Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Zielonego Wzgórza Część I-sza |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsztajnowa |
Tytuł orygin. | Anne of Green Gables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I-sza Cała powieść |
Indeks stron |
Mateusz Cutbert wolnym krokiem przejechał osiem mil, dzielących go od Szerokiej Rzeki. Śliczną była owa droga, wijąca się pomiędzy dwoma szeregami wygodnych dworków, miejscami przerzynana skrawkiem lasu sosnowego o balsamicznym zapachu żywicy lub jakąś dolinką, gdzie dzikie śliwy wyciągały swe gałęzie, osypane puszystym kwieciem. Powietrze nasycone było zapachami niezliczonych sadów jabłkowych, łąki gubiły się w dali na horyzoncie w purpurze i opalu, a ptaszki śpiewały i wyciągały trele z taką radością, jaka się należy pierwszym dniom wiosny.
Mateusz rozkoszował się tą przejażdżką we właściwy sobie sposób. Urok psuły mu jedynie chwile, w których musiał się kłaniać spotykanym kobietom. Na wyspie księcia Edwarda panuje bowiem zwyczaj kłaniania się każdej spotykanej osobie, czy to znajomej, czy obcej.
Mateusz nie lubił kobiet, prócz swej siostry Maryli i pani Małgorzaty. Podejrzywał te tajemnicze istoty, że w duchu śmieją się zeń. Właściwie miał zupełne prawo tak sądzić, gdyż powierzchowność jego była naprawdę dość śmieszna; niezgrabna figura, długie popielato-siwe włosy, sięgające zgarbionych pleców, i gęsta, ciemna broda, którą zapuścił, mając lat dwadzieścia. Prawdę mówiąc, kiedy miał lat dwadzieścia, wyglądał tak samo, jak obecnie. Tyle tylko, że nie był siwy.
Przybywszy na stację, nie zastał ani znaku pociągu. Przypuszczając, że zajechał zbyt wcześnie, uwiązał klacz w podwórzu małego zajazdu i udał się na dworzec. Długi peron był prawie pusty. Jedyną żywą istotą była dziewczynka, siedząca na stosie dachówek.
Mateusz, zauważywszy, że to dziewczynka, przemknął się obok, nie patrząc na nią nawet. Gdyby się jej był przyjrzał, nie uszedłby jego uwadze wyraz pełen niepokoju i wyczekiwania, jaki się na całej tej małej postaci malował. Widocznie czekała tu na kogoś czy też na coś, a że oczekiwanie było w tej chwili jej jedyną czynnością, oddawała jej się z całem przejęciem, na jakie się zdobyć potrafiła.
Spotkawszy zawiadowcę stacji, zamykającego właśnie okienko kasy, z zamiarem udania się do domu na wieczerzę, Mateusz zapytał go, czy pociąg, przybywający o pół do szóstej, nieprędko nadejdzie?
— Pociąg ten już był przybył i odszedł pół godziny temu — odpowiedział zapytany. — Wysiadł zaś jeden tylko pasażer, mający jechać do was — jakaś mała dziewczynka. Oto siedzi tam, na tym stosie dachówek. Prosiłem, by weszła do poczekalni dla pań, ale odrzekła, że woli zostać na peronie. Tutaj ma — jakto się ona wyraziła? — więcej pola dla swej wyobraźni. Oryginalny dzieciak, powiadam panu!
— Ależ ja nie oczekuję żadnej dziewczynki — odpowiedział Mateusz bezradnie. — Przybyłem po chłopca, którego miałem tu zastać. Pani Spencer przyrzekła sprowadzić go z Nowej Szkocji.
Zawiadowca uśmiechnął się.
— W takim razie zaszła jakaś pomyłka — rzekł. — Pani Spencer wyszła z wagonu z tą oto dziewczynką, którą mi powierzyła. Opowiedziała, że pan i pańska siostra bierzecie ją na wychowanie z Domu Sierot i że pan po nią przyjedzie. Oto wszystko, co mogę powiedzieć w tej sprawie. Więcej dzieci z Domu Sierot nie mam na składzie — dodał żartobliwie.
