Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII
PITOUX MÓWCA

Przybywszy do Villers-Cotterets o dziesiątej wieczorem, Pitoux pomyślał, że lepiej zatrzymać się na noc w gospodzie Delfina, niż spać pod gołem niebem u stóp którego dębu.
Bo przybywając do Haramontu o wpół do jedenastej, nie mógł marzyć o przytułku w żadnej chacie; od półtory godziny zamknięto tam już drzwi wszystkie, i wszystkie światła pogaszono.
Pitoux dostał w gospodzie za trzydzieści su izdebkę z doskonałem łóżkiem, chleb czterofuntowy, kawałek sera i dzban jabłeczniku.
Był zmęczony i zakochany; wywiązała się więc walka między duchem a ciałem, wktórej duch uległ około drugiej po północy, czyli, że po jękach i westchnieniach, Pitoux zasnął o drugiej, a zbudził się o siódmej rano.
O siódmej wszyscy są na nogach w Villers-Cotterets.
Pitoux wychodząc z gospody znowu kaskiem i pałaszem ściągał na siebie powszechną uwagę.
Zyskał on wielką tutaj popularność.
Mało podróżników takie ma szczęście. Słońce, które, jak mówią, dla wszystkich świeci, rzadko świeci przyjaznym blaskiem dla tych, co prorokami wracają do ojczyzny.
Ale mało kto ma taką złą ciotkę, jak ciotka Aniela, a nie każdy za połkniętego koguta z ryżem zapłacić może talara.
Co zaś jeszcze rzadszem bywa u pielgrzymów, czasów Odyssei sięgających, to powrót z kaskiem i mieczem, gdy inne części ubrania wcale nie są wojskowemi.
Lecz prawdę powiedziawszy, kask to i pałasz, polecał Ludwika Pitoux uwadze współobywateli.
Oprócz zawodów miłosnych, powrót jego był pod każdym względem szczęśliwy.
Niektórzy mieszkańcy Villers-Cotterets, co w przeddzień towarzyszyli mu do księdza Fortiera i do drzwi ciotki Anieli, postanowili przeprowadzić go z Villers-Cotterets do Haramontu.
A gdy uczynili co było ich zamiarem, mieszkańcy Haramontu ocenili jeszcze lepiej a raczej jeszcze sprawiedliwiej swojego współobywatela.
Grunt wprawdzie przygotowany był do przyjęcia ziarna. Pierwsze przejście Ludwika pozostawiło ślad w ich umysłach.
Więc zaszczyceni drugim niespodziewanym powrotem Ludwika, mieszkańcy Haramontu, otoczyli go poważaniem i prosili, aby spoczął pod czterema lipami, ocieniającemi plac wioski, tak jak proszono Marsa do Tessalji na rocznicę triumfów.
Pitoux tem łatwiej na to przystać raczył, że zamiarem jego było osiedlić się w Haramoncie. Jeden z wojowniczych umysłów wynajął mu u siebie pokój umeblowany.
Było tam łóżko z siennikiem, stół, dwa krzesła i dzbanek wody.
Właściciel ocenił to sześć franków rocznie, co wynosiło wartość dwóch potrawek z ryżem.
Zgodziwszy się na cenę, Pitoux objął izdebkę wposiadanie, zapłacił napitki za tych co z nim przybyli, a ponieważ wypadki i jabłecznik zawróciły mu głowę, przemówił z progu domostwa.
Był to wielki wypadek, ta przemowa Ludwika, i cały Haramont zebrał się dokoła niego.
Pitoux był trochę duchownym i znał sztukę wymowy, znał owe osiem słów, któremi urządziciele narodu, jak ich nazywał Homer, poruszali w owej epoce masy ludu. Daleko mu było do pana de Lafayette‘a, ale też daleko Haramontowi do Paryża.
Pitoux zaczął od wstępu z którego i wymagający ksiądz Fortier byłby zadowolony.
