Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X
FOULON

Billot rozpływał się z radości.
Zdobył Bastylję, wrócił wolność Gilbertowi, wyróżniony został przez Lafayette‘a, który go nazywał po imieniu.
Wreszcie widział pogrzeb Foulona.
Mało ludzi w owym czasie było tak nienawidzonych, jak Foulon: może jeden tylko zięć jego, pan Berthier de Savigny.
Dlatego też obudwom poszczęściło się nazajutrz po wzięciu Bastylji.
Foulon umarł, Berthier się ocalił.
Popularność Foulona, wzmogło jeszcze bardziej to, że po usunięciu pana Neckera, zajął miejsce cnotliwego genewczyka, jak go wtedy nazywano, i przez trzy dni był kontrolerem generalnym.
Dlatego tańczono i śpiewano na jego pogrzebie.
Chwilowo nawet miano myśl wyciągnąć trupa z trumny i powiesić; ale Billot wszedłszy na słupek, przemówił słów parę o poszanowaniu dla zmarłych, i wóz żałobny spokojnie dalszą odbywał drogę.
Pitoux tymczasem stał się bohaterem.
Pitoux był przyjacielem panów Eljasza i Hullina, którzy raczyli mu udzielać różnych zleceń.
Pitoux był nadto jeszcze przyjacielem Billota, odznaczonego przez Lafayette‘a, i często dzięki szerokim plecom i herkulesowym pięściom pełnił straż przy Lafayecie.
Od czasu podróży króla do Paryża, Gilbert zapoznawszy się przez Neckera z głównymi przedstawicielami Zgromadzenia Narodowego i rady miejskiej, pracował bez wytchnienia nad kształceniem tej rewolucji w pieluchach.
Zaniedbywał też Billota i Pitoux, którzy znów wielce gorliwie uczęszczali na zebrania mieszczańskie, gdzie roztrząsano kwestje polityki wyższej.
Dnia pewnego, gdy Billot, mówiąc do wyborców przez godziny o zaopatrzeniu w żywność Paryża, zmęczony gadaniem, i dumny z tytułu mówcy, z lubością odpoczywał przy monotonnym szmerze późniejszych mówców, wpadł Pitoux pomieszany, wśliznął się jak węgorz do sali posiedzeń w ratuszu, i głosem wzruszonym, wprost sprzecznym ze zwykłym jego chłodem, zawołał:
— O!... panie Billot!... kochany panie Billot!
— Cóż tam?...
— Wielka nowina!...
— Dobra nowina?...
— Świetna nowina!...
— Cóż takiego?...
— Wiesz pan, że poszedłem do klubu Cnoty, przy rogatce Fontaineblau...
— Tak. No i cóż?...
— Szczególne tam mówiono rzeczy.
— Jakie?...
— Wiesz pan, że ten zbrodniarz Foulon udał, że umarł i nibyto kazał się pochować?
— Jakto!... on udał śmierć?... Jakto!... on niby kazał się pochować?... Ależ, na Boga, przecie doprawdy umarł, bo sam widziałem jego pogrzeb.
— Otóż, panie Billot, on żyje!...
— Żyje?...
— Żyje tak jak pan i ja.
— Zwarjowałeś?
— Kochany panie Billot, wcale nie zwarjowałem. Zdrajca Foulon, nieprzyjaciel ludu, pijawka Francji, ten skąpiec nie umarł.
— Ależ mówię ci, że go pochowano, a skonał na apopleksję, powtarzam, że widziałem jego pogrzeb, nawet przeszkodziłem wyciągnięciu go z trumny i powieszeniu.
— A ja go widziałem żyjącego, to więcej!...
— Ty?...
— Tak, jak ciebie widzę, panie Billot. Zapewne który ze służących umarł, zbrodniarz kazał mu wyprawić pogrzeb arystokraty. O!... wszystko się wykryło: on to uczynił, obawiając się zemsty ludu.
— Opowiedz mi to, Pitoux.
— Chodź do sieni, panie Billot, tam będziemy swobodniejsi.
Wyszli z sali do przedsionka.
— Ale najpierw — rzekł Pitoux — trzeba wiedzieć czy jest tu pan Bailly.