— Nie pojmuję zupełnie — rzekł z zakłopotaniem Mateusz, żałując, że tu niema Maryli dla rozwiązania tej sprawy.
— Najlepiej będzie, jeśli pan sam rozmówi się z dziewczynką — radził zawiadowca. — Z pewnością ona wyjaśni wszystko; jest bowiem niezwykle rezolutna, mogę pana zapewnić. Być może, że w przytułku nie mieli takiego chłopca, jakiego pan sobie życzył.
Skinął głową i odszedł, gdyż był głodny. Biedny Mateusz pozostał sam. Miał uczynić coś, co uważał za gorsze, niż dostanie się do lwiej paszczy. Musiał zwrócić się z pytaniem do dziewczynki — do obcej dziewczynki — do sieroty — z pytaniem, dlaczego nie jest ona chłopcem? Mateusz westchnął ciężko i wolnym krokiem ruszył w stronę, gdzie dziewczynka siedziała.
Już gdy po raz pierwszy przechodził tędy, utkwiła ona weń wzrok, teraz znowu oczy jej spoczęły na nim.
Mateusz nie patrzał na nią, ale gdyby nawet był patrzał, nie spostrzegłby tego, co zwykły obserwator potrafiłby tu zauważyć.
Dziewczynka około lat jedenastu ubrana była w bardzo krótką, bardzo wąską i bardzo brzydką sukienkę z szarożółtawej, domowego wyrobu wełny. Na głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz marynarski, z pod którego opadały na ramiona dwa bardzo grube, czerwone, jak ogień, warkocze. Twarzyczka była drobna, blada, chuda i bardzo piegowata, usta duże, oczy takież, przyczem zmieniające barwę, to zielone, to znowu szare.
Tyle widziałby przeciętny obserwator. Bardziej bystry spostrzegacz zauważyłby, że podbródek był szpiczasty i wystający, że wielkie oczy były pełne życia i inteligencji, usta słodkie i wymowne, zaś czoło szerokie i rozumne. Jednem słowem, bardziej spostrzegawczy widz doszedłby do wniosku, że niepospolitą duszyczkę musiała posiadać ta biedna bezdomna istotka, której nieśmiały Mateusz Cutbert tak bardzo się przeraził.
Przykrość rozpoczęcia rozmowy została mu jednakże oszczędzona, bo zaledwie dziewczynka zrozumiała, że prawdopodobnie po nią przyjechał, zerwała się z miejsca, jedną chudą, brunatną rączką chwyciła wytartą, staromodną torbę podróżną, drugą zaś jemu podała.
— Domyślam się, że to pan Mateusz Cutbert z Zielonego Wzgórza — rzekła niezwykle jasnym i miłym głosem. — Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie i przemyśliwałam, co właściwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, o ileby pan nie przyjechał po mnie dziś wieczór, wdrapać się po drabinie na szczyt tej oto wielkiej dzikiej wiśni i tam przepędzić noc. Wcalebym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać noc pośród białego kwiecia dzikiej wiśni, przy świetle księżyca, prawda? Zdawaćby się mogło, że mieszkam w marmurowym pałacu, czy nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem.
Mateusz, nieco zmieszany, uścisnął szczupłą dłoń dziewczynki, a jednocześnie stanowczo postanowił nie mówić temu dziecku o błyszczących oczach, że tu zaszło jakieś nieporozumienie. Zabierze ją do domu i niechaj Maryla rozwikła tę sprawę. Nie mógłby jej wszak w żadnym razie, nawet w razie pomyłki, pozostawić na dworcu; więc wszelkie pytania i wyjaśnienia pozostawi do chwili, gdy wreszcie szczęśliwie znajdzie się z powrotem w domu, na Zielonem Wzgórzu.
— Żałuję, żem się spóźnił — rzekł nieśmiało. — Chodź, mała, ze mną! Koń mój czeka dalej. Daj mi twoją torbę!
