Anielka (Prus)/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anielka |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom VII Szkice i obrazki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
DWIE UCIECZKI.
Jak wiadomo, serce panny Walentyny, choć nieco wyschnięte, nie było zupełnie martwe. Zawsze pielęgnowała ona ideał poważnie myślącego człowieka, który kiedyś miał cieplejszem uczuciem wynagrodzić dotychczasowe gorycze w jej życiu.
Prócz tego w wymienionem tyle razy sercu światłej osoby istniała druga jeszcze struna ludzka: niejasne poczucie otaczającej natury. Podziw Anielki, że panna Walentyna nie lubi ani psów, ani kwiatów, ani ptaków, poruszył tę strunę, i odtąd guwernantka karmiła wróble, które do okna jej zbiegały się gromadami.
Piękne te jednak, choć wątłe objawy uczuć zasypane nieomal były mnóstwem zasad a raczej formuł, dotyczących posłuszeństwa, przyzwoitości, gramatyki, jeografji, pogardy dla arystokracji, pełnienia obowiązków i innych tym podobnych rzeczy. Wypadki jednak, któreby potrafiły dość głęboko wkopać się w stos umysłowego nawozu, mogły przynajmniej na chwilę wywołać rewolucją w psychicznej istocie panny Walentyny. Właściwie mówiąc, nie byłby to przewrót, głębsza zmiana charakteru, ale pewien rodzaj maceracji, uprzyjemniającej życie.
Wypadki takie nadeszły. Pierwszym było lato, które rozmarza, rozleniwia i czyni skłonnemi do platonicznej miłości osoby pracujące umysłowo. Drugim był powrót dziedzica, który, będąc mężczyzną pięknym i sławnym bałamutem, przedstawiał się pannie Walentynie jako demon, czyhający na jej niewinność. Ostatnią okoliczność, podniecającą najsilniej, stanowiła rozmowa ciotki Anny o panu Saturninie. Nauczycielka znała go oddawna, lecz między tłumem mężczyzn niedość zwracała na niego uwagę. Obecnie jednak w osamotnieniu i rozdrażnieniu wydał się on jej wcielonym ideałem.
Dzięki zbiegowi przyczyn, jak: obawa uwodziciela, miłość oddalonego mężczyzny i — lato, serce panny Walentyny poczęło fermentować.
Od kilku dni nużyło ją czytanie i ciężyły obowiązki. Wolała karmić ptaki lub bez celu błądzić oczyma po ogrodzie, aniżeli wypowiadać Anielce nauki z zakresu obyczajności i filozofji. Niemałą też podnietę stanowiła kwestja: co z nią będzie za parę tygodni? przeczuwała bowiem, że interesa majątkowe dziedzica znajdują się w przededniu katastrofy. Chciała gdzieś wyjechać, uciec przed czemś, czy też zbliżyć się do czegoś. W każdym razie doświadczyć rzeczy niezwykłych.
W mikroskopijnym chaosie wyblakłych marzeń i ślamazarnych popędów, skromny, powiatowy urzędnik, pan Saturnin, stał się punktem środkowym. Panna Walentyna była mu wdzięczna za to, że o niej pamiętał, żałowała go — bo podobno cierpiał, poważała za wierność i gotowa była posunąć się do pokochania go — za to, że był mężczyzną, naturalnie — takim, który lubił czytać. Sądziła, że dla człowieka, co przeszedł tyle prób w miłości (jakich?... nie mogła sobie przypomnieć), kobieta może być skłonną do ustępstw i poświęceń.
Gotując się do przyszłych ofiar, poczęła częściej spoglądać w lustro i ozdobiła szyję czarną aksamitką. Przyzwyczajała się też do lekkości, tak słodkiej dla mężczyzny i śpiewała, a nawet, idąc ścieżyną ogrodową, próbowała biegać za motylkiem i trzepotać rączkami nad kwiatkiem, rozumie się wówczas, gdy nikt na nią nie patrzył.
Z natury wcale odważna, usiłowała lękać się — przedewszystkiem szkaradnego uwodziciela pana Jana. Pragnęła otoczyć serce swoje moralną palisadą, a nawet w armaty uzbroić, zostawiając między fortyfikacyjnemi przyborami jedne tylko drzwiczki, przez które miał wejść — czuły, wierny i lubiący książki Saturnin.
Niekiedy marzyła, że wsparta na rękawie jego czarnego tużurka i wpatrzona w jego rzadkie faworyty, spotyka na ulicy pana Jana i — odskakuje od niego, jak od jadowitej gadziny.