— Mów, mów, jest.
— Dobrze. Byłem w klubie Cnoty, gdzie słuchałem mowy pewnego patrjoty. Jakże on kiepsko mówił po francusku! Widocznie nie uczył się u ojca Fortier.
— Cóż dalej?... wtrącił Billot — wiesz, że można być dobrym patrjotą nie umiejąc czytać ani pisać.
— Prawda odrzekł Pitoux. — Nagle człowiek jakiś zadyszany przybiegł, wołając: Zwycięstwo!... Zwycięstwo!... Foulon nie umarł, Foulon żyje: odkryłem go, znalazłem!... Tak, jak ty, ojcze Billot, nie chciano zrazu wierzyć. Jedni mówili: — Co!... Foulon?... Tak. Inni: E!... Cóż znowu!... Cóż znowu!... — Inni jeszcze mówili: — Trzeba ci było wyszukać i jego zięcia, pana Berthier.
— Berthier! — zawołał Billot.
— Tak Berthier de Savigny. Wiesz pan, nasz intendent w Compiegne, przyjaciel pana Izydora de Charny.
— Ten, który taki ostry był dla wszystkich, a tak uprzejmy dla Katarzyny.
— Ten sam rzekł Pitoux — ad eventum festina — co znaczy; kochany panie Billot: spiesz się z rozwiązaniem. Idę więc dalej; ten człowiek cały zadyszany przybywa do klubu Cnoty, krzycząc: znalazłem Foulona, znalazłem!...
Na to okrzyk ogromny.
— Mylił się! — rzekła twarda głowa Billota.
— Ale nie mylił się, bo go sam widziałem.
— Ty go widziałeś, Pitoux?...
— Własnemi oczami. Czekaj pan.
— Czekam, ale mnie ugotujesz.
— O!... słuchaj pan więc, mnie także dość gorąco... Mówię, że się podał za umarłego, i pochowano jednego z jego lokajów w to miejsce. Szczęściem Opatrzność czuwała.
— Opatrzność!... — powtórzył, z pogardą filozof Billot.
— Chciałem powiedzieć, naród — rzekł Pitoux pokornie; — ten dobry obywatel, zadyszany patrjota, poznał go w Viry, gdzie się ukrył.
— O!... o!...
— A poznawszy go, zaraz dał znać, i syndyk, niejaki pan Rappe, aresztować go kazał natychmiast.
— A jak się nazywa ten zacny patrjota, który ośmielił się na czyn podobny?
— Na denuncjowanie Foulona?
— Tak.
— Nazywają go panem Saint Jean.
— Saint Jean; to nazwisko lokajskie.
— Bo też to lokaj tego zbrodniarza Foulona. Arystokrata, dobrze mu tak, poco ma lokajów.
— Pitoux, zaciekawiasz mnie — rzekł Billot, zbliżając się do opowiadającego.
— Jesteś bardzo dobry, panie Billot. Otóż Foulon jest denuncjowany i uwięziony; prowadzą go do Paryża; denuncjator biegnie przodem, aby opowiadać nowinę i dostać nagrodę, a za nim Foulon dociera już do rogatki.
— I tam go widziałeś?...
— Tak, miał zabawną minę; włożono mu naszyjnik z pokrzyw zamiast krawata.
— A dlaczego z pokrzyw?...
— Bo podobno zbrodniarz ten — miał powiedzieć, że chleb dobry jest dla ludzi, siano dla koni, a pokrzywy dla ludu.
— On to powiedział nędznik!...
— Tak mówił, panie Billot, do stu piorunów!...
— Dobrze!.. już nauczyłeś się kląć.
— Ba! — rzekł Pitoux wesoło — to uchodzi między wojskowymi!... Owoż, zbrodniarz szedł pieszo, a bito go wciąż to po krzyżu, to po głowie.
— O!... o!... — wtrącił Billot z mniejszym zapałem.
— To było bardzo zabawne; ale nie każdy mógł go uderzyć, bo dziesięć tysięcy było ludzi koło niego.
— I cóż dalej? — rzekł Billot, zaczynając się zamyślać.
— Potem zaprowadzono go do naczelnika obwodu Saint-Marcel, wiesz pan?...