— Ach, cóż znowu! — zaprotestowała wesoło dziewczynka. — Nie jest ona wcale ciężka. Wprawdzie wszystko, co mam i posiadam, spoczywa w niej, ale pomimo to nie jest ona wcale ciężka. A jeśli nie trzymać jej w pewien odpowiedni sposób, otwiera się z jednej strony. Ja znam ten sposób i dlatego najchętniej sama ją niosę. Jest to niezmiernie stara torba... Ach, jakże się cieszę, że pan przyjechał po mnie, pomimo że cudownie byłoby spać na dzikiej wiśni. Pewnie daleką mamy drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi, że prawie osiem mil. Jestem temu bardzo rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże to doskonale, że będę z wami mieszkała i będę do was należała... Nigdy dotąd nie należałam do kogoś. Ale Dom Sierot to już było najgorsze. Przeżyłam tam tylko cztery miesiące, jednak to wystarcza! Przypuszczam, że pan nigdy nie był w Domu Sierot, więc nie może pan sobie wyobrazić, jak tam jest. To chyba najgorsze, co sobie można przedstawić! Pani Spencer uważa, że to bardzo brzydko, iż ja tak mówię, ale ja przecież nic złego nie mam na myśli. Bardzo łatwo jest uczynić nieświadomie coś brzydkiego, prawda? Opiekunowie w Domu Sierot są dobrzy — to pewna. Ale tam niema wcale pola dla imaginacji! Wszystko jest tak jednostajne, takie do siebie podobne... — prócz dzieci, rozumie się. Bo o dzieciach można sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Naprzykład pomyśleć sobie, że ta dziewczynka, obok śpiąca, jest może córką jakiegoś księcia, wykradzioną rodzicom we wczesnem dzieciństwie przez niegodziwą niańkę, która umarła, nie zdążywszy wyznać swego czynu. Zwykle nocami starałam się nie spać i zmyślać takie historje, bo w dzień nie miałam na to czasu. Być może, iż dlatego jestem tak strasznie chuda, bo jestem chuda, czy pan nie uważa tego? Nie mam ani źdźbła mięsa na kościach. Ale chętnie wyobrażam sobie, że jestem pełna i ładna, z dołeczkami na łokciach...
Towarzyszka Mateusza zamilkła, po części dlatego, że zabrakło jej tchu, po części zaś, że właśnie stanęli przy kabrjolecie. Nie wyrzekła już ani jednego słowa, gdy opuszczali miasteczko i wyjechali na stromy pagórek. Droga wrzynała się tu głęboko w soczysty grunt. Po obu jej stronach rosły kwitnące wiśnie i smukłe topole, tworząc niby dach tunelu nad głowami jadących.
Dziewczynka wyciągnęła dłoń i zerwała gałązkę dzikiej śliwy, która musnęła bok kabrjoletu.
— Czyż to nie cudne? Co pan myśli, widząc takie drzewa, osypane śnieżno-białym kwieciem? Cóż one panu przypominają?
— Nie myślę o tem — rzekł Mateusz.