Po takim objawie wstrętu uczciwej kobiety na widok rozpustnika nastąpiłby tkliwy, jeżeli nie wstrząsający opis walk, jakie z nim staczać musiała, chwil osłabień i triumfu — resztkami sił zdobytego. Marząc tak, pragnęła walczyć, słabnąć i triumfować. Na nieszczęście pan Jan więcej zajmował się obiadem, spaniem i cygarami (nie mówiąc już o majątkowych kłopotach), aniżeli dostarczaniem powodu do walk, słabnięć i triumfów dla kapłanki oświaty.
Pod wpływem tych marzeń panna Walentyna dokazywała dziwnych rzeczy. Czasami nie przychodziła na obiad. Innego dnia, przy kolacji, uparcie kryła wdzięki swoje za dużym, mosiężnym samowarem. Niekiedy przez całą noc paliła w swym pokoju światło, albo poważnie zastanawiała się nad tem, czy nie należy wołać o pomoc?... Wszystko robiła w dobrej wierze, sądząc, że chłód i milczenie dziedzica pokrywają jakieś niecne względem niej zamiary, i usiłując zapomocą swej anemicznej wyobraźni przewidzieć możliwe skutki napaści.
W napaść wierzyła tak silnie, jak ubogi szewc wierzy w główną wygranę, sfantowawszy się na kupno loteryjnego biletu.
— Bo i dlaczegóż nie miało być napaści? — pytała.
Pan Jan tymczasem, zrozumiawszy, że majątek wyślizguje mu się z ręki, postanowił bądźcobądź zatrzymać pannę Walentynę przy Anielce. Trzeba tylko wytłomaczyć jej, że pensją za upłyniony kwartał odbierze, że na przyszłość odbierać ją będzie regularnie, i prosić, aby, bez względu na wszelkie zmiany położenia, a nawet chwilowe przykrości, nie opuszczała Anielki.
W chwili, gdy Anielka wybiegła za ogród do Gajdy, panna Walentyna umyśliła zadać jej jakąś nową lekcją i poszła jej szukać. Okrążyła sadzawkę, zajrzała pod kasztan i wkońcu zaczęła wołać:
— Anielko! Anielko!
Anielka nie znalazła się, lecz natomiast zdumionemu oku guwernantki ukazał się pan Jan. Szedł on ku niej krokiem pełnym wdzięku, ozdobiwszy usta uśmiechem łagodnym i smutnym, który zwykle poprzedza wiadomość o niezwróceniu pożyczki dawnej, lub prośbę o nową.
Ale panna Walentyna inaczej to zrozumiała i przelękła się naprawdę. Obejrzała się. Byli sami, w części ogrodu dzikiej, gęstwiną zarosłej, tuż nad brzegiem sadzawki.
Zaczęła się trząść. Na twarzy wyraźniej niż kiedykolwiek zarysowały się wydatne kości policzkowe. Była zdecydowana umrzeć, gdyby się na nią rzucił, nie wiedziała jednak: co pocznie, gdyby jej do nóg upadł?
— Panno Walentyno — zaczął melodyjnym głosem pan Jan — od kilku dni szukam sposobności pomówienia z panią...
— Wiem o tem!... — odparła mocno i chrapliwie, druzgocząc go wzrokiem.
— Wie pani? — spytał, przyczem rzucił na nią spojrzenie, od którego krew krzepła i — postąpił krok naprzód.
— Nie zbliżaj się pan!... zabraniam panu!...
— Dlaczego?... — rzekł przeciągle.
— Nie zbliżaj się, gdyż jestem zdecydowana na wszystko!...
I spojrzała w błotnistą sadzawkę, do której z wielkim hałasem wskakiwały spłoszone żaby.
— Co się z panią dzieje, panno Walentyno?... Ja pani nie rozumiem... — spytał bardzo zdziwiony.
Panna Walentyna przeczuła w pytaniu tem swój triumf, który wydał jej się zbyt prędkim i mało kosztownym. Krew zaszumiała jej w głowie, była natchnioną i poczęła mówić, jakby przypuszczając, że słucha ją ukryty za wierzbą Saturnin.
— Pan śmiesz pytać: co mi jest?... Pan nie rozumiesz?... Nie rozumiesz tego, co dla kobiety uczciwej znaczy jej honor? Nie rozumiesz mnie po tylu dowodach wstrętu, jaki okazywałam panu?...
