<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Anastazya
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Kiedy ją po tem zerwaniu z narzeczonym pierwszy raz obaczyłam, była tak spokojna, jak gdyby nic ważnego w życiu jej nie zaszło. Tylko, że spokojność ta na powierzchni się znajdowała, a co tam we wnętrzu płakało lub desperowało, nie każdy mógł odgadnąć. Ewka, znowu dziwując się jej spokojowi, do głazu i marmuru ją porównywała, ale Ewka miała wzrok krótki, i który ledwo po skórze ludzkiej się prześlizgiwał.
Siedziała na kamieniu, tuż obok żółtej mogiły pana Cyryaka, tak pilnie szyciem zajęta, jakby z ciałem i z duszą w robocie swej pogrążała się i utapiała. Dzień był wrześniowy, słoneczny i ciepły; liście poczynały już barwę swą odmieniać i na zielone drzewa, które nad cmentarzem gałęzie swe rozpościerały, kłaść plamy i centki bronzowe, czerwone i żółte. Dokoła krzyżów i kamieni grobowych niektóre rośliny odkwitały; w pobliżu mogiły pana Cyryaka jak płomienie paliły się żółtością lnice wysokie i dzwonki liliowe kołysały się w powiewach wietrzyka, jakby na nabożeństwo wzywając i dzwoniąc.
Niebo nad drzewami błękitem świeciło, a od borku, który okrywał pagórek, przylatywały niekiedy jałowcowe i grzybowe wonie. Ale słyszeć to nic się tu nie dawało; ptaki o tej porze roku nie śpiewają; ledwo też kiedy niekiedy wróbel w gałęziach zaświerkał, albo z pola oddalonego doszło porykiwanie bydła, lub beczenie owiec. Wtem, wysoko, kędyś pod samem niebem, rozległy się słabe dźwięki, jakby wołania przynaglające, jakby wyrzekania żałosne. Anastazya twarz i oczy ku niebu obróciła i patrzała na długi łańcuch wielkich ptaków, u czoła w haczyk zagięty, który po morzu błękitnem zwolna żeglował.
— Żórawie odlatują — rzekła, i chociaż daleko już były, rzędem drobnych punkcików czarnych malując się na firmamencie, jeszcze nie przestawała na nie patrzeć.
Wtedy też, gdy twarz podniosła, postrzedz mogłam, że usta miała pobladłe, na czole pręgę dość głęboką, a w oczach, któremi odlatujące żórawie ścigała, wyraz tęsknoty tak niezgłębionej i piekącej, jakby dusza jej gwałtem wydrzeć się z ciała pragnęła i z ptakami tymi w dale nieznane i bezgraniczne ulecieć.
— Czy tak, pomiędzy mogiłami, często przesiadujesz, Naściu?
Spuszczając znowu oczy na robotę, odpowiedziała:
— Często. Teraz przy gospodarstwie roboty mniej niż latem, czasu tedy więcej. A choćby robota jaka i niewykonaną była, to... co tam!
Na piersi jej czuć było ciężar taki, że ledwo mówić mogła, a ostatnie słowa szeptem już wymawiała.
— Więc pomiędzy panem Apolinarym a tobą wszystko na zawsze już skończone?
Ze zdziwieniem spojrzała i nieco wzruszyła ramionami.
— Aboż to pani nie słyszała, że już braciom uwiadomienie przysłał o ślubie swoim z panną Rudnerówną, który odbyć się ma za dwa tygodnie?
Nie słyszałam o tem istotnie, a ona, znowu szyjąc i rękę z igłą to podnosząc, to opuszczając, tym swoim głosem, który ciężko z piersi wychodził, mówiła:
— Wszystko na tym świecie kończy się i przemija... Było, nie było... Cienie różne przesuwają się przed oczyma i znikają. My wszyscy cienie, dni nasze cienie i miłowania nasze też cienie... abo omyłki. Błąd wiek człowieczy... Dziadunio zawsze mówił: »U Boga tylko wieczne trwanie i dobroć«. Prawdą to jest; bo reszta sam tylko błąd i... kalectwo.
Dziwnemi były słowa te w ustach tej młodej i prostej dziewczyny, albo też może i nie dziwne. Cóż? Pieszczoty rodzicielskiej i przyjaźni braterskiej nie zaznała nigdy; fałszu, niewdzięczności i lżenia ludzkiego zaznała niemało; ci, których jedynie na świecie miłowała, pomarli, lub na serce jej twardą nogą nastąpili: tedy z samego życia rozważania te wyszły i do głowy jej wstąpiły. Wszakoż, żal mi jej było niewymownie.
— Moja Naściu, nie darmo pani Wincentowa mówi, źe chandrzysz odrobinę! Młoda jesteś, majątek i urodę masz, znajdzie się rychle, kto cię prawdziwie umiłuje, i długo jeszcze szczęśliwości zażywać będziesz...
Trudno było wiedzieć napewno, czy słowa te słyszała, tak dusza jej zdawała się skupioną na jakąś daleką dal, w którą wlepiała oczy zapadłe i przepaścisto-smętne. Wszakże po minucie, twarz ku mnie obracając, rzekła:
— To wszystko jest prawda; młoda jestem, majątek mam i los nie gorszy od inszych spotkać mnie może. Ale cóż ja pocznę, kiedy na tem wszystkiem nijakich nadziei ufundować już nie zdołam! O czem tylko pomyślę, wszystko przemijające, kalekie, fałszywe, abo też takie obojętne, że krokubym nie zrobiła, aby je doścignąć... Cóż ja pocznę? I sama odmienićbym się żądała, ale to nie jest w mojej mocy...
— O ludziach zbyt złego myślenia nabrałaś! Są przecie pomiędzy nimi godni szanowania i lubienia.
Pierwszy raz z niejaką żywością odrzekła:
— Ja też nikogo nie oskarżam, ani nikomu źle nie życzę. Tylko żem ludzkiej dobroci i wdzięczności, a zarówno i ludzkiego miłowania dobrze skosztowała, to już i słodkości żadnej od nich się nie spodziewam. Owszem, niech sobie szczęśliwości wszelkiej używają, i samabym jeszcze czem tylko mogła do tego dopomogła, ale ani weselić się z nimi, ani nadziei na nich ufundować za nic już nie mogę!