— Ależ pannę młodą, bez wątpienia! Biało ubraną pannę młodą, w białym koronkowym welonie. Nie widziałam panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie wygląda! Ja z pewnością nigdy nie będę panną młodą. Bo ze mną nikt nie zechce się ożenić... może wreszcie jaki misjonarz, tępiący pogaństwo. Przecież misjonarz nie powinien być wybredny! Ale białą suknię będę może kiedy posiadała. Jest to szczyt moich pragnień ziemskich. Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w życiu, jak tylko mogę zapamiętać, nie miałam strojnego ubrania. Tem bardziej tęskni się do czegoś, czego się nie posiadało, czyż nie? A zresztą potrafię sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana! Dziś rano, kiedym opuszczała Dom Sierot, było mi tak przykro, że musiałam wyjść w tej starej, szkaradnej, codziennej sukni. Wszystkie dzieci noszą tam takie. Jakiś kupiec podarował zeszłej zimy naszemu przytułkowi trzysta metrów tej tkaniny. Niektórzy mówili, że zrobił to dlatego, iż nie mógł rozprzedać tej sztuki, ale ja wolę przypuszczać, że uczynił to z dobrego serca, prawda? Kiedy wsiadłam do wagonu, czułam, że każdy, kto spojrzy na mnie, będzie się nademną litował. Ale ja sama wyobrażałam sobie wtedy, że jestem w bladoniebieskiej jedwabnej sukni — wszakże wyobrażać sobie można i coś najpiękniejszego — w wielkim kapeluszu, przybranym kwiatami i powiewnemi piórami, mam złoty zegarek, cienkie skórkowe rękawiczki i bronzowe trzewiki, zapinane z boku. Byłam taka szczęśliwa, tak się rozkoszowałam tą podróżą! Na statku nie miałam wcale morskiej choroby. I pani Spencer czuła się dobrze, pomimo, że zwykle choruje. Mówiła, że nie miała czasu, bo bezustannie musiała uważać na mnie, bym nie wpadła do wody. Mówiła też, że w życiu nie widziała tak niespokojnego ducha. A przecież, jeśli dzięki mnie uniknęła morskiej choroby, nie powinna była się skarżyć, czy nie? Wszakże nic dziwnego, że chciałam obejrzeć wszystko na statku, bo kto wie, kiedy będę miała znowu sposobność ku temu?... Ach, jakże tu wiele kwitnących drzew wiśniowych! Ta wyspa to wspaniały ogród kwitnący! Już ją kocham i jestem tak bardzo szczęśliwa, że będę tu mieszkała. Słyszałam zawsze, że wyspa księcia Edwarda to najpiękniejsze miejsce na świecie i nieraz wyobrażałam sobie, że mieszkam na niej. Lecz nigdy nie odważyłam się pomyśleć, że rzeczywiście tu zamieszkam. A czyż to nie rozkosznie, jeśli sen się spełnia?... Jakże te czerwone drogi są dziwne! Kiedyśmy wsiadły do wagonu w Charlotte Town[1] i te drogi zaczęły przed nami migać, spytałam panią Spencer, co czyni je czerwonemi? Odpowiedziała, że nie wie i żebym ją, na miłość Boską, zwolniła od tych ciągłych pytań... Powiedziała, żem ją z pewnością pytała przynajmniej sto razy... Być może, ale jakże zrozumieć rozmaite rzeczy, jeśli nie można zadawać pytań? No, i od czegóż są te drogi czerwone?
— Naprawdę, że nie wiem — odrzekł Mateusz.
— A więc jest to jeszcze jedno, na co muszę poszukać wyjaśnienia. Czyż to nie bardzo przyjemnie wiedzieć, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? To właśnie sprawia, że ja się tak życiem cieszę... świat jest taki ciekawy... Nie byłby nim ani w połowie, gdybyśmy wszystko wiedzieli już zawczasu, czy nie? Ale ja może za wiele mówię? Zawsze uważają, że jestem zbyt gadatliwa. Możeby pan wołał, ażebym milczała? Jeśli pan sobie życzy, proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię milczeć, gdy zechcę. Chociaż to nie jest łatwe.
Mateusz, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, czuł się wcale dobrze. Jak ludzie milczący wogóle, lubił osoby gadatliwe, o ile te, rozprawiając, nie wymagały jego współudziału w rozmowie. Lecz nigdy nie przypuszczał, że towarzystwo dziewczynki może być przyjemne. Kobiety były, zdaniem jego, nudne, a cóż dopiero dziewczynki! Nie lubił ich, gdy cichaczem starały się minąć go, zerkając zdala, jak gdyby się lękały, że połknie je jednym tchem, jeśli odważą się wymówić bodaj słówko. Takiemi bowiem były dobrze wychowane dziewczynki z Avonlei. Ale to piegowate, jasnookie stworzonko było zupełnie inne i pomimo, że powolnej inteligencji Mateusza trudno było podążyć za jego żywym biegiem myśli, czuł wyraźnie, że ten szczebiot nie był mu wcale przykrym.
— Mów, ile chcesz. Mnie to nie przeszkadza — rzekł życzliwie.
