<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Atlantyk[1]
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MORZE.

ATLANTYK




Pamiętam przed rokiem — jedną, przedziwnie smutną, marcową noc w Paryżu.
Obszerny, chłodny pokój o ceglanej podłodze, gdzieś wysoko, na któremś piętrze i w starej dzielnicy za placem Panteonu. — Dwa duże okna spoglądają na bezlik dachów — bliżej, i dalej, i jeszcze dalej, aż gdzie jest kres widzenia. Ale oto teraz szarawe światło tej dziwnej nocy tłumi występowanie kształtów, a jeno dozwala im majaczeć. Godzina druga, więc ta jedyna na całą dobę i krótka przerwa w zdyszanym ruchu wielkiego miasta.
Zanim się znów obudzi, przez chwilę bezwzględnie nad wszystkiem panuje wicher.
Wzmógł się, spotężniał, rozszalał; wyje niepodzielnie władnący w półświetle smutnej nocy. Pod przepaścią szarego nieba, nad oceanem dachów i wieżyc, ten jeden jedyny dech przechodzi. Zda się wynikać z jakiejś niezmiernej dali i z głębokości, kędy już zgoła — miłosierdzia niema. — — —
Przez okna źle opatrzone wpadają ze świstem przeciągłe, zimne tchnienia. — Naraz w mroku, który izbę wypełnia, słyszę głos towarzyszki mojej mówiącej: „Jakaż to noc jest straszna i jaki wicher. Ale — i nic dziwnego! przecież stąd niedaleko — morze“.
Głos się podniósł i opadł. — Mrok wypełnia tę izbę, nasycony utajeniem kształtów, które pochłonął, a jednak niecierpliwy, zda się, oczekujący.
Za oknami na falach wietrznych bezdennie żałośne, w bezkres idące wycie.
Ale oto — od zerwanego, krótkiego dźwięku przychodzi nieobjęte sercem wrażenie. Nagły zalew jakoby ciemności, zanik wszystkiego, cokolwiek znane było; otwarta droga wnętrzna jedyna, widzenie gdzieś przepaściste, dostępne jeno duszy. Tam od północy, dalekie, a niedalekie, spiętrzone, niewyczerpane, nieogarnione i aż bolesne, krzyczy w przepaściach łkaniem odwiecznem, któremu zgoła ukojenia niema...
I — objawiło się, niewidziane jeszcze, a upragnieniem tęsknem zdawien przeczute..
Wiem: jesteś morze.



OLŚNIENIE.
I.