Prawda: na nikogo nie wyrzekała, nikogo nie oskarżała ani jednem słowem. Ale wiadomo, że boleść najgłębiej zasiada w tych właśnie, którzy jej złością, pomstą i oskarżeniami wylewać z siebie nie potrafią.
Po dość długiej chwili milczenia, niżej jeszcze nad robotą głowę chyląc, szepnęła:
— Tylko mi tęskno!... tak mi tęskno!...
Igła z palców jej wypadła, robota z kolan na murawę się zsunęła, a ona, wyprostowawszy się, z rękoma spuszczonemi na biały fartuch, który żałobną sukienkę jej osłaniał, z dwoma fałdami na policzkach, z pasmami złotych włosów na ramionach i piersi powtórzyła:
— Tęskno mi... ach, jak tęskno!
Do trwałości zjawisk, do czystej doskonałości uczuć, do piękności, dobroci i prawdy tęskniła. Do ideału tęskniła. Upragnienie to jest dusz niektórych takie, że na szczytach ludzkości nawet, w samych ogniskach jej słońc i gwiazd, o gaszące je napoje nie łatwo. O, biedna, nieuczona Naściu! Ani wiedzieć, ani nawet domyślać się mogłaś, ile razy ci nawet, co na najgórniejszych wierzchołkach ziemi tej jaśnieją, ku temu samemu, do czegoś ty tęskniła, idą... idą... idą... i zachodzą na Ogrójce!
Tuczyńce oczekiwały nawiedzin Józefy, bo zbliżała się, abo i nadeszła już zwyczajna ich pora. Oczekiwała ich też i Anastazya z upragnieniem daleko jeszcze większem, niż lat ubiegłych, jakby ratunku abo zbawienia samego od nich się spodziewając. Ale czas bieżał, Ś-ty Michał już przeminął, od Różańcowej tygodni parę upłynęło, a o Józefie słuch żaden nie dochodził znikąd. Wtem, dnia pewnego, Ewka, do świetlicy Anastazyi jak wiatr wpadając, oznajmiła:
— Naścia! a bieżaj żywo do Nawróciciela! List od Józefy z poczty otrzymał i dla ciebie, słyszę, ukłony w nim są zawarte!
— Nie przyjedzie! — krzyknęła Naścia. — List przysłała, tedy nie przyjedzie!
— Abo ja wiem? Bieżaj do niego, to powie. Ze mną on o takich rzeczach gadać nie chce, a ty co inszego. Mądrzejsza od nas i bogaczka!... Cóż ty w jednej sukience lecisz? Deszczyk padać poczyna! Chustką się ogarnij! Naścia! Naścia! A nie leć-że w jednej sukni, bo to i nieprzystojnie nawet, w deszcz zwłaszcza! Chustkę narzuć, chustkę! Naścia! Naścia!
Nadaremno wołała i dużą chustką jak chorągwią kościelną powiewała z ganku: Naścia była już za bramą podwórka i we mgle chłodnego deszczyku pędziła przez pole, ku temu końcowi okolicy, na którym znajdowało się obszerne, dostatnie i ludne domostwo Nawróciciela. Do dużej, czystej, jasnej świetlicy, w różne sprzęty i obrazki suto przybranej, wpadła bez tchu prawie, zdyszana, w sukni deszczem pokropionej, ze zwilgoconą kosą na plecach.
— List od Józefy przybył? Czy prawda?
Nawróciciel siedział u okna i list ten właśnie po raz wtóry już głośno odczytywał, a żona jego, syn Bolko i dwie dorosłe córki, naokoło niego stojąc, w prawie nabożnych postawach, czytania tego słuchali. Gdy Naścia wbiegła, kiwnął jej na powitanie głową i rzekł:
— Kiedyś ciekawa, to siędaj i słuchaj. Dla ciebie znowuż od początku zacznę.
— Zmokłaś nieco; osusz się wpierw przed kominem! — życzliwie rzekła pani Wincentowa.
Na kominie palił się ogień duży, świetlicę przyjemnie oświecając i ogrzewając. Naścia pocałowała gospodarza domu w ramię, gospodynię w rękę i śpiesznie odrzekła:
— Nie trza mi się osuszać. Nie zmokłam. Czytajcie, otcze!... bójcie się Boga, czytajcie prędzej! Aż mi się serce trzęsie, tak żądam co w tym liście!
Nawróciciel oczy miał dobre i do czytania nieco wprawione, a Józefa pisała wyraźnie, tedy czytanie skończyło się dość rychle, poczem wszyscy naokoło gospodarza przed oknem posiadali, ręce na kolana pospuszczali i zatopili się w zamyśleniu. Było też nad czem zamyślić się, było czem i zasmęcić. Józefa w tym roku, ani za dwa lata jeszcze, do Tuczyniec nie przyjedzie. Kto wie nawet, czy przyjedzie już kiedykolwiek? Na pielgrzymkę do Ziemi Ś-tej puszcza się i na kilka dni ledwo przed wyjazdem list ten pisze.
»Jadę, aby drogami, któremi Chrystus Pan chodził, nieco pochodzić i u grobu Zbawiciela o przebaczenie dla ciężkich win swoich poprosić. Niełatwą droga mi ta będzie, bo i nie dla rozkoszy lub zażycia zbytków ją przedsiębiorę. Ubogą pątnicą pojadę, a gdzieniegdzie i pieszo pójdę, nie panią podróżującą przed ludźmi stawiąc się, lecz pokutnicą, jako i jestem nią, niedostatki i ciężary cielesne za grzechy swe znosić pragnącą. Tak wielkiem jest we mnie upragnienie pokuty, a przez nią zatarcia plam, na przeszłości mej osiadłych, że pomiędzy wami, poszanowanie, słodycz i wszelkie wygody najdując, upragnienia tego nasycić nie mogłam.