— Ach, jakże się cieszę! Przeczuwam, że pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie jest mówić do syta, a nie być zmuszonym milczeć, dlatego, że dorośli są zdania, iż dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to z miljon razy przynajmniej. I śmieją się ze mnie, że używam obrazowych wyrażeń. Ale jeśli ktoś ma piękne myśli, musi wszakże używać pięknych wyrażeń dla określenia ich. Czy nie prawda?
— Owszem, tak się zdaje — potwierdzał Mateusz.
— Pani Spencer mówi, że mój język musi być zawieszony przez środek. Ale to nieprawda, bo jest mocno przytwierdzony z jednego końca. Opowiadała mi, że wasza posiadłość nazywa się Zielone Wzgórze. Wypytywałam ją o wszystko. Mówiła, że otoczona jest wokoło drzewami. Jakże szczęśliwą się uczułam! Ach, kocham drzewa nadewszystko! W naszym przytułku nie było ich wcale; zaledwie kilka biednych, nędznych drzewek u głównego wejścia. One także wyglądały jak sieroty. Tak mi ich strasznie żal było! I często mówiłam do nich: Ach, wy biedne maleństwa! Gdybyście rosły w wielkim szumiącym lesie, w sąsiedztwie innych wielkich drzew, gdzieby drobne mchy i konwalijki leśne pokrywały wasze korzenie, w pobliżu szemrałby strumyk, a w gałęziach świegotały ptaki, czyżbyście wtedy nie rozrosły się szybko? Tutaj, gdzie jesteście, nie możecie się rozwijać! Doskonale rozumiem, jak wy się tu czujecie, kochane drzewka! Przykro mi było dziś rano, kiedym się z niemi żegnała. Człowiek przywiązuje się do niektórych rzeczy, wszak prawda? Czy w pobliżu Zielonego Wzgórza jest jaki strumyczek? Zapomniałam spytać o to panią Spencer!
— Pewnie, że jest, tuż za naszym dworkiem.
— Co za szczęście! Zawsze marzyłam o tem, żeby mieszkać kiedy nad strumykiem! Ale nie spodziewałam się wcale, że to się ziści. Marzenia nie zawsze się spełniają, prawda? Teraz będę prawie zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie szczęśliwą nigdy być nie mogę, gdyż... jaki to jest kolor?
Ujęła jeden ze swych długich, lśniących warkoczy, opadających na chude plecy, i zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze warkoczy damskich, lecz w tym wypadku nie mógł mieć żadnych wątpliwości.
— Czerwony, czy nie? — rzekł.
Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokiem, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać smutek wielu wieków.
— Tak, czerwony — potwierdziła z rezygnacją. — Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę być zupełnie szczęśliwą. Nie może nią być osoba, posiadająca czerwone włosy! Wszystkiem innem: piegami, zielonemi oczami i moją chudością nie martwię się tyle. Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej. Potrafię sobie wyobrazić, że mam najdelikatniejszą płeć koloru różowego płatka róży i fiołkowe oczy, błyszczące jak gwiazdy. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że nie mam tych włosów. Staram się o to, powtarzam sobie: włosy twoje są lśniąco czarne, czarne jak skrzydła krucze. Napróżno! Wiem, że są czerwone, jak ogień, i serce mi pęka z bólu. Będzie to zmartwienie całego mego życia. Czytałam pewnego razu o dziewczynce, która miała troskę przez całe życie, lecz nie o czerwone włosy. Przeciwnie, miała lśniące złote loki, opadające na alabastrowe czoło. Co to znaczy czoło z alabastru? Nigdy nie mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi to objaśnić?
— Nie, obawiam się, że nie potrafię — odrzekł Mateusz.
— No, w każdym razie musiało to być coś bardzo pięknego, bo była bosko piękna. Czy pan może sobie wyobrazić, jak się czuje ktoś, co jest bosko piękny?
— Nie, nie mogę — wyznawał Mateusz skromnie.
— Ja mogę. A gdyby panu kazali wybierać, jakim chciałby pan być, bosko pięknym, tryskającym zdrowiem, czy anielsko dobrym?
