy w chwili pisania tego poematu Goszczyński czytał Bug-Jargala, który się właśnie w r. 1826 ukazał; ale przeciwstawienie Kseni Orlice pozwala przypuszczać, iż podobnie, jak Wiktor Hugo, uznawał siłę kontrastów, wynikającą z zestawienia piękna i brzydoty. Utwór ten, o ile w obozie klasyków wywołał oburzenie, o tyle znalazł wielbicieli w wyznawcach nowego kierunku w literaturze. Tak nawet wymagający krytyk, jak Mochnacki, mimo zarzutu chaotyczności, wspólnej zresztą i Grażynie i Maryi i Wallenrodowi, ma dla Goszczyńskiego gorące słowo uznania. Za to, dzisiejsi krytycy mniej są pobłażliwi dla niego i najczęściej poczytują za chybione ustępy, które dawniej uwazano za genialne pomysły. Tak np. jeden z nich twierdzi, iż rozmowa puszczyków «jest nienaturalną i niema żadnej wartości.» Na to przecież trudno się zgodzić. Poeta tworzył w duchu ludoym, a lud wierzy, iż zwierzęta są obdarzone mową. Zamiast opowiedzieć wprost, co się stało z wisielcem, poeta użył tego środka dla wtajemniczenia czytelnika w tok zdarzeń i na sprawę rządcy iście dyabelską porwania trupa, za którego zniknienie brat Orliki, postawiony na szyldwachu, miał życiem przypłacić, rzucił fantastyczności tumany. Gdybyśmy z taką trzeźwością zapatrywali się na podobne środki w poezyi, musielibyśmy nietylko wszystkie bajki (fabulae) potępić, ale i skały i obłoki, które w świstach wiatru Farysowi groźbę rzucają. Ta trzeźwość podsunęła również krytykowi zarzut, «iż trudno uwierzyć, by Nebaba tyle czasu tracił na dumania i rozglądanie się po okolicy ze szczytu dębu, gdy się do spełnienia zemsty gotował.» Tymczasem zarzut ten w niwecz się obraca, skoro zważymy, iż z odciągniętymi od Szwaczki mołojcami rozstaje się nad ranem (Część II, ustęp 10, w. 12-15) i na siebie czekać im każe pod Kaniowem do nadejścia nocy w bajraku (tamże w 29-33); miał więc przed sobą dzień cały i mógł do woli śledzić naprzód podejrzanego dziada, a następnie rozpatrywać się w okolicy i słuchać szeptów dębu gaduły.
Okazuje się, iż trzeźwość z dokładnością nie zawsze chodzi w parze.
Bezwzględu też na zarzuty, jakie spotykają Zamek Kaniowski, zawsze to utwór niepospolitego znaczenia.
Goszczyński po jego ogłoszeniu nie kwapił się jednak do Warszawy, by napawać się zdobytym nagle rozgłosem. W maju 1830 r. jeszcze w Aleksandrówce przebywa. W Warszawie dopiero go w listopadzie widzimy. W rok zaś potem zjawia się w Galicyi, którą znów, jak niegdyś Ukrainę, wzdłuż i wszerz w swych wędrówkach przemierza. I teraz występuje znamienna cecha jego talentu. Jak pieśni, powstałe za drugim do Warszawy nawrotem, są odbiciem gorącej chwili, która go w wir wypadków porwała; tak teraz widoki karpackiej przyrody, rćżne od piękności stepowej okolic jego rodzinnych, na długo przykuwają go do siebie. Odtąd Ukraina jakby nie istnieje dla niego. Co z niej wchłonął w siebie w latach młodości, to złożył w Zamku Kaniowskim i dziś ta treść, niby już nie należy do niego. I w tem to tkwi ta wszechstronność jego talentu, która nie ogranicza się jedną sferą, co zwykle do maniery prowadzi, lecz dla swej twórczości szuka coraz nowych żywiołów.