»Szczęśliwą owszem bywałam nieraz, i dobrze mi się działo, a gdyście po ręku mię całowali i prawie za świętą mieli, w sumieniu swem zapytywałam: za co? — i wielkie czułam ugryzienie. Niechże więc w podróży tej oddalonej i trudnej, w ubóstwie i niewygodach, nacierpię się nieco, a u grobu Pana Jezusa za duszę ojca swego biednego pomodlę się i za szczęśliwość tego wszystkiego, czemu krzywdę zadałam i postępkiem swym zbluźniłam. Tego pragnę i pragnieniu temu folgę czynię, nie będąc przecie pewną, czy znowu, tak jak dawniej, miłość dla samej siebie mię nie unosi; was bowiem opuszczam, którym, jak mi to nieraz jawnem było, pożytki różne przynosić mogłam. Ach, ciemne i zawikłane są te drogi, które przed ludźmi po tej ziemi się ścielą, i nieraz trudno, abo i niepodobna, jasno rozpoznać, która do doskonalszego dobra prowadzi! Ale i tak znowu sobie myślę, że powrócę przecież, a powróciwszy tę robotę, którą pełniłam, pełnić będę. Ale teraz, to już muszę koniecznie jechać i iść, jechać i iść, ciałem cierpieć, a duszą z samym tylko Bogiem przestawać. Do Boga koniecznie chcę... bez wygód i pieszczot, bez ludzkiej miłości i czci, w umęczeniu i tęsknocie po swoich — do Boga!»
Tu następowały pozdrowienia, ukłony, rady, które Józefa rozmaitym osobom w Tuczyńcach mieszkającym przesyłała, a potem całe pół stronicy poświęcone było dla Anastazyi:
»Niech Naścia pamięta, że Bóg ją większem niż innych bogactwem obdarzył nie po to, aby dla siebie rozkosze i zyski z nich ciągnęła, ale po to, aby miała narzędzie do czynienia duszy swej lepszą, a bytu inszych ludzi bezpieczniejszym i szczęśliwszym. Uczniowie Chrystusowi całe majątki swoje składali u stóp Tego, który mówił: »Co cierpiącym braciom swoim dacie, mnie dacie!« Dużo naokoło Naści jest bied nieprzepłakanych i potrzeb nienasyconych; niechajże Naścia dobrze otwiera oczy, aby widzieć, a ręce, aby czynić, tem więcej, że jakem się o tem z listu Bolka Tuczyny, do mnie pisanego, dowiedziała, znaczne bogactwo po śmierci dziadka na nią spadło. Niechajże Naścia strzeże się, aby jej to wzbicie się w dostatek duszy nie popsuło«.
Milczenie i zamyślenie, które po przeczytaniu listu tego w świetlicy nastąpiło, przerywał tylko przez czas dość długi, trzask drzewa, palącego się na kominie, aż łączyć się z nim poczęły westchnienia najpierw, a potem i uwagi nieśmiele i z cicha wypowiadane; czy też Józefa dobrze, abo niedobrze czyni, w długą i nieprzezpieczną pielgrzymkę tę się puszczając, z której cale nie powrócić może, bo małoż to trudności i przygód śmiertelnych drogę jej zastąpić na kolejach żelaznych, na morzu, w miastach obcemi ludnościami napełnionych, a nigdy prawie od zabójstw, łotrostw i zaraz morowych nie wolnych? gdyby zaś nie powróciła, to czy zasługa, po którą przez tę pielgrzymkę sięga, zdoła wynagrodzić przed Bogiem to, że biedni ludzie przestaną być pocieszani przez nią, poprawiani, oświecani?
Mówiła o tem zwykłym sobie sposobem, pomału i z namysłem, pani Wincentowa; trzepała prędko i z oczyma od żywości charakteru zapalonemi starsza córka Nawróciciela; przemówił i Bolko, który z małych lat pamiętał wszystkie pożytki i uciechy od Józefy otrzymane, a podczas nawet listy do niej z prośbami o radę lub pocieszenie pisywał. Tylko Naścia i Nawróciciel nie odzywali się ani jednem słowem, aż nakoniec mądry człowiek przemówił:
— Czy Józefa dobrze, czy nie dobrze czyni, w tę pielgrzymkę się puszczając, nie my sędzie i nie nam o tem dekretować. Pan Bóg rozmaicie dusze ludzkie stwarza; ta widać jest taka, że jej za grzech popełniony nigdy pokuty zadość być nie może. A no, słusznie powiada, że pomiędzy nami nijaka udręka jej nie napotykała; umyśliła też ścigać ją tak, jak insi ścigają szczęśliwość. Dziw nad tem każdego zdjąć może, ale że od złego sądu język w tym wypadku strzymać się powinien. Bo słusznie też i to powiada Józefa, »że ciemne i zawikłane drogi Pan Bóg na tej ziemi przed człowiekiem rozłożył«. Tedy, którą obrała ona sobie, to obrała, a za to, co już dla nas ludzi biednych uczyniła i jeszcze może uczynić, niech błogosławieństwo Boskie zawżdy nad głową jej będzie!
Ledwo Nawróciciel mówić przestał, Naścia wstała i, w ramię go całując, poprosiła, aby jej listu Józefy na dni parę pożyczył, gdyż chce go w cichości nie jeden raz przeczytać i rozważyć. Zgodził się na to z ochotą i list jej oddał, poczem ona ze wszystkimi żegnać się poczęła, i choć pani Wincentowa grzecznie prosiła, aby z nimi posiedziała nieco i powieczerzała, przystojnie podziękowawszy, odeszła.
Zmrok, razem z drobnym deszczykiem, sypał się na ziemię i szare zasłony słał po całem powietrzu, ale Naścia, bynajmniej na posępność pogody i na chłód, który się od deszczyku rozchodził, nie uważając, na kamieniu przydrożnym, w gołem polu leżącym, z godzinę może przesiedziała. W jednej sukience będąc, chłodu przecie nie czuła, ani tej mokrości, która od grubej a zmoczonej kosy szła jej przez plecy. W poblizkości kamienia, na którym siedziała, kilka starych wierzb rosło, a w dziuplach ich puhacze hukać, lelaki zaś skomleć poczęły. Ona i tego nie słyszała, ani też może wiatru, który polem lecąc, wzdychał, szumiał, a pod niebem gnał stada obłoków ciemnych, jak łachmany żebracze poszarpanych. Z rękoma na kolanach opuszczonemi, siedziała na kamieniu i siedziała, myślała i myślała, aż jej od tego myślenia dwie fałdy przez policzki poszły, i marszczka, przerzynająca czoło, uczyniła się głęboką i boleścią serdeczną, a namysłem bezdennym napełnioną.