— Obywatele!... — rzekł — współobywatele, słodkie to słowo, zwracałem je do innych francuzów, bo wszyscy francuzi są braćmi, ale teraz mówię do prawdziwych braci, bo znajduję rodzinę w moich ziomkach z Haramontu.
Kobiety z pośród słuchaczy, nie najlepiej były dla Pitoux usposobione, bo miał on za grube kolana, a za cienkie łydki, kobiety otóż na ten wyraz rodzina, wymówione przez sierotę, który od śmierci matki nie miał rodziny, otworzyły upusty łez.
Pitoux skończywszy wstęp, zaczął opowiadanie właściwe.
Opisał swą podróż do Paryża, manifestację z popiersiami, wzięcie Bastylji i zemstę ludu, wspomniał zlekka o udziale, jaki miał w walkach na placu Palais-Royal i na przedmieściu Św. Antoniego, a im mniej się chwalił, tembardziej rósł w oczach ziomków. Przy końcu opowiadania, jego kask stał się wielkim, jak kopuła Inwalidów, jego pałasz jak dzwonnica w Haramoncie.
Dowiódł, że namiętności ludowe rozniecili podżegacze. Wspomniał o Picie ojcu i synu, wytłumaczył, że wywołały rewolucje przywileje szlachty i duchowieństwa, zachęcił wreszcie ludność Haramontu, aby uczyniła szczegółowo to co cały naród francuski uczynił wogóle, to jest iżby się zjednoczyła przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi.
W zakończeniu wykonał jeden z tych wspaniałych ruchów, które są wielkim mówcom właściwe.
Upuścił pałasz, a podnosząc, przypadkiem wyciągnął go z pochwy.
Podało mu to sposobność zawezwania mieszkańców do broni, na wzór zbuntowanych paryżan.
Haramontczycy w zapale, odpowiedzieli z energją.
W wiosce ogłoszono uroczyście rewolucję.
Ci, co z Villers-Cotterets słuchali rozmowy, odeszli z sercem przepełnionem pierwiastkiem patrjotycznym, śpiewając z groźbą dla arystokratów.

„Vive Henri quatre!
Vive ce roi vaillant!“

Rouget de l‘Isle nie był skomponował jeszcze podówczas Marsyljanki, a konfederacja z roku 90, nie rozbudziła jeszcze starego Caira, ponieważ było to dopiero w roku pańskim 1789.
Pitoux myślał, że miał tylko mowę, a on zrobił rewolucję.
Poszedł do domu, posilił się kawałkiem razowego chleba i sera, w kasku przyniesionymi, potem kupił mosiężnego drutu, zrobił siatki i w nocy zastawił je w lesie.
Złapały się dwa króliki.
Pitoux bardzoby był rad posiąść zająca, ale mu się nie powiodło, co wytłumaczył sobie starą myśliwską prawdą, że: Psy i koty, zające i króliki, w parach ze sobą nie chodzą.
Trzeba było iść trzy lub cztery mile na zające, a Pitoux zanadto zmęczony był, aby jego nogi tak daleko dźwignąć go mogły.
Około pierwszej wrócił ze swym łupem; co będzie rano zobaczy.
Pitoux, znużony, położył się na niegodziwym materacu i przespał do siódmej zrana.
Przez otwartą okiennicę, ujrzał trzydziestu do czterdziestu mieszkańców Haramontu, jak mu się śpiącemu przyglądali.
Obudziwszy się, jak Turenjusz na działowem łożysku, uśmiechnął się do swych współobywateli i zapytał ich uprzejmie, czemu tak rano i tak licznie zebrali się u niego?
Jeden z przybyłych zabrał głos. Rozmowę wiernie powtórzymy. Mówił węglarz, nazywał się Klaudjusz Tellier.
— Ludwiku-Aniele Pitoux — rzekł myśleliśmy noc całą nad tem, że obywatele, jak to mówiłeś wczoraj, muszą się uzbroić dla odzyskania wolności.
— Powiedziałem to — odparł Pitoux tonem stanowczym i oznajmującym, że gotów przyjąć odpowiedzialność za każde słowo swoje.