Po Ukrainie wszakże pozostało mu nawyknienie życia koczowniczego, które zresztą teraz z konieczności prowadzi. W początkach zwłaszcza zmienia wciąż miejsce pobytu najdłużej wszakże korzysta z gościnności u Józefa Tetmajera, brata po piórze, bajkopisarza, przebywając naprzód w Mikołajowie pod Lwowem, następnie w dolinie Nowotarskiej w Łopusznej, skąd już tylko krok dzielił go od «nawalnic miasta i olbrzymki Łomnicy.» W Tatrach też przebył on niemal siedem miesięcy, bo od 4 kwietnia do 1 listopada 1832 roku, zapuszczając się w niezwiedzane przez nikogo od czasów Staszyca ich przepastne czeluście i odkrywając w duszach prostych, góralskich nieznane skarby wierzeń i podań, po które nikt jeszcze z dolin ręką nie sięgnął. W nich on znalazł przebogatą do utworów przyszłych osnowę. Najpierwszym z nich, który powstał w górach, na miejscu, był poemat Kościelisko, obmyślany na wielką skalę. Przedmiotem jego miał być napad tatarów na podhalan, bohaterska ich obrona, oraz walne zwycięstwo, odniesione nad hordą w dolinie Kościeliskiej przy pomocy potęg nadprzyrodzonych, jak: Mnich, dziwożony, Duch źródeł Czarnego Dunajca i węże, z królem w złocistej na łbie koronie. Z planu, jaki odnaleziono w papierach, pozostałych po Goszczyńskim, okazuje się, iż sama część I poematu składać się miała z pieśni 4-ch; ile zaś być ich miało, nie wiadomo, gdyż część I kończy się w planie przygotowaniem na Kluczkach do nowej walki i grzebaniem poległych w pierwszej bitwie pod Wyżnią.
Poeta, skreśliwszy plan, rzucał na papier pojedyńcze fragmenta w miarę, jak mu dopisywało natchnienie; całość jednak zamierzał dopiero później wykończyć, Tymczasem pragnął się przedostać do Lwowa, dokąd go grono literatów z Augustem Bielowskim na czele wzywało. Właśnie po upadku Haliczanina, wydawanego przez Walentego Chłędowskiego, krzątano się nad przygotowaniem noworocznika na rok 1834, mającego nosić tytuł: Ziewonia (słow. bogini lasów) pozyskać przeto tak potężną siłę, jak Goszczyński, uważano za korzystne dla wydawnictwa. Poeta jednak z konieczności podróżując z dworu do dworu, zaledwie pod jesień zdążył nad Peltew. Tu, gdy odczytał fragmenta z poematu Kościelisko, Biełowski tak się do nich zapalił, iż najgoręcej zaczął nalegać, by je Goszczyński w całość powiązał i w Ziewonii ogłosił. Miało to jako próba całości korzystnie dla poemetu usposobić publiczność. Jakoż, Goszczyński usłuchał tej rady, wybrał wstęp, przepyszny kolorytem i śmiałością zarysów turni tatrzańskich, oraz opis sobótki, mającej spłonąć na Wyżni. Na to zaś tło rzucił dzielną postać Janosza, który po stracie kochanki, przez dziwożony porwanej, puścił się z rozpaczy na zbój i teraz z towarzyszami przybyły w strony rodzinne, niby sęp z wysokiej skały, przygląda się obrzędowi, gorzko rozpamiętywająć swą dolę. Poecie wszakże, obok tych dwóch obrazów, szło jeszcze o zaznaczenie głównego faktu, t. j. napadu tatarów. Jako zapowiedzenie zaś tej katastrofy, wprowadza widma: Mnicha, dziwożon, wężów i trupiej głowy latającej, które, przeczuwając nieszczęście, snują się wśród cieni nocnych wokół płonącej sobótki. Uczestnicy uroczystości ich nie widzą, ale je dostrzega Janosz, obdarzony podwójnym wzrokiem. Wreszcie fragment kończy się okrzykiem: Tatarzy! i wszyscy górale z podniesionemi do obrony toporkami (dziś powiedzianoby: ciupuagami), uderzają na nich ławą pod wodzą Kiczory. Na tem też kończy się fragment, któremu, jako części, wyjętej z większej całości, poeta dał tytuł: Sobótka. Jako poezya, jest to prawdziwy klejnocik; żeby jednak odtwarzała wiernie wszystkie cechy górali, tego powiedzieć nie można. O ile bowiem mężczyźni są urodziwi na podziw, o tyle kobiety nie grzeszą wcale pięknością; jeżeli zaś są rozmiłowani w muzyce, to głos w śpiewie mają tak dziki i niesforny, iż się nim trudno zachwycać. Pod tym względem poeta wyidealizował ich nad miarę. W każdym razie w tym nowym utworze żywioł ludowy jeszcze potężniej występuje, niźli w Zamku Kaniowskim, tylko nie w rozpasaniu namiętności i nienawiści plemienno-społecznej, ale w objawach uczuć łagodnych, sielankowej niemal natury. Zbójectwo, tak zagęszczone wśród górali, zaledwie ma jednego przedstawiciela w Janoszu i czterech jego towarzyszach, a i w nim odzywa się żal za lepszą przeszłością i jakby wyrzut sumienia; ogół zaś urasta na bohaterów, gdy w nagłem niebezpieczeństwie staje w obronie swoich ognisk domowych. Słowem, poemat zarówno treścią, jak duchem odróżnia się od hajdamackiego eposu.