Od tego też dnia każdemu widnem było, że opanowało ją myślenie jakieś niepozbyte i ani na jeden moment od niej nie oddzielone, które wszakoż nie wydawało się frasobliwem ani boleść sprawiającem, ale owszem rozweseliło ją i rozpogodziło. Odeszła od niej ta milczącość posępna, w którą po śmierci dziadka, ostatecznem zelżeniu przez krewnych i zerwaniu z narzeczonym była ją opanowała. Często poczęła do ludzi przemawiać z uśmiechem miłym, a nawet zaśmiała się niekiedy szczerze, po młodemu. Do roboty też, wpierw zaniedbanej, ochotnie się zabrała i, Ewkę cale już do domu swego wziąwszy, razem z nią dni i wieczory, na pracy, albo rozmowie podufałej przepędzała. I to tylko, że czy mówiła lub milczała, czy śmiała się lub pracowała, widać było, że ku jakiejś nad wszystko umiłowanej myśli swojej bezprzestannie powraca i nią sobie razem z sercem, czoło i oczy rozjaśnia i rozwesela. Tydzień taki ledwo upłynął, a rozpoczęły się pomiędzy nią a Nawrócicielem tajemne jakieś spiski i konszachty. To on do niej, to ona do niego przychodziła, a zawżdy szli na rozmowę do izby ustronnej, którą i na zasuwkę jeszcze zamykali. Ewka nawet, choć stałą towarzyszką Naściną była, nadarmo zapytywała, o czemby z Nawrócicielem tyle gadali pod sekretem, bo żartobliwe tylko i nic nie znaczące odpowiedzi dawała jej Naścia, a o tem, aby od Nawróciciela ktokolwiek mógł się o tem dowiedzieć, i pomyślenia być nie mogło. Dwa razy też oboje spólnie do miasta jeździli, bawiąc tam za każdym razem po całym tygodniu, ale czegoby jeździli? za jakim interesem? — nikt nie wiedział, i różne tylko po okolicy szły o tem pogłosy.
Jedni domyślali się, źe Naścia za Bolka wyjść namyśliła się; insi, że ktoś z daleka, może nawet i nieduży obywatel jaki, przez list czy przez pośrednika jakiego o rękę się jej zgłosił, tedy Nawróciciela rad wzywa i do miasta po wyprawę jeździ. Ani chybi po wyprawę! bo nawet za drugiem pojechaniem, dwie skrzynki spore, czemciś napełnione a dobrze zamknięte, z sobą przywiozła.
— Co to? — zapytała Ewka.
— Kamienie! — śmiejąc się, odrzekła Anastazya,
— Nie żartuj! Ja takie myślenie mam, że to wyprawa twoja?
— Wyprawa — rzekła znowu, ale już inszym zupełnie tonem, takim poważnym, że Ewka pomyślała: »Tak jest; wyprawę sobie w mieście kupiła... Uf! jakie ciężkie skrzynie! Płótna pewnie w nich moc wielka«.
I załamała ręce dziewczyna czarnowłosa nad Naścinemi skrzyniami, a łzy ciężkie stoczyły się po licach jej bladawych, bo myślała sobie, że ona sama nigdy wyprawy nijakiej robić nie będzie, ani do ślubu z Adasiem nie pójdzie, z racyi ubóstwa swego a nieubłagalności rodzicieli Adasiowych. Zazdrościła Naści odrobinę i w sercu wywyższała się nad nią nieco: »Ot, jak rychle o panu Apolinarym zapomniała! Jam Adasiowi wierniejsza!«
Razu pewnego, przez drzwi zamknięte, (do których na dwie minutki tylko ucho przyłożyła), Ewka posłyszała, jak Nawróciciel mówił:
— A nie będziesz-że ty nigdy żałowała tego? Pomnij: życie długie!
Naścia zaś poczęła odpowiadać:
— Nie, otcze! boby mnie to bogactwo, a ich przekleństwo, do śmierci kamieniem na sercu leżało!
Ewka aż przysiadła na ziemi od zdziwienia i nic już dosłyszeć nie mogła.
Inszym razem znowu ją coś skusiło posłuchać pode drzwiami, i znowuż Nawróciciel mówił:
— Potrafisz-że ty? Zdołasz-że? Nie mała to rzecz jest...
Resztę wyszeptał tak cicho, że już tylko potem Naścine przemówienie piąte przez dziesiąte posłyszeć można było:
— Napatrzyłam się i nasłuchałam... Dziaduńko powiadał... Bóg dopomoże... dobrzy ludzie poradzą...
Ot tobie masz! Tajemnica taka, że z żadnej strony ani szczelinki zrobić w niej nie można! O weselu nie gadają, nazwiska nijakiego nie wymawiają... Może Naścia i co inszego, niż pójście za mąż, zamierzyła? Ale co? Tego już odgadnąć ani weź, ani rusz!
Wtem, raz, p. Wincenty Tuczyna do Mrukowego domostwa wszedł, co osobliwością było, ponieważ stryjów Naścinych za ludzi zacnych nie mając, nigdy ich nie nawiedzał. To też i teraz za interesem tylko przyszedłszy, do Mruka, którego z całą familią w domu znalazł, rzekł:
— Przyszedłem z prośbą, aby pan Waleryan jutro w południe promocyą mi uczynił i chatę moją nawiedził. Nie na zabawę zapraszam, ale na ważną rozmowę, którą panna Anastazya Tuczynówna ze stryjami swymi stoczyć żąda. Z przyczyny srogiej nieprzyjaźni, którąście jej niejeden raz okazali, niepewną jest, jakieby ją w progach waszych przyjęcie napotkało, tedy poprosiła, aby u mnie rozmowa ta nastąpić mogła, a ja, i owszem! zapraszam i o przybycie ich nalegam, gdyż rzecz jest ważna i wiele na niej zależy nie tylko pannie Anastazyi, ale wszystkim.