— Ależ pani... zastanów się...
— Zastanawiałam się! — przerwała mu z wybuchem. — Pan sądzisz, że spełnienie obowiązku nawet dla takich dusz, jak moja, przychodzi bez walki?... O, mylisz się!... mówię to panu tem śmielej, że walka zahartowała moje siły. Rozum i poczucie powinności stłumiły głos krwi i nerwów, tak, jak w panu...
— Panno Walentyno, pani się mylisz!...
— Co do pańskich zamiarów?... O, nie...
— Ależ ja chcę...
— Nic mnie nie obchodzą pańskie chęci! Jestem kobietą wolną, która ceni swój...
— Pozwólże mi pani przyjść do słowa... Błagam panią...
— Znam i ten podstęp! Używacie go zawsze tam, gdzie was mija łatwe zwycięstwo...
— Co pani myślisz, u licha?...
— Myślę, że przyszedłeś pan do mnie z niegodziwemi propozycjami, które wygnały stąd biedną Zofją...
— Ależ, moja pani! — przerwał już zniecierpliwiony — Zofja, której los tak cię wzburzył, była przedewszystkiem młodszą...
— Cha! cha! — zaśmiała się tragicznie. — W oczach ludzi pańskiej sfery guwernantka mało co więcej znaczy niż młodsza. Wy na wszystkie patrzycie...
Pan Jan zakipiał z gniewu.
— Za pozwoleniem! — rzekł. — Mówię, że Zofja była młodszą, to jest młodą i — ładną, z panią zaś nie miałem bynajmniej zamiaru konferować ani o młodości, ani o piękności, lecz — o mojej córce.
Panna Walentyna chwyciła się obu rękoma za głowę i zachwiała, jak pijana. Po chwili, rzuciwszy na dziedzica spojrzenie ranionej jaszczurki, syknęła:
— Proszę o konie!... Wyjeżdżam natychmiast z tego domu...
— A jedźże sobie pani na koniec świata!... — krzyknął pan Jan, którego jedną z ostatnich nadziei obalono w tak szczególnie śmieszny sposób.
Bywają chwile, w których szkodzi człowiekowi nawet opinja zdobywcy serc.
Panna Walentyna biegła przez ogród tak szybko, że o jeden z krzaków rozdarła sobie falbankę u sukni. Wpadła do swego pokoju na górę i oparłszy twarz na rękach, zaniosła się od płaczu.
Położenie jej było fatalne. Miała ona wprawdzie zamiar zwyciężyć napastnika, ocalić swój honor, ale w sposób szlachetny. Odsłoniwszy przed uwodzicielem nieuczciwość jego postępku, wskazawszy mu przepaść, w jaką chciał ją zepchnąć, dowiódłszy mu, że jest kobietą, którą zasady utrzymały na drodze obowiązku, miała zamiar ostatecznie — przebaczyć mu.
— Pańską kochanką nie zostanę nigdy! — chciała powiedzieć wkońcu — ale mogę być przyjaciółką i siostrą.
Po tym frazesie, który powinien był przyjąć z pokorą i wstydem, zostałaby w jego domu, jeszcze gorliwiej zajęłaby się Anielką, a nawet chorą jego żoną, przychodami, wydatkami, śpiżarnią i kuchnią. Naturalnie dopóty, dopóki stęskniony Saturnin za poradą ciotki Anny nie oświadczy się jej listownie.
Ale w taki sposób można było wyjść tylko z człowiekiem szlachetnym. Dziedzic zaś okazał się skończonym niegodziwcem i, wysłuchawszy jej najtajemniejszych myśli, wyparł się zamiarów, które je wywołały.
Jakże żałowała swego uniesienia, jakże źle wyszła na wybuchu otwartości z szczerego serca płynącej. Czy nie lepiej było, zamiast nawracać go, słuchać, co też to on powie? Czy nie lepiej było (z lodowatym uśmiechem na twarzy) siec ironją jego prawdopodobne zachwyty?
Nie obchodziło jej, że ją nazwał niemłodą i nieładną, ponieważ nie miała do tego pretensji. Ale szał ją ogarniał, gdy pomyślała, że dziedzic złapał ją w sidła, które sama na siebie zastawiła. Kobieta może w kimś upatrywać niebezpiecznego uwodziciela, ale przykro jej, gdy uwodziciel dowie się o tem, a jeszcze bardziej, gdy, udając zdziwienie, wyprze się niecnych swych zamiarów.