— Naprawdę... nie wiem dokładnie.
— Ja też nie wiem. Jestem w nieustannej niepewności! Ale mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie będę taką. A już najpewniej nie będę anielsko dobrą... Pani Spencer mówi, że... ach, panie Cutbert! Ach panie Cutbert, panie Cutbert!
Nie były to słowa pani Spencer. Dziewczynka nie wypadła też z kabrjoletu, ani Mateusz nie uczynił nic niezwykłego. Lecz poprostu skręcili z gościńca i wjechali w Aleję.
„Aleją“ nazywali mieszkańcy tych stron długą cztero- czy pięćsetjardową drogę, nad którą sklepiały się dwa rzędy wielkich, w tej chwili białem kwieciem osypanych jabłoni, przed wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoś starego rolnika „dziwaka“. Jechali pod długiem sklepieniem śnieżnobiałego, pachnącego kwiecia. Panował pod niem łagodny półcień, daleko zaś w głębi lśniło fioletem i purpurą zabarwione wieczorne niebo, niby wielkie różowe okno świątyni.
Cudny ten widok chwilowo odjął mowę dziewczynce. Przechyliła się w tył siedzenia, chude rączyny splotła na kolanach, a twarzyczkę w niemym zachwycie podniosła ku wspaniałemu sklepieniu. Wtedy nawet, gdy już wyjechali z alei, dziewczynka pozostała jeszcze milcząca, bez ruchu.
Przejechali w milczeniu Newbridge[2], gęsto zaludnione miasteczko, gdzie psy, ujadając, rzuciły się na nich, mali chłopcy witali ich podrzucaniem czapek w górę, a wiele twarzy ciekawie wychyliło się z okien. Przebyli prawie ze trzy mile, a dziewczynka wciąż jeszcze nie zaczynała rozmowy. Prawdopodobnie umiała milczeć równie wytrwale, jak i mówić.
— Domyślam się, że jesteś porządnie zmęczona i głodna — rzekł wreszcie Mateusz, nie mogąc inaczej wytłumaczyć sobie jej milczenia. — Ale znajdujemy się już niedaleko domu, o parę mil tylko.
Z głębokiem westchnieniem ocknęła się ze swych marzeń i spojrzała nań, jak istota, która dotąd bujała w dalekich, gwiaździstych przestworzach.
— Ach, panie Cutbert — szepnęła — to białe... ta biała droga... co to było takiego?
— Masz pewnie Aleję na myśli — odpowiedział Mateusz po chwili namysłu. — Tak, to bardzo ładne miejsce.
— Ładne? O, ładne to wcale niedostateczna nazwa. Ani piękna, to także nie wystarcza. Ono jest cudowne, cudowne! Jest to pierwsza rzecz, którą widziałam w życiu, a której nie możnaby sobie wyobrazić cudowniejszą. Tutaj — wskazała ręką piersi — tutaj sprawiło mi to ból nawet, ale ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedy takiego bólu, panie Cutbert?
— Nie, nie pamiętam, abym go miał kiedykolwiek.
— Ja często go doznaję. Zawsze, ilekroć widzę coś cudownie pięknego? Ale dlaczego nazwaliście to królewskie sklepienie Aleją? Przecież ta nazwa nic nie wyraża! Powinnoby to się nazywać... zaraz, pomyślę tylko... Białą drogą rozkoszy. Czy to nie byłaby śliczna nazwa? Kiedy mi się imię jakiejś osoby lub rzeczy nie podoba, zawsze staram się wymyślić inne. W naszym Domu Sierot była dziewczynka, imieniem Hepziba Jenkins, ale ja w myśli zwałam ją zawsze Rozalją de Vere. Niechaj sobie wszyscy ten sklepiony kurytarz nazywają Aleją. Ja zawsze będę mówiła „Biała droga rozkoszy!...“ Czy naprawdę będziemy niedługo w domu? Martwię się tem i cieszę. Martwię się, bo ta przejażdżka była tak cudna, a zawsze przykro, kiedy się coś przyjemnego kończy. Przecież i potem może się zdarzyć coś miłego, ale nigdy nie jest się tego pewnym. Wiem to z doświadczenia. A cieszę się, że przyjadę do domu. Widzi pan, od czasu jak zapamiętam, nie miałam nigdy prawdziwego domu. Teraz znowu doznaję tego przyjemnego bólu... Ach, czyż to nie śliczne!