To rzekłszy, p. Wincenty po wszystkich obecnych wzrokiem powiódł i to jeszcze dodał:
— Całą kompanię zapraszam, lecz osobliwie Adasia, który koniecznie znajdować się tam powinien.
Od Mrukostwa Nawróciciel udał się do Piszczałkowstwa i tam to samo zaproszenie co do słowa powtórzył, poczem przez cały następny dzień i wieczór, w obu domostwach, płonął taki ogień ciekawości, że dziw prawdziwy, iż się one od niego nie zapaliły. A że wieść o zaprosinach p. Wincentego i o ich przyczynie rychle się na językach, babskich zwłaszcza, po inszych domostwach rozniosła, tedy i one stanęły całe w ogniu zapalczywych domysłów, odgadywań i sprzeczek o to: jaką ma być ta rozmowa Naści ze stryjmi? o czem? dla jakiej przyczyny? Co to będzie? Co to będzie? Po największej części przypuszczali ludzie, że Naścia za mąż idzie i żąda przed ślubem ze stryjmi się pogodzić, a że rodzicieli nie miała, błogosławieństwo od nich otrzymać.
Oj, pobłogosławią jej oni, jak dyabeł wodę święconą zwykł błogosławić! Niektórzy mówili, że na miejscu Naścinem będąc, stryjom takim w oczyby tylko pluli, i że chęć pogodzenia się z nimi poniżaniem się jest i brakiem ambicyi. I za kogoby wychodzić mogła? Chyba za Bolka. A no, za kogo wychodzi, to wychodzi, ale pewnie w pójściu za mąż klucz do zagadki tej utkwiony, bo i o czemże inszem młoda panna myślećby mogła, jeśli nie o pójściu za mąż? Ale stryje po co jej potrzebni, a zwłaszcza Adaś, któremu Nawróciciel koniecznie przybyć rozkazał? Z tego Adasia, to już ciemność i tajemnica nieodgadnięta biła. A no, zobaczymy!
I nalazło się niemało takich, którzy postanowienie uczynili, na własne oczy obaczyć i na własne uszy posłyszeć, a przed tem postanowieniem na ubocz zeszła nawet przystojność, o której zachowywanie mieszkańcy wszystkich wogóle okolic szlacheckich wielce dbają. Chociaż to i nieprzystojnem jest bez zaproszenia do czyjegoś domu włazić, do domu Nawróciciela w godzinie oznaczonej naszło sporo ludzi, a niemało ich jeszcze nieśmielszych lub mniej znajomych, w poblizkości krążyło, czatując na języki, które ani chybi z domu tego nowiny ciekawe wynosić będą.
W świetlicy Nawróciciela sporo mężczyzn i kobiet zasiadło na stołkach, na ławkach, na krzesłach z wyplatanemi siedzeniami, a wszakoż nie zapanowała tam ciasnota nijaka; było gdzie sieść, a jeszcze i poruszać się na przestrzeni luźnej.
Mruk i Piszczałka z całemi familiami swemi pierwsi przyszli, a gospodarz i gospodyni do zaproszonych i niezaproszonych przemawiali grzecznie, chociaż niejeden z gości postrzegał, że obojgu ciężkość jakaś na sercach leżała.
Dość duży obraz Chrystusa na krzyżu jak raz naprzeciw drzwi od wejścia wisiał na ścianie i bladym kolorem ciała umęczonego, jako też obliczem miłosiernem i bolejącem, nad rozsypanemi po izbie głowami górował. Przez okna zaś, których w dwóch ścianach tej świetlicy znajdowało się aż cztery, nic widać nie było, okrom nieba smętną białością powleczonego i drzew, które do naga z liści rozebrane, suchemi gałęziami razem z wiejącym wiatrem powiewały.
Wtem wszyscy ku oknom poobracali oczy, bo przed domostwo podjechał wóz jednokonny, a z niego — kto wyskoczył? A no, nikt inszy, tylko Anastazya. Jej był konik gniady do woza zaprzężony, jej parobczak na wozie siedział, i stały dwie skrzynie dobrze pozamykane i kilimkami okryte. Cóż to ma znaczyć? Dlaczegóż pieszo z takiej blizkości nie przyszła, lecz przyjechała? Nikomu język nie obrócił się w gębie, aby o to zapytać, bo wszystkim ledwo oczy na wierzch nie wyłaziły od patrzania na dziewczynę, która, nie spodziewając się ludzi tylu tu znaleźć, stanęła na moment w progu zmieszana i co czynić nie wiedząca. Widać było po niej, że widok zgromadzenia tak licznego, sprawił jej przykrość niewymowną.
W czerni była cała. Sukienkę i szubkę ciepłą miała na sobie czarną i chusteczkę takąż na złotych włosach pod brodę związaną, a w ręku trzymała sporej wielkości torebeczkę skórzaną. Strój był schludny i przystojny, ale smętny, a twarz jej, na widok licznego zgromadzenia rumieńcem oblana, wyglądała przy tym stroju, jak róża, rozkwitająca w cieniu głębokim. Niebawem przecie ośmieliła się, uspokoiła i ukłonem wszystkich naokoło powitawszy, oboje gospodarstwo z uszanowaniem w ręce pocałowała. Potem, stanąwszy przy stole, za którym Mruk i Piszczałka z familiami swemi siedzieli, podniosła na Wincentego oczy błagające.
— Otcze kochany! — rzekła — zlitujcie się, powiedzcie wszystko, bo ja przy takiej dużej kompanii nie zdołam!
Ale Nawróciciel głową tak potrząsł, że aż czupryna, którą miał nadmiar wielką, czoło mu szpakowatymi włosami zasypała.
— Musisz zdołać — odpowiedział: — trza koniecznie, abyś postanowienia swoje sama zadeklarowała, aby potem sporów i podejrzeń nijakich ludzie nie potworzyli.