Nad wielkiem miastem cicho zapada łagodny wieczór kwietniowy. Niedostrzeżony przychodzi poprzez gwar buchający i przez opary, które ciągłą czynią straż nad Paryżem, rozwieszając zasłonę z szarej a nieprzerwanej mgiełki.
Wieczór wsącza się niewidzialnie i oto naraz objawił się łagodzący linie i kształty; zabłysły latarnie; setki, tysiące migotliwych latarni. Głębokie i ukojone jest niebo a ciepły wietrzyk nad wielkiem miastem wieje.
Na dworcu St. Lazare zgiełk jako zwykle, hałas różnojęzyczny, gorączka podróżnych z całego świata.
Liczne rzędy szyn równoległych i wyciągnięte na nich długie cielska z połączonych ogniw — wagonów, dyszące wywołanym pośpiechem, rozpalone gotowością do biegu. Głowa każda parska w przestrzeń i syczy.
Chwila jeszcze, stuk zamykanych kolejno drzwi od przedziałów, lokomotywa targnęła piersią — naprzód. Zadźwiękły na szynach dwa szeregi kół niezliczonych, ruszyły się, każde jakoby z siebie. Ale niebawem przechodzą w miarę i zgodność, w rosnący pęd przechodzą i wszystkie poszczególne ruszenia zlały się w bieg rytmiczny, nierozerwalny, żywy.
Pośpiech zda się przestrzeni urągać. Lokomotywa rwie piersiami i dyszy; dwoje oczu rozpalonych jaskrawo, z tyłu puszczony rozciągły warkocz dymu i turkot kół nieustanny: prędzej, prędzej, w jedno dążenie, w jedno, w jedno...
W wagonie migotliwy płomyk latarki oświetla głowy Bretonek, ich czoła wysokie, wypukłe, a uparte, ich osobliwsze czepki białe.
Tu o parę staj za Paryżem już się zaciera „cosmopolis“ stolicy, a występuje koloryt jakiś całkiem odmienny, a ciekawy.
Gromadka kobiet bretońskich powraca do swych rodzinnych okolic; twardy, chropowaty akcent słuch uderzył i nieco razi.
Widok tych czół wypukłych dziwnym trafem przypomina głowy inne, — spotykane daleko, na ziemi, którą nazywają „świętą“ Żmudzią. I tamte mają taki wyraz uporu, czy oporu, lecz może jeszcze silniejszy, bardziej zacięty, zda się mówiący: „chyba z życiem“.
Noc mija.
Gdzie jesteśmy?
Wschodzący świt okaże, tymczasem wiem i czuję, że lecimy przed się na zachód, ku wielkiej masie wód nieobjętych, ku załamaniu lądu ponad linią przepaści, ku wiecznemu głosowi, który się podnosi...
Czy można, ująwszy głowę w ręce, przez chwilę jedną wmyślić się tak głęboko - w siebie, ażeby wrócić w przeszłość, lecz nie wspomnieniem, jeno obecnością i bezpośredniem odczuciem?
Odtworzyć, odkląć, taki np. wieczór, który dawno upłynął, a stał niegdyś w zadumie nad płaskiem, srebrzystem, szerokiem rozlaniem Dniepru i nad łąkami wysokich traw oroszonych. W onych trawach ukrywało się wtenczas z głową i to była uciecha dziecięca, a na powierzchni rzeki marszczyła się woda w drobniutkie, szepcące, senliwe fale, i szła — jakoby nie idąc, i obijała się z tęsknym, tłumionym pluskiem o niskie, niską wikliną porosłe brzegi. Od środka głębokich niebios patrzał spokojny i tajemniczy księżyc na oną bardzo równą, bardzo spokojną — a tajemniczą ziemię.
Albo znowu taki dzień odkląć złotawy, kiedy postępowało się zwolna drogą piasczystą wśród żyta, drogą wybieloną w jasności, i w przechodzie puszczało się palce po płowych, grających w szepcie kłosach. — A cisza była w onej przestrzeni, niewyczerpana, niezmierna, nic, okrom tego poszeptu zbóż.
Jedyna złocista cisza, którejbyś próżno szukał kędyindziej po świecie. I cóż tobie, przychodniu z dalekich głębin lądu i z onej najbardziej polnej ziemi, co tobie do krańców, do dziwnego załamania kędyś ponad linią przepaści i do wiecznego głosu, który się podnosi?... Aniś ty żył tem życiem, ni twoi onem kiedykolwiek żyli.
Urosła w twoich dusza całkiem odmienna: głęboka, ale tą zwartą przepaścią wydajnej gleby, od której moc żywiołowo rodząca, na wiosnę co roku kwiat nienazwanej nadziei, a w porze żniw na szerokiej przestrzeni wybuch płowego lata.
Ziołom do twojej duszy przystęp powinny i drzewom leśnym, i gwarowi pszczół pod lipami, wszystkiemu, co się z ziemi poczęło a rozkwitło, i wonne jest, i żywe.
A jednak to ona, dusza twoja wydzierała się najpierw instynktem bolesnym, a potem palącem udręczeniem tęsknoty ku dalekości owej i ku krawędzi, ku temu łkaniu, które się podnosi...
Tak wywędrować w świat i w chaos wypadków, by różnemi drogami i przeróżną rzeczy koleją do tego jednego zmierzać przed tem jednem stanąć?
Ano tak właśnie było.

Rozwidnia się.
Świt ukazał zielone, świeże łąki i rzędy siedzących wierzb głowaczy; podobne, całkiem podobne, bywają u nas nad Wisłą.
Ale tutaj coś odmiennego w barwie ogólnej, a przedewszystkiem w powietrzu. Soczysta łąk zieloność nasycona wilgocią; prześwietlający, ale jakoby stłumiony błękit nieba.
Szarawa kopuła zda się nachylać, zda się opuszczać — w oczekiwaniu; pod kopułą przeciąga wiew nagły, orzeźwiający, nieskończenie potężny.

Dalekie, ciche miasteczko nad brzegiem oceanu.
Idzie się w dół ulicą jeszcze senną, zaledwo gdzie niegdzie poczynają otwierać drzwi sklepów i okiennice w mieszkaniach. Na rogu widnieje napis: „Boulevard de l’ocean“.
Szereg drzew stoi cicho; wyblakłe, zwarzone od wiatrów liście. Stoją drzewa szeregiem nieco smutnym.
W dół po łagodnej pochyłości ulicy.
I — nagły obryw.
Na widnokręgu obsunęła się chmura... Ogromna sinawa chmura legła od piasczystego wybrzeża, aż kędyś po wpół zatarty kres daleki. I wzdyma się, idąc, i uwypukla ruchomo ku onym kresom.
I oto nagle — jakoby z bezdennych głębi ta chmura łkać poczyna.

