Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ I.

Zdumienie pani Małgorzaty Linde.

Dworek pani Małgorzaty Linde stał w tem właśnie miejscu, gdzie wielki gościniec, prowadzący do Avonlei, skręcał w dolinę, otoczoną olchami i porosłą paprociami, poprzez którą przerzynał się strumyk, mający swe źródło het, daleko, w lasach, po drugiej stronie starego dworu Cutbertów[1]. Na początku swej wędrówki przez lasy, pełne kaskad szumiących, zasilających wody tego strumyka, był on bardzo kapryśnym i swawolnym, lecz, zbliżając się do doliny Lindów, stawał się coraz spokojniejszym i dobrze ułożonym potokiem, bo nawet, przemykając się w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, winien był pamiętać „co wypada, a co nie wypada“.
Przyczyną tego była prawdopodobnie okoliczność, że pani Małgorzata, siedząc u okna, stale czujnym wzrokiem baczyła nie tylko na to, co się działo na gościńcu, ale interesowała się też strumykami zarówno jak i dziećmi, przechodzącemi lub bawiącemi się opodal, a jeśli zauważyła coś niezwykłego, nie zaznała spokoju, dopóki nie potrafiła wyszperać przyczyny i celu tej rzeczy.
Wielu jest ludzi, zarówno w Avonlei jak i poza jej granicami, lubiących zajmować się sprawami swych sąsiadów dlatego najczęściej, że zaniedbują swe własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które gorliwie dbając o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie się sprawami swych bliźnich.
Była ona wzorową panią domu, pod okiem której gospodarstwo szło jak w zegarku, ona „rej wiodła“ w Szwalni dla dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów Związku Kościoła i Stowarzyszenia misjonarzy, nawracających dalekich pogan.
Pomimo to, pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby, siedząc godzinami u okna kuchni, robić szydełkiem kołdry bawełniane — a zrobiła ich już sześćdziesiąt, jak szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlei, i czujnem okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę, po stromem wzgórzu.
Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym małym półwyspie, wynurzającym się z zatoki Św. Wawrzyńca, i z dwu stron otoczona wodą, każdy dążący do miasta lub powracający musiał przechodzić drogą ku wzgórzu, i w ten sposób mijał ulicę, sam nie wiedząc o tem, pod okiem wszystko widzącej pani Małgorzaty.
Pewnego popołudnia w pierwszych dniach czerwca siedziała ona na swem zwykłem miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały do niej przez okno. Przed dworkiem roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad któremi unosiły się, brzęcząc, mirjady pszczół.
Tomasz Linde — skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlei zwykli byli nazywać mężem Małgorzaty Linde — sadził marchew u podnórza pagórka, poza stodołą. Sąsiad jego Mateusz Cutbert niewątpliwie czynił to samo na wielkiej nowinie w pobliżu Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczoru, w sklepie Wilhelma Bakera, jak mówił do Piotra Morisona, że nazajutrz sadzić będzie marchew.
Naturalnie, ze go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cutbert nie należał do ludzi, którzy niepytani odpowiadają cokolwiek.
A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cutbert jedzie wolnym truchtem, w górę wzgórza. Co dziwniejsza, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, więc nie ulega wątpliwości, że wyjeżdża z Avonlei. Jedzie zaś kabrjoletem, zaprzężonym w brunatną klacz, co wskazuje, że droga jest dość daleka. Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?
Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o którego innego z mieszkańców Avonlei, pani Małgorzata, ze swą rzadką zdolnością domyślania się, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, iż tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie wstydliwy i nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabrjolecie, było to zjawisko, nie często widywane!
Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad domysłami, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!
— Niema innej rady! — postanowiła wreszcie. — Po herbacie przejdę na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to on pojechał i w jakiej sprawie? Wszakże nigdy w tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie wdaje się w żadne odwiedziny, i to jeszcze w dzień powszedni! Gdyby mu zabrakło marchwi do sadzenia i musiał po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrjoletem. Również nie udawał się po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy wczoraj wieczorem zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie będę spokojna, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cutbert dziś wyjechał z Avonlei!