— Otóż do uzbrojenia brak nam rzeczy najgłównieszej!...
— Czego? — zapytał Pitoux z zajęciem.
— Broni!
— Ba! prawda — rzekł Pitoux.
— Myśleliśmy jednak nie napróżno i bądź co bądź uzbroimy się...
— Kiedy odjeżdżałem, było pięć strzelb w Haramoncie, trzy wojskowe, jedna pojedynka myśliwska i jedna dubeltówka.
— Teraz jest tylko cztery — odparł mówca, dubeltówka rozleciała się miesiąc temu od starości.
— Należała do Dezyderjusza Maniquet — dodał Pitoux.
— Tak, i ucięła mi dwa palce, pękając — rzekł Maniquet i wzniósł po nad głowę rękę uszkodzoną. Ponieważ zdarzyło się to z królikami tego arystokraty pana de Longpré, arystokraci zapłacą mi zato.
Pitoux dał znak skinieniem głowy, że jest tego samego zdania.
— Mamy więc tylko cztery strzelby, podjął Klaudjusz Tellier.
— Czterema strzelbami można pięciu ludzi uzbroić.
— Jakto?
— Piąty będzie miał pikę. Tak samo jest w Paryżu, na czterech ludzi uzbrojonych strzelbą, piąty nosi pikę. Na pikach zatykają się ucięte głowy.
— O! o! — odezwał się jakiś głos gruby — my głów ucinać nie będziemy.
— Nie — rzekł poważnie Pitoux — jeżeli oprzemy się pokusom panów Pittów. Ale, zaraz, wielu ludzi może nosić broń w Haramoncie? Liczyliście?
— Tak.
— I jest takich?...
— Trzydziestu dwóch.
— Brakuje więc dwudziestu ośmiu karabinów.
— Nigdy ich mieć nie będziemy — rzekł gruby głos.
— To się pokaże, mój Bonifacy — odpowiedział Pitoux.
— Jakto się pokaże?
— Już ja wiem.
— Co wiesz?
— Że będzie ich można dostać...
— Dostać?
— Tak, lud paryski także nie miał broni, ale pan Marat, lekarz uczony, chociaż bardzo brzydki powiedział ludowi gdzie szukać broni! Lud poszedł i znalazł.
— A gdzież pan Marat kazał iść? — spytał Maniquet.
— Kazał iść do Inwalidów.
— Nie ma Inwalidów w Haramoncie.
— Znam miejsce w którem znajduje się przeszło sto fuzyj — rzekł Pitoux.
— Gdzież to?
— W kollegjum ojca Fortier’a.
— On ma strzelb tyle? Czy ten dziad chce chłopców z chóru uzbroić? rzekł Klaudjusz Tellier.
Pitoux niedobrze był usposobiony dla Fortiera, dotknęło go jednak to gwałtowne wystąpienie przeciw dawnemu profesorowi.
Klaudjuszu! — zawołał — Klaudjuszu!
— Cóż takiego?
— Nie powiedziałem wszak, że strzelby są własnością ojca Fortiera.
— Skoro są u niego, to są jego...
— Fałszywe rozumowanie, Klaudjuszu. Ja choć jestem w domu Bastiana Gadinet, nie jestem właścicielem jego domu.
— Prawda — odezwał się Bastian niepytany.
— Więc strzelby nie należą do ojca Fortier?
— Nie.
— Czyjeż są zatem?
— Gminy.
— Jeżeli należą do gminy, dlaczegóż znajdują się u ojca Fortiera?
— Są u Fortiera, bo dom w którym on mieszka, należy do gminy; gmina daje mu mieszkanie, bo odprawia mszę świętą i uczy darmo dzieci biednych obywateli. Ponieważ tedy dom, w którym mieszka Fortier, należy do gminy, gmina ma prawo w swym domu wyznaczyć pokój na złożenie fuzyj.
— Prawda!... zawołali słuchacze — gminie służy to prawo.
— A więc cóż dalej?... jakże się do tych fuzyj dostaniemy?