— Tak, do pana Acloque.
— Acloque?... ten sam, który kazał go do ratusza zaprowadzić, bo nie wiedział, co z nim począć. Tym sposobem pan go zobaczysz.
— A dlaczegóż donosisz o tem ty pierwszy, a nie sławetny Saint Jean?...
— Bo mam nogi sześć cali dłuższe od niego. Poleciał przede mną, dogoniłem go i przegoniłem, chciałem pana uprzedzić, a pan, pana Bailly.
— Jakie ty masz szczęście, Pitoux.
— Będę miał jeszcze większe jutro.
— Skąd o tem wiesz?...
— Bo ten sam Saint Jean, zaproponował schwytanie uciekającego pana Berthier.
— On wie, gdzie się znajduje?...
— Tak, zapewne posiadał ich zaufanie, ten dobry Saint Jean, i dostał dużo pieniędzy od teścia i zięcia, którzy go chcieli mieć po swojej stronie.
— I wziął pieniądze?...
— Naturalnie; pieniądz arystokraty zawsze jest do wzięcia; ale powiedział sobie: Dobry patrjota za pieniądze nie zdradzi kraju.
— Tak mruknął Billot — tylko zdradza swoich panów: Wiesz Pitoux, musi to być wielki łotr ten twój Saint Jean?...
— Być może, ale mniejsza o to, złapią pana Berthier, tak jak pana Foulon i powieszą ich naprzeciw siebie. Dopiero ładną minę będą mieli, co?...
— I dlaczegóż ich powieszą? — spytał Billot.
— Bo to zbrodniarze i nienawidzą ich.
— Pan Berthier, który przychodził na folwark — pan Berthier, który jadał mleko u nas, który przysłał z Paryża Katarzynie złote kolczyki?... O!... nie!... nie!... nie powieszą go.
— E!... — rzekł dziko Pitoux, — to był arystokrata, uwodziciel.
Billot patrzył na Pitoux w osłupieniu.
Pitoux po tym wzrokiem zaczerwienił się po białka oczu.
Nagle szlachetny wieśniak ujrzał pana Bailly, przechodzącego z sali do swego gabinetu; posunął się ku niemu i opowiedział nowinę.
Teraz Billot trafił na niedowiarka.
— Foulon?... Foulon?... — zawołał mer — szaleństwo!..
— Oto, panie Bailly — rzekł wieśniak jest Pitoux, który go widział.
— Widziałem go, panie Bailly — powiedział Ludwik, kładąc rękę na piersi i kłaniając się jednocześnie.
I opowiedział Bailly‘emu rzecz całą.
Wtedy zbladł biedny Bailly, pojmując doniosłość wypadku.
— I pan Acloque przysyła go tutaj? — szepnął.
— Tak, panie prezydencie.
— Ale jak go przysyła?...
— O! — bądź pan spokojny — rzekł Pitoux, który źle pojął niepokój Bailly‘ego — Są ludzie do pilnowania więźnia; nie puszczą go w drodze.
— Dałby Bóg, aby puścili — mruknął Bailly.
Potem, zwracając się do Pitoux, rzekł:
— Ludzie... co rozumiesz przez to, mój przyjacielu?
— Rozumiem lud przecie!...
— Lud?...
— Przeszło dwadzieścia tysięcy ludzi, nie licząc kobiet — rzekł Pitoux, triumfująco.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Bailly. — Panowie!... panowie wyborcy!...
I rozpaczliwym głosem zwołał — wszystkich ławników.
Przy jego opowiadaniu, ozwały się okrzyki ubolewania.
Zapanowała straszna cisza, pośród której hałas oddalony, pomieszany, głuchy, dał się słyszeć w ratuszu, podobny do szmeru krwi w chorobach mózgowych.
— Co to jest — spytał jeden z wyborców.
— Do pioruna!... wrzawa tłumu!... — odpowiedział drugi.
Nagle powóz jakiś szybko zatoczył się na plac; wysiedli z niego dwaj ludzie uzbrojeni i trzeci drżący, blady.
Za powozem prowadzonym przez zmęczonego Saint Jean, biegło ze stu młodych chłopców od lat dwunastu do osiemnastu, wynędzniałych z pałającemi oczyma.