Zjeżdżali właśnie z wierzchołka wzgórza. W dole ujrzeli staw, wyglądający prawie jak rzeczka, taki był długi i kręty. Pośrodku przerzynał go mostek, poniżej którego, odcięta od szafirowej zatoki morskiej łańcuchem piasczystych polanek, mieniła się woda stawu tęczą barw szafranu, szkarłatu oraz jaśniejszej i ciemniejszej zieleni z tysiącem łagodnych półtonów, dla których nie znaleziono jeszcze nazw. Powyżej mostu prześlizgiwał się ów staw pomiędzy gęstemi gajami jodeł i klonów i rozpościerał się ciemno-lśniący w ich cieniu. Tu i owdzie ze stromego wybrzeża wychylała się dzika śliwa, niby zalotne dziewczę, wspinające się na palce, by ujrzeć w wodzie swe własne odbicie. Z bagien w pobliżu stawu rozlegał się dziwnie jasny i melancholijny chór głosów żabich.
Z pomiędzy białych jabłoni, nieco wyżej na wzgórzu, wychylał się niewielki szary domek, a pomimo że zmierzch nie był jeszcze zupełny, z jednego okienka migotało światło.
— Oto jest staw rodziny Barrych — rzekł Mateusz.
— Fe, jaka szkaradna nazwa! Jabym to inaczej określiła... pozwól mi pan pomyśleć... Jezioro lśniącej wody! Tak, to jest odpowiednie. Poznaję to po owym dreszczu, bo jeśli nazwa, którą nadaję, jest naprawdę piękna, to natychmiast dreszcz mnie przejmuje. Czy i pan miewa nieraz dreszcz?
Mateusz pomyślał chwilę.
— O, owszem, zdarza się... Dreszcz zawsze mnie przejmuje, ilekroć widzę te szkaradne białe liszki, pełzające po zagonach ogórków. Niecierpię ich!
— Ach, to jest pewnie zupełnie inny rodzaj dreszczu. Przecież musi być ogromna różnica pomiędzy liszkami a jeziorem o ciemnych, źwierciedlanych falach. Dlaczego ludzie nazywają je stawem Barrych?
— Pewnie dlatego, że w tym małym domku mieszka pan Barry. Posiadłość jego nazywa się Sosnowe Wzgórze.
— Gdyby poza nią nie znajdował się ten gęsty gaj, widzianoby już stąd Zielone Wzgórze. Teraz przejedziemy most, droga skręci na lewo i będziemy o pół mili od domu.
— Czy Pan Barry ma córeczki? Nie maleńkie, ale takie w moim wieku?
— Owszem, ma dziewczynkę jedenastoletnią. Nazywa się Djana.
— Ach! — Ania westchnęła bardzo głęboko. — Cóż za prześliczne imię!
— Nie uważam tego. Brzmi jakoś pogańsko. Ja wolę Jankę, Marynię lub coś podobnego. Ale kiedy Djana przyszła na świat, w domu Barrych był nauczyciel, którego prosili o wybór imienia. On to zaproponował imię Djany.
— Szkoda, że nie było nauczyciela tam, gdzie ja się urodziłam... Ach, oto jesteśmy na moście. Zamykam oczy. Zawsze boję się mostem jechać, bo doznaję uczucia, że kiedy się znajdę pośrodku, most załamie się, jak scyzoryk, i zapadnie pod nami. Dlatego przymykam oczy, ale z boku zerkam, gdy przypuszczam, żeśmy minęli środek mostu. Bo, na wypadek, gdyby się załamał, chciałabym to widzieć... Ach, jakże dudni! Ale oto przejechaliśmy! Teraz spojrzę poza siebie. Dobranoc, kochane „Jezioro lśniącej wody!“ Zawsze mawiam dobranoc temu wszystkiemu, co lubię, tak samo jak ludziom. Ta woda patrzy na mnie, jakby się uśmiechała.