Pomimo to, ogłoszenie Sobótki w «Ziewonii» miało fatalne pod dwoma względami następstwa. Do współpracownictwa w noworoczniku zaproszony był Aleksander hr. Fredro; gdy jednak dowiedział się, że w nim wystąpi Goszczyński, odmówił swego współudziału, oświadczając, że z takim, jak on demagogiem, nie chce mieć nic wspólnego. Poeta obrazę tę odczuł głęboko i zemścił się mniej szlachetnie, odmawiając Fredrze w rozprawie, zatytułowanej: «Nowa epoka poezyi polskiej» cechy narodowego poety i obniżając rozmyślnie wartość jego komedyj.
Rozprawa ta, drukowana w «Pamiętniku nauk i umiejętności», sprawia, że Fredro do końca życia nie drukował już swoich utworów. Była to może drażliwość zbyteczna; w każdym razie dla literatury wynikła stąd szkoda niemała. — Wszakże wydrukowanie «Sobótki» i dla Goszczyńskiego nie przyniosło pożytku. Fragment podobał się powszechnie, lecz dla niego stał się czemś obcem zupełnie. Pomimo usiłowań, nie mógł on nawiązać treści, jaką nosił w duszy, z tem, co ujęte drukiem, jakby zakrzepłe, stężało i pomysł poematu, rozpołowiony na dwoje, nazawsze zamarł w zawiązku.
Zdawało się jednak, że z chmurnego zawsze nieba, jakie od urodzenia nad głową poety zawisło, spłynie teraz promyk szczęścia do jego duszy. Tak przynajmniej wnosićby należało z kilku pieśni, w roku 1834 powstałych, jak: «Kochanka ducha», «Do wyśnionej kochanki», «Do...», «Obraz kochanki», «Dobry dzień», «Dzień rozkoszy», «Do grającej», «Rękojmia wierności« i inne. Wszystkie one, pomimo chropowatości wiersza, której nie mógł się nigdy pozbyć Goszczyński, tchną taką, czcią dla ubóstwianej, a jak się zdaje, wzajemnością odpłacającej, szlachetnej, wyższej istoty, że prawie nie poznajemy go w tych serdecznych, pelnych miękkości utworach. Że myślał o trwalszym związku, widać to z wiersza Małżeństwo. Niestety nie danem mu było ogrzać serca przy rodzinnem ognisku! Prawdopodobnie wyjazd przymusowy stargał na zawsze ten węzeł zadzierzgnięty tak silnie, tem boleśniejszy w rozdarciu. Sonet: Pożegnanie i Chwila-łza dają wymowne temu świadectwo. Jakoż, w marcu 1838 roku, wydawszy we Lwowie trzy tomiki poezyj, a między niemi przekład Pieśni Ossyana, Goszczyński wyjeżdża do Francyi i zatrzymuje się w Strasburgu. Tu zakłada pismo satyryczne Pszonka, w następnym zaś roku, w Neuilly nad Marną, przygotowywa wydanie Trzech strun, obejmujących utwory, należące do trzech epok jego życia; wreszcie osiedla się w Paryżu, ale przez długi czas jeszcze myślą do Tatr ukochanych powraca i z podań górali, lub ze współczesnych wydarzeń, czerpie osnowę do nowych utworów. Pisze je prozą, ale wysoce poetyczną, pełną obrazów wspaniałej górskiej natury. Do nich należą: Straszny strzelec (1841), Oda i Król zamczyska (1842). W pierwszym połączył rzeczywistość z pierwiastkiem fantastycznym, uosabiając w Strzelcu ducha Tatr, czuwającego nad tradycyą rodzinną; w drugiej, sięgającej osnową czasów Bolesława I i związanej z podaniami o Sowiej skale w dolinie Kościeliskiej i stawie Smerczyńskim na Smytni, odtworzył walkę pogaństwa z chrześciaństwem; w trzecim nakoniec, wprowadził waryata Machnickiego, który w zwaliskach zamku Odrzykońskiego założywszy rzekomą swą stolicę, jest przedmiotem pośmiewiska okolicznych mieszkańców, których sam za waryatów uznaje. Jest to mistrzowskie zestawienie przeciwieństw: poziomych, małostkowych, samolubnych dążeń, z wybujałem nad wszelką miarę pojmowaniem wyższych celów życia, nie liczącem się z rzeczywistością. Osobistość Machnickiego nie zdaje się być jednak wymyśloną przez poetę. Z nazwiskiem tem bowiem spotykamy się w Lelewelu (t. VII, 44).