Ona, widocznej trudności doświadczając, głowę spuściła i chwilę stała w postawie wahającej się i zawstydzonej, ale potem oczy, które dnia tego osobliwie jakoś kryształowe i promieniejące były, wzniosła ku obliczu Chrystusa ukrzyżowanego i znać po niej było, że wnętrzną modlitwę odmawia. Jakoż zawstydzenie ją opuściło i uśmiech prawie wesoły osiadł na twarzy, kiedy mówić zaczęła:
— A no, kiedy trza, to trza. Prosto z mostu powiem: Ponieważ Józefa do Ziemi Świętej pojechała i nie prędko wróci, abo i cale może nie powróci, tedy ja umyśliłam zastępczynią jej zostać i to czynić, co ona czyniła.
Znowu na twarz Chrystusa, która z pod belek sufitu górowała tu nad wszystkiem, wzrok podniosła i, jakby od jej widoku natchnienie i siłę biorąc, cale już upewnionym głosem mówiła:
— Chcę tak, jak Józefa, sługą Boską i ludzką zostać, kochanej ziemi przeddziadowskiej i złej doli ludzkiej życie i trudy swoje ofiarować. Pojadę wszędzie, dokąd ona jeździła i starać się będę, aby ludzie pociechy i pożytki duszne za pośrednictwem rąk moich tak samo, jak od niej, otrzymywali.
— A potrafisz to ty, młodziutka taka, niebożątko? — z pod ściany ozwał się Żelazny.
Obróciła się ku mówiącemu i odpowiedziała:
— Nie we własny rozum ja dufam, ale w pomoc Bożą najpierw, a potem w rady ludzi nade mnie rozumniejszych. Pomnę zresztą dobrze, co i jak czyniła Józefa, a różne nauki przez dziaduńka dawane pokrzywą mi w pamięci nie zarosły. Ile sił starczy, starać się będę Józefę zastąpić, a jeżeli i omyłkę jaką z początku popełnię, Pan Bóg i ludzie mi to wybaczą, a ja na drugi raz mądrzejszą się stanę.
— A paszport i pozwolenie masz? — z pod drugiej ściany krzyknął Człowieczek, jako był zawsze prawności wszelkiej dozorcą.
— Mam jedno i drugie — odpowiedziała — potośmy właśnie, a i po towar też, z panem Wincentym do miasta jeździli.
Chwila milczenia nastała, po której Piszczałka za stołem cienko zaskwierczał:
— Czy to już wszystko? Czy po to tylko, aby androny te posłyszeć, my tu przyszli?
— Androny to cale nie są — ozwał się znów Żelazny — owszem, ludziom biednym i nieuczonym służyć, jako Józefa służyła, rzecz przez Boga błogosławiona. Niech Anastazya próbuje, kiedy jej wola taka, a może z tego dobro jakie i wyniknie. Nie święci garnki lepią. I przez dziecinne usta Bóg podczas wolę swoją objawia.
— A niech próbuje! — rzekł Mruk — niech sobie na wszystkie wiatry rusza! Szczęśliwej podróży życzę. Tylko po co my tu wezwani zostali? Czy po to, aby...
Ale nie dokończył i wargi mu odemknięte pozostały, jak skamieniałe. Insi też powyciągali szyje i wytrzeszczyli oczy.
Cościś nadzwyczajnego dziać się poczynało. Anastazya torbeczkę swą rozwarła i ze spuszczoną głową, prędkim poruszeniem rąk, wykładać z niej na stół poczęła pieniądze papierowe, w mniejsze lub większe paczki poukładane. A toż co? Dla jakiej przyczyny ona tak wiele pieniędzy tu z sobą przyniosła i ludziom prezentuje? Ale ciekawość ta wprędce przez samą Anastazyę ugaszona być miała. Znowu zawstydzona i wahająca się, na pana Wincentego pojrzała:
— Otcze kochany, nie powiesz?
A on, posępny czegoś, znów głową strząsnął.
— Mów sama — rzekł. — Na wszystkoś się dobrowolnie zaofiarowała. Dotrzymaj.
Tedy chwilę jeszcze z zawstydzeniem powalczywszy i znowu na twarz Chrystusową popatrzawszy, mówić zaczęła:
— Kiedy trza, to trza. Juści, że powiem, bo jakożbym inaczej zamiaru swego dokonała? Tedy, oto są te pieniądze, wszyściusieńkie, którem po dziaduńku otrzymała. Nie chcę ja ich. Dziaduńkowi do grobu wdzięcznam, że mię umiłował i za dziedziczkę swoją obrał, ale dziedzictwa nie chcę, bo na niem przekleństwo ludzkie cięży i czyni mię ono nadmiar już bogatą. Czym to ja nie napatrzyła się, jakie kłótnie i grzechy wszelakie od pieniądzów pochodzą? A czym nie widziała też, w jakiem uciemiężeniu żyją ludzie, którzy ich nadmiar znów mało mają? Uczniowie Chrystusowi, do Pana swego przychodząc, całe majątki swoje u stóp Jego składali, a ja jeszcze piękny kawał ziemi porodzicielskiej dla siebie ostawiam. Niechaj te pieniądze na chwałę Boską i szczęśliwość ludzką idą!...
To rzekłszy, jedną z paczek na stole leżących wzięła i z nią do Piszczałki zgrabnym ruchem podbiegłszy, w ramię go pocałowała, aż obejrzeli się wszyscy po sobie, tak dziwnem się to zdało, że ona tego, który razem z familią swoją najsrożej ją zelżył i potwarzami oblepił, w ramię całuje. A ona tymczasem w długie kościste palce Piszczałki zwitek pieniędzy wtykając, ze słodkim uśmiechem mówiła:
— Weźcie to, stryjku, nowy dom sobie zbudujcie, długi popłaćcie, Stefka ze staraniem leczcie, aby uzdrowionym być mógł i co chcecie zresztą, czyńcie, byleście na starość kąt wygodny i spokojność otrzymać mogli...
Piszczałka osłupiał i w trzęsących się palcach papierki przytrzymując, z oczyma wyłupionemi, pary z ust nie wypuszczał, a tylko w gardle cościś mu charkać i łkać poczęło. Naścia zaś z drugą paczką w ręku ku Ewce poskoczyła i, w same usta ją pocałowawszy, rzekła:
— Przyjaciółką mi byłaś, w ciężkich momentach pocieszałaś, to niech ci Bóg nagrodzi wieczną w pożyciu z Adasiem szczęśliwością. Naści posag! większego rodziciele Adasiowi pewnie żądać nie będą.