Kiedy wjechali na przyległy pagórek i droga znowu zmieniła kierunek, Mateusz rzekł:
— Jesteśmy bardzo blisko domu. Zielone Wzgórze...
— Ach, nie mów pan, gdzie! — przerwała śpiesznie, chwytając jego wyciągnięte ramię, i zamknęła oczy, by nie widzieć, co wskazuje. — Pozwól mi zgadnąć. Jestem pewna, że zgadnę!
Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce było już zaszło, ale krajobraz tonął jeszcze w świetle. Na wschodzie ciemna dzwonnica kościółka zarysowywała się na złoto-czerwonawym obłoku. Niżej roztaczała się mała dolina, a po drugiej stronie długi, nieco stromy łańcuch wzgórz, usianych ładnemi dworkami.
Oczy dziewczynki błądziły uważnie i żywo od jednego dworku do drugiego. Wreszcie zatrzymały się na dość obszernym, co stał trochę na lewo, bardzo daleko od gościńca, otoczony kwitnącym sadem, wyraźnie odcinającym się od przyległych lasów. Ponad tym dworem w południowo-wschodniej stronie czystego, wolnego od obłoków nieba, błyszczała wielka gwiazda, niby kryształowa lampa, wskazująca drogę, pełna obietnic.
— To tutaj, prawda? — rzekła, wyciągając rękę w ową stronę.
Mateusz wesoło śmignął klacz.
— Wistocie, zgadłaś! — rzekł — prawdopodobnie pani Spencer bardzo szczegółowo opisała ci wszystko.
— Nie, wcale nie. To, co mówiła, dałoby się równie dobrze zastosować do innych dworków. Nie wytworzyłam sobie wcale dokładnego pojęcia o waszym domu. Lecz zaledwie go dojrzałam, uczułam, że tam znajduje się moja nowa ojczyzna. Ach, czy to aby nie jest sen! Czy pan uwierzy, że moje ramię musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam się dziś od rana. Bo chciałam się przebudzić, gdyby to był tylko sen! Szczypałam się, żeby się przekonać, że to prawda... lecz nagle przypomniałam sobie, że jeśli to sen, nie chcę się zbudzić, wolę śnić dłużej i przerwałam szczypanie... Ale to jest przecież rzeczywista prawda i istotnie niedługo będę w domu!
Umilkła z westchnieniem ulgi. Mateusz niespokojnie kręcił się na swem miejscu. Rad był, że to Maryla, a nie on, powie temu biednemu, bezdomnemu dziecku, że dom, do którego tak tęskniła, swych drzwi dla niego nie otworzy.
Zmierzch był już zupełny, kiedy przejeżdżali obok mieszkania pani Linde. Pomimo to czcigodna niewiasta z okna swego potrafiła dojrzeć ich, gdy skręcali na drogę ku Zielonemu Wzgórzu.
Kiedy zajechali w podwórze, Mateusz drżał przed mającem nastąpić wyjaśnieniem, z uczuciem, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Nie myślał o przykrości, jaką ta omyłka sprawić może jemu lub Maryli, lecz o rozczarowaniu dziecka. Gdy wyobrażał sobie, jak zachwyt zgaśnie w jego oczach, doznawał równie bolesnego uczucia, jak gdyby miał pomóc w torturowaniu kogoś; doznawał takiego wstrętu, jaki go opanowywał, kiedy trzeba było zakłuć prosię, cielę lub inne niewinne stworzenie.
Stanęli przed dworkiem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liście topoli poruszały się na gałęziach z szelestem jedwabiu.
— Posłuchaj pan, jak drzewa rozmawiają we śnie — szepnęła, stając na ziemi. — Jakież cudne muszą mieć sny!
Poczem, ująwszy mocno torbę, zawierającą całą jej chudobę, weszła za Mateuszem do sieni.