Gdy utwór ten w r. 1842 drukowano w Poznaniu, Goszczyński już do sekty Towiańskiego należał. Nie zerwał on wprawdzie z literaturą, jak Mickiewicz, ale to, co teraz pisze, nie posiada już dla niej pierwszorzędnego znaczenia. Potępił naprzód głoszone przez się demokratyczne zasady, jako prowadzące do ubóstwiania siły materyalnej, a więc zabójcze dla ducha; następnie, jako sekretarz Koła przeważnie się sprawami towianizmu zajmuje; po zatargu zaś Mickiewicza z Towiańskim, obejmuje w Kole główny kierunek i do końca życia wierny zasadom Mistrza zostaje.
W r. 1844 napisał powieść wierszem: Anna z Nabrzeża, ale utwór ten chybiony daje tylko miarę upadku jego talentu. Pomimo obiecującego początku, rzecz w osnowie błaha, nie wywiera i w rozwiązaniu wrażenia. Odtąd pisze tylko w duchu towianizmu rozprawy: «Stanowisko poetów w społeczeństwie», «Rzut oka na żywot A. Malczewskiego», «Słowo o poświęceniu» i inne. Najcenniejsza praca: «Dziennik podróży do Tatr» (1853), odtwarza wiernie doznawane w r. 1832 wrażenia. Wreszcie w r. 1869 wydaje wierszem: «Posłanie do Polski» i wyjątki z poematu «BogaRodzica».
Goszczyński życie całe doznawał niedostatku w czasie oblężenia zaś Paryża wpadł prawie w nędzę, która podkopała jego organizm zawsze odporny i silny. To też dawni przyjaciele i wielbiciele jego talentu sprowadzili go w r. 1871 do Lwowa. Stąd jeszcze raz zwiedził ukochane Tatry. W pięć lat później, otoczony czcią i miłością, w domu pod 54, przy zbiegu ulic: Batorego i Fredry, w d. 25 lutego 1876 r. dokonał życia pełnego trudu i bolesnych zawodów. Był to talent potężny, samorodny, jak rumak stepowy nie znoszący wędzidła, który więcej dbał o siłę wyrażenia, niż formę, więcej wierzył w tajemnicze siły przyrody i mądrość tradycyjną ludu, niż w naukę.
Szczęsny Feliński taką daje jego charakterystykę: «Średniego wzrostu, średniej tuszy, nieożywionej żadnym wyrazem twarzy, bez zarostu, a mocno ospowaty, przytem mało i chłodno mówiący, robił przy pierwszem spotkaniu tak niekorzystne wrażenie, że chciało się podejrzewać gospodarza (spotkał go u Karola Sienkiewicza w Paryżu) o jakąś dla zabawy urządzoną mistyfikacyę. A jednak była to dusza prawdziwie poetyczna i charakter równie dzielny, jak szlachetny» («Pamiętniki,» t. I, str. 305).
Towiański nazywał go: «duszą w skale!» I rzeczywiście, było coś w niej z natury granitu.[2]

Roman Plenkiewicz.







  1. Słowacki Juliusz widocznie wiedzał o tym tryumwiracie i nazwie przezeń przyjętej, skoro później, znęcając się nad Grabowskim za jego artykuły zamieszczane w Tygodniku Petersburskim, powiada w Beniowskim (Pieśń V), «iż Muza krytykę dońców i słowian lepiej spamięta,

    Gdy ich, jak złota strzała Meleagra,
    Przeszyje pióro pana Michała Gra

  2. Por. Zyg. Wasilewski: «Narodziny poety romantyka», («Ateneum», t. III, str. 258, z r. 1895.) — Tenże: «Kościelisko, niedokończony poemat Sew. Goszczyńskiego» («Kur. Warszawski»). - St. Zdziarski: «Seweryn Goszczyński, rozwój jego talentu poetyckiego do r. 1827», (Ateneum, t. IV, zesz. II, str. 274-301; zesz. III, str. 402-486 r. 1899). — P. Chmielowski: «Hist. liter. pol.» t. IV, str. 121-128. Dzieła, t. I i II, Lipsk, 1870.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Plenkiewicz.