Pytanie wprowadziło w kłopot Pitoux, i w ucho się aż podrapał.
— Mów prędzej!... odezwał się inny głos, bo musimy iść do roboty?
Pitoux odetchnął, ostatnie pytanie dało mu pole do wybiegu.
— Do roboty! — zawołał Pitoux. — Chcecie się uzbrajać w obronie ojczyzny i myślicie o robocie!
I Pitoux roześmiał się tak ironicznie i pogardliwie, że haramontczycy upokorzeni, spoglądali po sobie.
— Chętnie dla wolności poświęcimy koniecznych dni kilka — odezwał się któryś wieśniak.
— Aby być wolnym — rzekł Pitoux — nie kilka, ale wszystkie dni swoje poświęcić potrzeba.
— Praca dla wolności jest więc odpoczynkiem? — zapytał Bonifacy.
— Bonifacy — odparł Pitoux tonem rozgniewanego Lafayetta — nie będą nigdy wolnymi ci, co nie zdepcą nogami przesądów.
— Co do mnie, rzekł Bonifacy, z chęcią pracować przestanę, ale co jeść będziemy?
— Czy to się je? — rzekł Pitoux.
— W Haramoncie je się jeszcze. Czy już nie jedzą w Paryżu?
— Jedzą po zwyciężeniu tyranów — zawołał Pitoux. — Ale czy jedli 14 lipca? czy myśleli dnia tego o jedzeniu? Nie, nie miano czasu...
— Ah! — zawołali najgorliwsi, jakże to pięknem musiało być to wzięcie Bastylji!
— Jeść! — ciągnął pogardliwie Pitoux, pić to co innego. Było piekielne gorąco, a proch armatni taki ostry!
— Cóż pili?
— Wodę, wódkę wino!... Kobiety się tem zajmowały.
— Kobiety?
— Tak, wielkie kobiety, które z własnych spódnic robiły sztandary...
— Doprawdy?... — zawołali z uwielbieniem wieśniacy.
— No, ale nazajutrz — odezwał się jakiś sceptyk, jeść chyba musieli?...
— Nie przeczę — odparł Pitoux.
— W takim razie — wtrącił triumfująco Bonifacy — musieli pracować?
— Mój panie, Bonifacy — odpowiedział Pitoux — pleciesz o tem, czego nie rozumiesz. Paryż nie jest wioską. Nie składa się z wieśniaków myślących tylko o żołądku. Obedentia ventri, jak mówimy my, uczeni. Paryż, jak utrzymuje pan de Mirabeau, jest głową narodów. To mózg myślący za świat cały. Mózg, mój panie, nigdy nie jada...
— Prawda — pomyśleli słuchacze.
— A jednak — ciągnął Pitoux — mózg nie jada, a żywi się przecież.
— Jakże się żywi? — spytał Bonifacy.
— Niewidzialnie, żywością ciała.
Tego haramontczycy nie zrozumieli.
— Wytłumacz nam Pitoux — zawołał Bonifacy.
— To bardzo jasne — rzekł Pitoux. — Paryż, jak powiedziałem, jest mózgiem, prowincje innemi członkami; prowincje będą pracować, będą jeść i pić, a Paryż będzie myślał.
— To ja jadę do Paryża — rzekł sceptyk Bonifacy.
— Czy i wy ze mną?
Część słuchaczów wybuchnęła śmiechem, jakby szydząc z Bonifacego.
Pitoux spostrzegł, że to szyderstwo może mu ująć powagi.
— Idź do Paryża, panie Bonifacy! — zawołał — a jeżeli choć jedną podobnie śmieszną znajdziesz tam osobistość, kupię od ciebie wszystkich takich oto młodych królików, po luidorze sztuka.
Pitoux jedną ręką pokazał przytem swego królika, a w drugiej zadźwięczał kilkoma pozostałemi luidorami.
Pitoux zkolei pobudził obecnych do śmiechu.
— E! mój Pitoux, fanfaronujesz i śmiesznymi nas nazywasz!... zawołał czerwony z gniewu Bonifacy.