Zaraz przeto po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dwór, w którym mieszkała rodzina Cutbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili[2] gościńcem od dworku Lindów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały jak jego syn, i, budując swe domostwo, postarał się wystawić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednakże w lesie. Dwór swój postawił tedy na ostatecznym krańcu polany, gdzie był widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego wszystkie inne domki Avonlei stały obok siebie w jednym szeregu.
Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było stawiać dom w tem miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.
— Ma się dach ponad głową, to prawda — mówiła, krocząc boczną drogą, okoloną krzakami dzikiej róży — ale jest to odludzie, bez sąsiadów. — Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz są trochę dziwacy, żyjąc w takiem odosobnieniu. Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wołałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. „Można się do wszystkiego przyzwyczaić“, rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie.
Z temi słowy pani Małgorzata weszła w wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród Zieleni, czyste i znakomicie utrzymane, z jednej strony otoczone było wysokiemi staremi wierzbami, z drugiej zaś równo przyciętemi topolami. Ani jeden kamyk, ani jedna zużyta zapałka nie leżały na drodze; nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cutbert zamiatała to podwórze równie często jak swe pokoje. Możnaby śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.
Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i, usłyszawszy „proszę“, weszła. Kuchnia na Zielonem Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a tak czysta, iż czyniła wrażenie nigdy nieużywanej sali. Okna jej zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony wschodniej, od podwórza, wdzierał się tu cały potok łagodnego czerwcowego słońca; od zachodu zaś, skąd rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino.
Tutaj Maryla Cutbert zwykła była siadywać, o ile chciała chwilę wypocząć, zawsze nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesoło świecące dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta haftem. Stół był nakryty do wieczerzy.
Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na owym stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widocznem więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, mającego przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, zaś na salaterce tylko powidła z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko urodzoną osobą.
W takim razie jednak co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i gniada klacz? Pani Małgorzata zaczęła gubić się w tej zagadkowej sprawie na zwykle tak cichem, bynajmniej nieosłoniętem tajemniczością, Zielonem Wzgórzu.
— Dobry wieczór, Marylo — rzekła, wchodząc.
— Dobry wieczór, Małgorzato — odrzekła wesoło Maryla. — Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?
Coś, co w braku innego określenia możnaby nazwać przyjaźnią, istniało zawsze pomiędzy Marylą Cutbert a panią Małgorzatą, pomimo — albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.
Maryla była to wysoka i szczupła kobieta o ostrych konturach członków. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowemi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o ciasnym poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokoło ust, leciutko tylko naznaczony, wskazywał, że gdyby był cokolwiek bardziej rozwinięty, zdradzałby niewątpliwie skłonność do wesołej ironji.
— My mamy się wszyscy doskonale — odpowiedziała pani Małgorzata. — Lecz kiedym zobaczyła Mateusza, jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.
Jakiś niewidoczny prawie uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzatę; wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrjoletem, rozbudzi bez wątpienia ciekawość sąsiadki.
— O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo żem miała wczoraj ciężką migrenę — odrzekła. — Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot, w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.
Gdyby Maryla była oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec dla odebrania kangura, przysłanego z Australji, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na parę sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.
— Czy mówisz serjo, Marylo? — spytała, odzyskawszy głos.
— Ależ, naturalnie — odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot, w Nowej Szkocji, stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlei, nie zaś aby było faktem całkiem tu niesłychanym.
Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samemi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cutbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata! Chybaż po tem nic ją już nie będzie w stanie zadziwić! Nic! Nic!...
— Skądże taka myśl wam przyszła? — spytała tonem nagany.
Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.
— O, długo rozmyślaliśmy nad tem, — właściwie przez całą zimę, — odpowiedziała Maryla. — Na kilka dni przed Bożem Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, że na wiosnę przyjmie do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopetown[3], gdzie mieszka jej cioteczny brat; często bywając u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot, jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tem, więc postanowiliśmy wziąć do siebie owego chłopca. Mateusz jest już niemłody, — wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat — i nie taki rzeźki, jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A pani wszakże rozumie, co to znaczy najmować obcą pomoc! Niema tu innych najemników, jak te głupie wyrostki francuskie. Trudno ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych.