Krzyczeli, biegnąc prawie równo z końmi: „Foulon... Foulon!...“
Dwaj ludzie uzbrojeni mieli jednak czas wepchnąć Foulona do ratusza, a drzwi szybko się zamknęły przed ulicznikami, zgromadzonymi zewnątrz.
— Nakoniec, mamy go — powiedzieli do wyborców czekających na górze. — O!.. do kata, nie bez trudu.
— Panowie!.. panowie!... — zawołał, drżąc Foulon — ocalcie mnie!...
— A!… panie — odrzekł Bailly z westchnieniem — jesteś bardzo winny.
— Jednakże — spytał Foulon coraz więcej przerażony — sprawiedliwość mnie obroni?
W tej chwili hałas zewnątrz się powiększył.
— Ukryjcie go szybko! — zawołał Bailly do ludzi go otaczających — albo...
Zwrócił się do Foulona.
— Słuchaj pan — powiedział. — Chcesz pan próbować ucieczki zapewne czas jeszcze — tylnem wyjściem z ratusza?
— O! nie! — zawołał Foulon; — poznają mnie, zamordują!
— Wolisz zostać z nami? Ja i ci panowie uczynimy wszystko, co w naszej mocy będzie dla ocalenia pana: nieprawdaż, panowie?
— O! wolę z panami pozostać. Panowie minie nie opuszczą.
— Powiedziałem ci, panie, — odparł Bailly z godnością — że dla ocalenia cię uczynimy wszystko, co będzie w naszej mocy.
W tej chwili wielki okrzyk, rozlegający się w powietrzu, doszedł otwartem oknem do ratusza.
— Słyszysz pan? słyszysz? — szepnął Foulon, blednąc.
W rzeczy samej, tłum, wyjąc przerażająco, walił ze wszystkich ulic przyległych do ratusza, a szczególniej z ulic Pelletier i de la Vannerie.
Bailly zbliżył się do jednego z okien.
Oczy, noże, piki, kosy i muszkiety błyszczały na słońcu. W niecałe minut dziesięć plac pusty napełnił się ludem. Był to orszak Foulona, o którym mówił Pitoux zwiększony jeszcze mnóstwem ciekawych, którzy, słysząc jakiś hałas, przybiegli na plac Greve.
Wszystkie te głosy, a było ich przeszło dwadzieścia tysięcy — wołały:
— Foulon! Foulon!
Wtedy ujrzano przeszło stu ludzi, wskazujących wyjącemu tłumowi drzwi, któremi wszedł Foulon; drzwi te były natychmiast zagrożone, zaczęto wybijać je nogami, kolbami od strzelb i drągami.
Nagle się roztworzyły.
Straż ratuszowa podeszła i posunęła się przeciw napastnikom, którzy cofnęli się zrazu przed bagnetami. Straż ta zajęła stopnie i trzymała się dobrze.
Oficerowie zresztą zamiast gróźb, przemawiali uprzejmie do tłumów i usiłowali je uspokoić.
Bailly tracił głowę. Po raz pierwszy biedny astronom znajdował się wobec wielkiej burzy ludowej.
— Co robić? — pytał wyborców — co czynić?
— Sądzić go! — wołało kilka głosów.
— Nie ma sądu pod naciskiem tłumów — odparł Bailly.
— Ani słowa! — rzekł Billot — a macie dosyć żołnierzy do obrony?
— Mamy zaledwie dwustu.
— W takim razie trzeba posiłków.
— O! gdyby można uprzedzić pana de Lafayette! — zawołał Bailly.
— To go uprzedźcie.
— Kto go uprzedzi? Kto przejdzie te fale, i te tłumy?
— Ja! — powiedział Billot.
I gotował się do wyjścia.
Bailly go zatrzymał.
— Szalony — rzekł doń — spojrzyj na ten ocean. Zgniotą cię jego bałwany. Jeżeli chcesz iść do pana de Lafayette, ja w żadnym razie nie odpowiadam za ciebie, ale wyjdź chociaż tylnemi drzwiami. Idź.
— Dobrze — odparł zlekka Billot.
I pobiegł szybko jak strzała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.