Ewka, we łzach stanąwszy, do nóg jej upaść chciała, ale Anastazya ręką ją zatrzymując, ku Mrukowi się obróciła.
— Tera — rzekła — kiedy Ewka posag już ma, to już nie sprzeciwiajcie się, stryjku, aby Adaś za żonę ją pojął. Przez tyle lat wiernymi sobie ostali: widać, że prawdziwie się miłują. Wy i Adaś od dawna już sępem za to na siebie patrzycie. Niechże teraz zamiast smętku wesołość, a zamiast rozgniewania zgoda pomiędzy wami zapanuje! Adasia proszę, aby sercem chętliwem przyjął od swojej strzecznej to, co ona jego narzeczonej, tedy i jemu także ofiarowała.
Z trzecią paczką pieniędzy obracała się do pana Wincentego i coś do niego poczynała mówić, ale co, tego nikt nie posłyszał, bo przeszkoda zaszła: w świetlicy zapanowało powszechne ucieranie nosów. Hasło ktemu dał Nawróciciel, który w bliskości okna stał, więc gdy w dobytą z kieszeni wielką chustkę zatrąbił, aż szyby nie duże zadrgały i zabrzęczały. Przy ścianach, mniej lub więcej głośno trąbili też w chustki: Żelazny, Kwiczoł, Burak, Człowieczek, a niewiasty, jak oto: Wincentowa, córki jej, Ewka i dwie czy trzy sąsiadki, bynajmniej w tem mężczyznom ubiedz się nie dając, trąbiły także, cieniej nieco, ale za to zapalczywiej i jakby na wyprzódki: która głośniej? A sprawczyni hałasu tego, widząc, że chustki idą od nosów do oczu, z których łzy mniej albo obficiej się leją, stała zadziwieniem w słup obrócona.
— A no — pośród hałasu mówiła — co się stało? Przecie tu nic osobliwego się nie dzieje, ani też żałosnego! Owszem, sama tylko radość!
Z samą tylko radością na twarzy, gdy w świetlicy uspokoiło się nieco, do Nawróciciela rzekła:
— A tego, coście mi przyrzekli, dokonacie, ja o tem nijakiego wątpienia nie mam. Na przyszłą wiosnę każecie w Tuczyńcach wykopać dwie studnie, na dwóch końcach okolicy, aby cała ludność tutejsza na spólność je miała i przestała ciągać wodę wiadrami na wysoką górę, aż z Niemna. Wiele potu ludzkiego i nawet ciężkich kalectw przez to ubędzie. A oto pieniądze macie, tyle, ile ten pan uczony w mieście wyliczył, że na te studnie trza.
Teraz izbę, na odwrót temu, co działo się przed momentem, cichość jakby kościelna zaległa. Wszyscy poczuli w powietrzu jakąś ważność, uroczystość: jeden człowiek coś ważnego i pożądanego dla ludzi wielu uczynił. Milczeli. Mógłby kto myśleć, że to była obojętność, a po prawdzie było to legnięcie na piersiach ludzkich jakiejś ważkości i błyśnięcie przed oczyma jakiejś światłości. Kwiczoł tylko z pod ściany, śród cichości powszechnej, wykrzyknął:
— Zbawicielko ty nasza!
I umilkł, a gdy milczącość przez moment długi panowała w izbie, Anastazya stała przy stole z głową spuszczoną, a z pod belki sufitu Pan Jezus obliczem miłosiernem na wszystko, co się na dole działo, poglądał. Wtem, na podwórku, w blizkości okien, dwa koguty jeden po drugim przeciągle zapiały, a wnet po kogutach i tonem do koguciego piania podobnym, odezwał się Piszczałka:
— Naściu! Naściu! Serce moje! A cóż ty z dziaduniowym inwentarzem poczniesz? Piękny inwentarz! Czy go na cudzych rękach, aby zmarnował się, pozostawisz? Przecie ja stryj twój... dobra twego lepiejbym, niż cudzy człowiek...
Ale ona, dokończyć mu nie dając, śmiać się poczęła. Śmiech ją czegoś nieprzezwyciężony brał, wszakoż razem mówiła:
— Jużem prosiła pana Wincentego, aby dwie krowy dziaduniowe wam oddał, bo jedną tylko, i to chudzinę, macie. A trzecią Ewce do wyprawy darowuję, a czwartą proszę, aby pan Kwiczoł wziął dla tej malutkiej Marylki, która urodziła się przed półroczem. Co zaś do pary koników dziaduniowych, to niech ją Adaś będzie łaskaw weźmie sobie i Ewkę nią od ślubu do domu swego zawiezie.
Tu wszakoż ozwały się zewsząd głosy zaprzeczające. Żelazny, jak był wysoki i barczysty, tak z ławy powstał i zawołał:
— A szafarkoż, rozsądku nie mająca. Toż ty całe dobro swoje pomiędzy ludzi rozszafujesz!
— Nie całe! nie całe! — odpowiedziała — bo porodzicielską fortunę bez naruszenia dla siebie pozostawiam!
Człowieczek, malutki i szczuplutki, z biegającemi oczyma, ku stołowi przyskoczył, mówiąc, że prawo nawet na rozrzutność taką nie dozwala, a Burak, nad wszelkie buraki w tej chwili czerwieńszy, do Nawróciciela się obrócił:
— Dziw mi, że opiekę nad sierotą przyjąwszy, na takie rzeczy jej pozwalacie!
— Los sobie zatamuje i za mąż tak jakby mogła, nie pójdzie — ozwała się któraś ze sąsiadek.
Głosy mnożyły się, mieszały się z sobą i gdyby to nie działo się w domu Nawróciciela, przyszłoby pewnie do kłótni, abo do czegoś jeszcze gorszego, bo i dwaj stryje poczęli ze swej strony porywać się a wykrzykiwać, że: co komu do tego, jak bratanica ich z dobrem swojem poczyna? że niech każdy ptak swojego dzióba pilnuje! że to do nich przytyki są, a oni sobie w misy pluć nie pozwolą! i t. d., i t. d. Wszakoż, że działo się to w domu Nawróciciela, tedy on sam, wyprostowawszy się, po wszystkich ognistemi oczyma swemi powiódł, czoło nad czupryną strzępiastą zmarszczył i jak krzyknął: — »Cichocie! Stulcie gęby!« — tak i pomilkli wszyscy, w niego tylko jednego oczy wlepiając.