Początkowo myślał Mateusz o chłopcu z Barnado. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. — Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie twierdzę przeciwnie — rzekłam — ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi przynajmniej tutaj dziecko. Kogokolwiekbądź weźmiemy, zawsze to bardzo sprawa niepewna. Lecz lżej mi będzie na duszy, spokojniej będę spała, mając w domu dziecko, rodem z Kanady — mówiłam.
I wreszcie postanowiliśmy prosić panią Spencer, aby gdy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie i natychmiast przez służącego Roberta Spencera posłałam jej pozdrowienie z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy; — chłopiec jest dość duży dla załatwiania drobnych sprawunków, a dość młody, by móc nim pokierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły rodzinny kąt i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie otrzymaliśmy od pani Spencer depeszę — listonosz przyniósł ją, — że przyjeżdża pociągiem o pół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej do Białych Piasków.
Pani Małgorzata dumna była z tego, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła uczynić to i obecnie, pomimo że nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.
— Wiesz, Marylo, muszę ci wyznać otwarcie, że macie zamiar popełnić wielkie szaleństwo. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko, stworzenie, o którem nic nie wiecie, którego charakteru najzupełniej nie znacie, nie macie pojęcia, jacy byli jego rodzice, ani też, czem ono będzie w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, że jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do domu swego sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom — umyślnie, — i omal nie zginęli w ogniu. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał im wszystkie jajka i nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś się była mnie spytała o radę — czegoś nie uczyniła, Marylo, — ja zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie zrobiła. Bezwarunkowo nie!
Ta spóźniona przestroga zdawała się ani przerażać, ani martwić Marylę. Spokojnie w dalszym ciągu kończyła swą robotę.
— Nie przeczę, że jest trochę słuszności w tem, co mówisz, Małgorzato. Ja sama długi czas nie wiedziałam, na co się zgodzić. Ale Mateusz bardzo pragnął tego. Widziałam, jak mu na tem zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko żąda czegoś, że jeśli kiedy to uczyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego żądanie. Co się tyczy ryzyka, toć trudno obliczyć naprzód skutki czegokolwiek na świecie. Ludzie, mający własne dzieci, także nie są pewni, jak się one pokierują. Nie zawsze przecież wyrastają na dzielne jednostki. A Nowa Szkocja toć to prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy je sprowadzali z Anglji lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko naszego kraju nie może się wszakże tak bardzo różnić od nas.
— Owszem, mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie — rzekła pani Małgorzata tonem, zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. — Tylko nie powiedz, żem cię nie ostrzegała, jeśli kiedykolwiek chłopiec ten podpali wasz dom lub wrzuci strychninę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunświku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszniejszych męczarniach... Tylko, że wtedy była to dziewczynka.
— Wszakże my nie bierzemy dziewczynki — odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się go obawiać ze strony chłopca. — Nigdy nie przyszłoby mi na myśl wziąć dziewczynkę do domu. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak potrafiłaby wziąć cały Dom Sierot pod swą opiekę, gdyby na taki pomysł wpadła.
Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy, że ma jeszcze całe dwie godziny przed sobą, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść tę nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata lubiła bardzo silne wrażenia.
Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty z nową mocą nasunęły się dawne obawy i wątpliwości.
— Niesłychane rzeczy! — westchnęła pani Małgorzata, znalazłszy się znowu na gościńcu. — Czyż to nie sen aby? No, to pewna, że chłopca żal mi serdecznie. Mateusz, zarówno jak Maryla, nie mają pojęcia o wychowaniu dziecka i z pewnością będą żądali odeń, aby był mędrszy i doświadczeńszy od swego dziadka — jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest bardzo wątpliwe. Nie umiem sobie wcale wyobrazić dziecka w domu Cutbertów. Przecież nigdy tam dziecka nie było, bo Mateusz i Maryla byli też już dorośli, kiedy ojciec ich stawiał nowy dom, — a zresztą, Bóg wie, czy oni wogóle byli kiedy dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!
W ten sposób wywnętrzała się pani Małgorzata przed kwitnącemi krzakami głogu.
Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolei żelaznej w Szerokiej Rzece.








  1. Kötbert.
  2. angielskiej
  3. Hoptaun.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.