Umyła sobie twarz, przyczesała włosy, skropiła się wodą kolońską i całą siłą woli powściągając dreszcze wewnętrzne, poszła do pani Janowej.
Chora dama, spokojniejsza dziś niż zwykle, czytała jakiś romans. Obok niej siedział na wysokim stołku Józio, bawiąc się pudełkiem od pigułek.
Panna Walentyna oparła się ręką o stół i spuściwszy oczy, rzekła.
— Przyszłam panią pożegnać... Dziś, natychmiast, opuszczam dom państwa.
Chora otworzyła usta, patrząc na nią ze zdumieniem. Potem włożyła w książkę zakładkę, a nareszcie zdjęła z rąk jedną z rękawiczek, w których miała zwyczaj siedzieć.
— Que dites-vous, mademoiselle? — spytała pani głosem zmienionym.
— Dziś wyjeżdżam od państwa...
— Co to jest?... co się stało?... Pani mnie przeraża... Czy odebrała pani wiadomość o chorobie, albo śmierci czyjej?... Może pani kto ze służących uchybił?...
W tej chwili weszła Anielka.
— Angélique! as-tu offensé mademoiselle Valentine? — spytała ją matka.
— Ja, proszę mamy, zaraz przyszłam, jak tylko zawołała mnie pani... — odparła zakłopotana Anielka.
— O niegrzeczne dziecko! — wybuchnęła matka. — Demande pardon à mademoiselle Valentine.
— Ona nic nie winna! — odezwała się nauczycielka. — Kto inny wypędził mnie z domu...
— Mój mąż?... Jaś?...
— Pani! — zawołała Walentyna z uniesieniem — nie pytaj mnie o nic, błagam cię!... Ostatnią łaskę, jaką mi wyświadczyć możesz, jest ta, abyś kazała jak najprędzej po mnie zajechać.
Żegnam panią...
I wyszła, a za nią Anielka.
— Jakto, więc pani chce odjechać? — spytała zdziwiona Anielka, zabiegając jej drogę.
Panna Walentyna stanęła.
— Moje biedne dziecko — rzekła po namyśle — czuję, że nie wypełniałam względem ciebie wszystkich obowiązków, ale... nie z własnej winy!... Jestem niespokojna o twoją przyszłość... Zresztą — chcę ci zostawić pamiątkę po sobie. Na odjezdnem dam ci małą książeczkę, w której wynotowałam najgłówniejsze zasady życia... Przyrzeknij mi, że jej nie pokażesz nikomu...
— Przyrzekam...
— Jak matkę twoją kochasz, jak pragniesz jej zdrowia?...
— Tak.
— Więc pójdź za mną.
Poszły na górę. Tam panna Walentyna wydobyła ze swej tualetki ponsowy, dość brudny kajecik i oddała go Anielce.
— Ucz się... czytaj to... pamiętaj o moich ptaszkach, które tu przychodzą do okna, a nadewszystko... ucz się...
Tak mówiąc, całowała jej usta i czoło.
— Niekiedy robiłaś mi przykrości, ale mniejsze, niż inne dzieci, o! bez porównania mniejsze... Lubiłam cię, choć wychowanie twoje jest bardzo zaniedbane... No — bądź zdrowa i idź już sobie!...
Książeczki mojej nie czytaj po zabawie, gdy będziesz wesoła, ale tylko wówczas, gdy cię smutek przytłoczy... I ucz się!...
Anielka wyszła, przyciskając do piersi książeczkę jak talizman. Każde słowo wyjeżdżającej nauczycielki miało dla niej znaczenie religijnego przepisu. Nie łkała, nie szlochała, tylko z oczu płynęły jej ciche łzy. Serce jej ścisnęły żelazne kleszcze smutku.
Chcąc schować książeczkę w najbezpieczniejszem miejscu, wydobyła ze stolika przy łóżku białe tekturowe pudełko, w którem leżał już srebrny galon z trumny babki, piórko kanarka, którego kot zjadł, i kilka zeschłych liści, niewiadomo skąd wziętych. Tam postanowiła schronić pamiątkę po pannie Walentynie.
Machinalnie podniosła okładkę obdartego kajecika i zaraz na stronie odwrotnej znalazła zapisane ołówkiem, już wyblakłe następne słowa: „Zawsze myśl pierwej o spełnieniu obowiązków, a później o własnych wygodach.“
Nieco zaś niżej:
„We środę dałam do prania:
Koszul dziennych 4,
„ nocnych 2,
........
I tak dalej.