Okrutną siłę człowiek ten miał w sobie i to wszędzie: w oczach, w czuprynie, w karku, w głosie. Ile razy zaś widział, że perswazyą i rozumem ludzkiej głupoty lub wrzawliwości pokonać nie zdoła, siłę tę, jako obuch, w garść brał i nią walił. Było w tem podobieństwo niejakie do byka, który stadu przewodniczy. Tylko, że skoro zapędliwość ludzką już uśmierzył, a po dobroci i wedle rozumu przemawiać począł, to trudno było uwierzyć, aby w jednym człowieku mieścić się mogła zdatność do takiego walenia po łbach siłą głosu, wejrzenia i postawy, a razem z nią takie rozważne i miodopłynne mówienie. Tedy w sposób miodopłynny i rozważny powiedział, że on sam z początku zamiarowi Anastazyi był przeciwny, ale potem rozmyślił się, że ani prawa do stawania w poprzek na drodze jej niema, ani godzi się mu to czynić.
Prawa niema, bo Anastazya pełnoletności swej doszła, przeszłej wiosny rok 21 życia swego ukończywszy, a nie godzi mu się, gdyż każden człowiek ma swoją osobną duszę, nad którą inszy człowiek władzy cesarskiej rozpościerać nie powinien. Nie po to on w opiekę swoją brał sierotę, aby ją w niewolniki swoje zapisywać, ale po to, aby dopomagać jej w różnych trudnościach i przeciwnościach tego życia. I tej tedy jej chęci, czem mógł, dopomógł, a przytem ziemię jej porodzicielską w dzierżawę wziął, aby ją, w czasie wędrówek właścicielki, jak oka w głowie strzedz, aby na tym pozostałym jej majątku nijaka szczerba nie powstała. Ile razy z wędrówki swej powróci, albo w słabość czy umęczenie, broń Boże, zapadnie, zawżdy znajdzie tu własny dach nad głową i kawałek chleba nie bylejaki. A na wędrówkę tę, skoro Bóg do duszy jej tak przemówił, niechaj, Józefę naśladując i zastępując, jedzie! Niech służy Bogu, ludziom i tej ziemi przeddziadowskiej, słowa święte i mądre pośród ludzi ubogich i nieuczonych siejąc, jako mannę i jako rosę i jako te promienie, które na niektórych medalikach padają z rączek Matki Boskiej.
— Czy zaś dobrze abo nie dobrze uczyniła, ręce tak szeroko otwierając, że z nich dużo jej dobra rozsypało się na ludzi, niech Bóg sądzi! Powiadają tu niektórzy, że to niemądry jest postępek, ale ja gdzieściś, nie pomnę gdzie, wyczytałem, że dwie mądrości na tej ziemi są: jedna ziemska, a druga niebieska; która zaś mądrość ziemska jest, a która niebieska? — to i uczonym ludziom podczas rozpoznać nie łatwo, a cóż dopiero nieuczonym? Nikt z Bogiem narad nie czynił i sądów nie sprawował! Kto w górze bywał?
Umilkł po długiem mówieniu Nawróciciel, a Naścia teraz, oczy łez pełne mając, ze wszystkimi żegnać się poczęła. Ale nie tak to łatwo było uczynić, jak zamierzyć. Otoczyli ją tera wszyscy kołem ciasnem, różne dobre życzenia i rady jej dając. Nawet Mrukowa i Piszczałkowa ramionami ją obejmowały, a dwaj stryje, ręce nad nią podnosząc, błogosławili, chocia Piszczałka i markotny był nieco w duszy, że z czterech krów dziaduniowych dwie mu tylko podarowała. Ewka za to, na ziemi siedząc, obejmowała jej kolana i jak chmura deszczowa, jak bóbr nad rzeką, tak płakała. Kiedy nakoniec Naścia, zdoławszy uwolnić się z tego ścisku, próg świetlicy przestąpiła, w ciemnawej sionce ktościś ją za rękaw od szubki pociągnął. Spojrzała: a to Bolko stał przed nią, jak ogień na całej twarzy czerwony, a tylko z czołem białem i błękitnemi oczyma, które w niej, jak dwa groty gorzejące, tkwiły.
— Powrócisz, Naściu? — zapytał, że to od dzieciństwa po imieniu sobie mówili.
— Jeżeli Bóg przy życiu mię utrzyma, to na lato powrócę! — odpowiedziała.
— Powróć; bo dziś, to jużem ja cię nad wszystko w świecie umiłował i, jeżeli każesz, dziesięć czy dwadzieścia lat będę na ciebie czekał, a nikogo inszego ani umiłuję, ani za żonę pojmę...
Ona cofnęła się od niego przestraszona.
— Nie czyń ty tego, Bolku, zmiłuj się, rodzicielom zgryzoty nie sprawiaj...
Ale tu roztrącili ich ludzie, ze świetlicy do sionki wchodzący i niebawem Naścia, z lekką teraz torbeczką swą w ręce, na wózek swój wsiadała. Duża kupa ludzi w różnych ubiorach, ale najwięcej w ciemnych lub siwych, stała przed wrotami domostwa, którego jasne okna patrzały na niebo, smętną białością powleczone i na drzewa, które do naga z liści rozebrane, suchemi gałęźmi razem z wiejącym wiatrem powiewały. Od tych drzew powiewających, na te wiatry wiejące, pod tę smętną białawość niebieską, potoczył się wózek z Naścią i polem pustem, głuchem, drobną mgiełką osnutem, poszeptami wiatru wzdychającem, toczył się wpierw wyraźny i jej postać wyraźnie malujący, a potem coraz dalszy, mniejszy, niewyraźniejszy, aż pod nachyleniem nieba dalekiem, pochmurnem, omglonem — zniknął.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.