— Śmiesznym ty jeden tylko jesteś!... rzekł majestatycznie Pitoux.
— Spojrzyj na siebie także — odciął Bonifacy.
— Pocóż mam patrzeć na siebie?... odparł Pitoux, zobaczyłbym może coś równie jak ty brzydkiego, ale z pewnością nie tak głupiego.
Zaledwie to powiedział, gdy Bonifacy wymierzył mu pięścią raz potężny, a Pitoux odpowiedział mu kopnięciem nogi zupełnie paryskiem.
To pierwsze uderzenie pociągnęło za sobą drugie, które powaliło na ziemię sceptyka.
Pitoux schylił się tak groźnie nad przeciwnikiem, że wszyscy na pomoc Bonifacemu skoczyli, ale Pitoux się podniósł.
— Słuchaj!... krzyknął, zdobywcy Bastylji nie biją się na pięście. Mam pałasz, weź drugi i skończymy sprawę.
Pitoux wyjął broń z pochwy, zapominając, że oprócz niego w Haramoncie miał ją tylko strażnik leśny, miał on pałasz od Ludwikowego o pół łokcia krótszy.
Dla odzyskania równowagi, Pitoux nałożył kask na głowę.
Ta wielkość duszy wzruszyła zgromadzenie. Dowiedziono Bonifacemu, że był gburem, głupim i śmiesznym, że niegodzien jest brać udziału w rozprawach o polityce.
Wskutek tego wypędzono go z koła.
— Oto macie — rzekł wtedy Pitoux — obraz rewolucji w Paryżu. Pan Prudon czy Loustallot, zdaje się, że to cnotliwy Loustallot... tak, to on, jestem pewny, powiedział: „Wielcy, dlatego wydają się nam wielkimi, że my klęczymy: Powstańmy“.
Słowa te żadnego związku nie miały z położeniem, ale może właśnie dlatego, większe, cudowne uczyniły wrażenie.
Bonifacy, stojący o jakie dwadzieścia kroków, zbliżył się i rzekł do Pitoux:
— Pitoux, nie trzeba nam brać za złe, jeżeli nie tak jak ty, znamy się na wolności.
— To nie wolność — rzekł Pitoux — to prawo człowieka.
Pitoux po raz drugi zadziwił słuchaczów.
— Rzeczywiście, rzekł Bonifacy, jesteś uczonym, mój Pitoux, i my to czcimy w tobie.
Pitoux skłonił się uprzejmie.
— Tak jest, rzekł, nauka i doświadczenie wywyższyły mnie, a jeżeli przed chwilą za szorstko do was przemawiałem, to tylko przez przyjaźń dla was.
Dały się słyszeć oklaski. Pitoux zaczął wykład znowu:
— Mówiliście przed chwilą o pracy — rzekł, a wiecie co to jest praca? Dla was pracą jest rżnąć drzewo, żąć zboże, zbierać buczynę, wiązać snopy, budować z kamieni, utwierdzając je cementem. Ot czem dla was praca!... Podług was, ja nie pracuję. Mylicie się! Pracuję więcej, niż wy wszyscy razem, bo myślę i marzę o waszej wolności i równości. Jeden mój dzień — wart więcej niż sto waszych. Woły pracujące, robią jedno w kółko i wszystko to samo, ale człowiek myślący — przewyższa wszystkie siły materji, i wart sam jeden więcej od was wszystkich.
Patrzcie na pana de Lafayetta, to człowiek szczupły, blondyn, nie wyższy od Klaudjusza Tellier, ma nos śpiczasty, nogi małe, a ręce jak kije u tego krzesła. Człowiek ten dwa światy poniósł na swych ramionach, a jego małe ręce zerwały kajdany Ameryki i Francji.
Otóż jeżeli jego małe ręce to zrobiły, cóż moje uczynić mogą.
Pitoux wyciągnął ręce sękowate, jak pień ostrokrzewu.
I zatrzymał się pewny wywartego wrażenia.
Wywarł je w rzeczy samej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.