W godzinę później panny Walentyny już w domu nie było. Wyjechała ze wszystkiemi rzeczami i kwitem na rubli pięćdziesiąt, które jej pan Jan miał wypłacić w ciągu tygodnia.
Matka Anielki rozchorowała się i leżała w łóżku. Ojciec nie jadł obiadu i kazał Jędrzejowi do powozika założyć konie.
Około czwartej wszedł do pokoju matki i zawiadomił ją, że musi koniecznie wyjechać do miasta.
— Miejże litość, Jasiu — rzekła pani słabym głosem. — Jakże można odjeżdżać nas w takiej chwili?... W całym domu nie będę miała ust do kogo otworzyć... Służba jest jakaś dziwna, i chciałam cię właśnie prosić, abyś innych ludzi przyjął od świętego Jana.
— Zrobi się to — odparł mąż, patrząc w ziemię.
— No dobrze, ale tymczasem zostawiasz mnie samą. Trzebaby ugodzić jaką pannę służącą, osobę starszą i uczciwą... O guwernantce dla Anielki nie wspominam nawet, gdyż zapewne przywieziesz ją...
— Dobrze! dobrze! — mówił pan, kręcąc się niespokojnie.
— Malheureuse que je suis!... Nie pojmuję, jakie interesa tak często wyganiają cię z domu, i jeszcze w tej chwili?... Już mi łez nie staje... Przywieźże mi dla Józia pudełko pigułek, a dla mnie ekstraktu słodowego... Radabym też dowiedzieć się, czy mam liczyć co na Chałubińskiego, który, czuję to...
— Dowidzenia, Meciu! — przerwał mąż. — Przedewszystkiem muszę załatwić najpilniejsze interesa, a później — pogadamy o wyjeździe do Warszawy.
Wyszedł do swego gabinetu, zamknął drzwi na klucz i począł z biurka wydobywać różne papiery. Był tak zdenerwowany, że lękał się najmniejszego hałasu.
Mówił sobie wprawdzie, że jeszcze wróci do domu, ale inny głos, cichszy i głębiej ukryty, aniżeli sama myśl, szeptał mu, że wyjeżdża stąd na zawsze. Tłomaczył sobie, że wywołują go interesa, ale ucho wewnętrzne twierdziło, iż ucieka przed piorunem, który ściągnął na głowę rodziny. Pocieszał się, że oszczędzi żonie przykrości, nie mówiąc jej o natychmiastowej sprzedaży majątku, lecz sumienie ostrzegało, że ją zwodzi.
Szmul wiedział na pewno, cała służba domyślała się, włościanie przewidywali, że pan Jan musi pozbyć się majątku. Sama tylko żona, której dobra te były własnością, nawet nie przeczuwała katastrofy. Był to rezultat nieograniczonej plenipotencji, jaką dała mu w dzień ślubu. Kobiecie jej stanowiska, wieku i piękności nie wypadało zajmować się interesami, nawet znać się na nich! A cóż dopiero podejrzewać męża o to, że kiedyś strwoni wszystko...
Jaki to dziwny musiał być grunt, na którym ziarno nieograniczonej ufności zrodziło nędzę.
Pan Jan, mimo wszelkich towarzyskich zalet, modnych ubiorów, elegancji, łatwości w prowadzeniu rozmowy, dowcipu, taktu i tysiąca innych przymiotów, był jak dziecko. Igrał z ogniem, nie myśląc o niebezpieczeństwie, a gdy podpalił dom — uciekał.
Uciekał nie dlatego, aby opuścić dzieci, żonę wepchnąć w rozpacz, a wszystkich zostawić bez chleba, ale — aby uniknąć przykrego dla siebie położenia. Pocieszać i uspakajać rodzinę, wytrzymywać spojrzenia służby, towarzyszyć nowonabywcy przy obejmowaniu majątku, a wszystko w roli bankruta, były to rzeczy, budzące w nim niesmak.
— Na miejscu nic im nie pomogę — myślał — a sam stracę zimną krew, której mi dziś najbardziej potrzeba. Czy nie lepiej, unikając scen, załatwić interes poza domem, obmyśleć żonie pomieszczenie i o wszystkiem zawiadomić ją listownie? Tym sposobem wiadomość zła zejdzie się z dobrą, i biedna kobieta nie będzie potrzebowała truć się pytaniem: gdzie pójdzie, gdy dwór zajmie kto inny?
Bez względu na całą praktyczność tych poglądów, pan Jan był rozdrażniony. Jednakże w całej sprawie jest jakiś fałszywy ton?... Możeby wypadało zostać przy żonie i dzieciach, gdyż samej kobiecie, i do tego chorej, trudno będzie obejść się bez rady i pomocy?... A co powie Anielka?...
Zresztą — ten własny kąt jest taki miły, taki pewny, tak przypada do smaku!... Ileż razy, przed piętnastoma laty, w gabinecie tym przepędzał całe godziny z żoną. Ta lipa za oknem była wówczas cieńsza i mniej gałęzista. Błyszczącą powierzchnią sadzawki, którą dziś krzaki zasłoniły, widać było z okna. Tam, pod kasztanem, mniej niż dziś spróchniałym, bawiła się codzień Anielka, na rękach niańki. Była mała jak lalka, ubrana w długą suknią szafirową, biały śliniaczek i czepek. Nieraz, gdy ojciec stanął w oknie, wyciągała do niego rączki...
A po tych ścieżkach, ile się tu gości snuło! Kto wie, czy wpatrzywszy się lepiej, nie dojrzałby w powietrzu śladów powiewnych sukien kobiecych? Gdyby się wsłuchał, czy nie odżyłyby jeszcze śmiechy, dowcipy, półsłówka i urywane westchnienia zakochanych?
Ach! jak tu dobrze, tu, gdzie każda piędź ziemi jest księgą wspomnień, zmartwychwstających na jej widok. I on stąd wyjeżdża na zawsze!... Odtąd miłe duchy, błąkające się po domu i po ogrodzie, staną się upiorami, straszącemi ludzi obcych.
A co z nim będzie? Czy istota ludzka nie składa się z dwu połów, z których jedna jest domem, polem, ogrodem, a druga dopiero samym człowiekiem? Jeżeli drzewo usycha, gdy się je wyrwie z gruntu, cóż dopiero stanie się z nim? Jego najpiękniejsza przeszłość jest tu, uwięziona na wieki. On — pójdzie gdzieś w świat, zrobi się człowiekiem nowym, ślimakiem, z którego skorupę zdarto i który wśród boleści wylepiać sobie musi nową. Czy będzie wygodniejsza, a choćby taka sama?...
Nikt nie wie, ile jest serca w drzewach, duszy w murach i jakie głosy wydają rzeczy martwe, gdy się z niemi żegnamy na zawsze.
Turkot powozika otrzeźwił pana Jana. Dziedzic schwycił walizkę z papierami i wyszedł machinalnie, nie patrząc za siebie.
Na ganku spotkał Anielkę.
— Tatko wyjeżdża?...
— Na kil... na kilkanaście godzin — rzekł, całując ją.
Usta dziecka były chłodne.
Siadł do powozu. Zdawało mu się, że za chwilę runie dom i pozostałych w nim zagrzebie.
— Jedź!...
— Do widzenia, tatku!
— Andrzej... jedź!...
Konie ruszyły, aż dziedzic uderzył głową o tył powozu. Dwór znikł. Już mijają budynki. Już są w alejach. Oto jego pola, chude i nieobsiane. Znowu ogród, dach dworu i okno na facjatce, w którem stoi teraz Anielka...
Już wszystko minęli. Pan Jan odetchnął.
— Mój kochany — rzekł do furmana — zdzieraj lepiej cugle, ażeby konie tak łbów nie zwieszały. Wyglądają jak fornalskie!...
Potem zapalił cygaro i — uczuł się zupełnie zadowolonym. Żona, Anielka i duchy domowe zostały tam... tam już daleko. O!... tylko nie odwracajmy głowy w ich stronę...
Przechodnie kłaniali mu się. Przed chatą, obok drogi stojącą, jakaś matka bawiła drobnego syna. Ujrzawszy powóz, posadziła dziecko na kolanie jak na koniku i przytupując, mówiła:
— Jak pan jedzie, po obiedzie, sługa za nim ze śniadaniem... Tak chłop! tak chłop!
Na widok zabawy rodzinnej pan Jan uśmiechnął się szczerze, z głębi piersi. Nad nim świeciło słońce i trzepotał się skowronek; wkoło pola dyszały życiem. Tylko tam daleko, za wzgórzem, za ogrodem, został dom bez opieki, a w oknie facjatki Anielka, wpatrująca się w ojcowski powóz, który wydawał się w tej chwili nie większym od chrabąszcza.
Ząb wyrwany nie boli. Ten, który ucieka, nie czuje smutku opuszczonych.