Czem jest zatoka morska?
To wielkie cierpienie zdławionej, wepchniętej do lądu cząstki bezkresnych wód.
Oczy przychodnia idą po linii sinawej w bezmiar, ale to jeden kierunek; w dwu innych poczynają majaczeć kształty, po dwu stronach zarysowują się kędyś brzegi.
Dalekie — dla wytężonych oczu twoich, człowiecze, ale boleśnie ciasne temu nagłemu zwężeniu morza.
Raz po raz fale olbrzymich westchnień rozchodzą się na strony. Raz po raz, gwałtowniej i jeszcze gwałtowniej, od dna, którego nie zbadasz, ku brzegom narzuconym wbrew wielkiej żądzy. Aż wreszcie głuchy, spiętrzony ból — w uderzeniu rozbryznął się i rozsączył, powracając po drobnych kamykach szmerem jakoby kolejnych wielu łez.
Aż wreszcie i ty, człowieku patrzący, poczynasz cierpieć z morzem...

Smutno, gdy nad taką zatoką noc się osunie.
Ciemna, gęsta, nieprzenikliwa.
Otarłeś się niespodzianie o drzewo, którego nie widzisz: zaszumiało cichutko.
Na bulwarze te drzewa niedostrzegalne w ciemności, wylękłe i suchotnicze, od czasu do czasu niechwytny szept wydadzą.
A zresztą jedyny głos dochodzący...
Słysz! tam kędyś na głębi podniosło się westchnienie.
W nieokreślonej dali, na głębiach oceanu.
Westchnienie.
Chwila ciszy i słychać, jak się załamuje po falach, powstające znów i nabrzmiałe.
Idzie.
Przelewa się z fali w falę, w coraz krótszych, rozełkanych odstępach.
Szlocha.
Bezdenny smutek rozbryznął się o wybrzeże.
Powraca.
Po drobnych kamykach szmerem jakoby opadłych wielu łez.
Czem jest zatoka morska?
Bolesnym zbiornikiem wiecznego od głębin płaczu?

Ucisk nagły piersi człowieczej pospołu z tobą, wtłoczone w brzegi morze.
Słucham w ciemności, jak się wieczysty, nieukojony głos przelewa.
Ucisk niezmierny.
Wyjścia, otwarcia, ulgi!
Wybuchu dnia żąda człowiek i wszystkiej twojej potęgi, morze!...

Kędyż jest, pierwszy dla mnie, dzień objawienia twego słoneczny i rozlew twój szafirowy, niedocieczony, bezkreśny?
Droga ku tobie — ścieżka biegnąca ponad krawędzią zatoki, to wyżej, to całkiem nizko i kolejno przez załomy kamieni, albo przez gąszcze krzów zielonych.
Miejscami na pochyłości rozsypują się gęsto te krze rozkwitłego janowcu.
Drobne, jaskrawo-żółte, a obfite kwiecie.
Ścieżka bieży.
Przede mną w dali, na występie zamykającym przystań, biała latarnia morska.
Oto tam, oto ztamtąd.
Ścieżka pnie się pod górę.
Wzniesienie niezbyt wysokie, trawa, dosyć bujna, szeleści.
Oto ztąd i nareszcie...
Pełnia oceanu rozkołysana w bezdennym szepcie; mgła niebieskawa, uwypuklona, zalegająca wszystką dal widzenia.
Przymknij oczy.
Odczuwasz blask na powiekach.
Słońce iskrzy się w wielkiem świetle nad olbrzymim, rytmicznym, rozpartym od westchnień ruchem; mgła otchłanna migoce.
Wilgotny dech, bezgraniczny.
Nabrzmiała, wieczyście tęskna, nieukojona przestrzeń.
Podnieś wzrok.
Nie odwrócisz.
Wyszedł wzrok i utonął.
Wystąpiła ci dusza z piersi i zmienia się dziwnie w niepojętem przestworzu.
Kędy jest?
Nie wiesz jeszcze.

II.

I odtąd przeciągły zmierzch nad tem wszystkiem, co nie jest tobą, morze.
Dziwne bo było dla mnie w tym czasie zamglenie doznanych zdarzeń i widzianych ludzi.
Spoglądam pamięcią na długi pas wybrzeża południowej Bretanii i Wandei; pamięć nasiąkła jakoby mgiełką, przez oną dostrzegalne kształty, których wyraźniej przyjmować się nie chciało.
Bowiem wszystko topnieje jakoby w linię mglistą, skoro ty wstajesz, morze.

Jest brzeg skalisty w maleńkiej, rybackiej, zagubionej mieścinie.
Złomy kamieni piętrzą się, cisnąc i opadając ku stronie oceanu; błękitnawa roztocz słoneczna teraz i gładka.
Cicho.
Po kamieniach rozlega się dziwny klekot stąpających sabatów.
Ciepło.
Przymrużasz chętnie oczy.
Klekot sabotów odbija się głośniej wśród zwalonych kamieni.
Rybak idzie.
Zsunął się, usiadł zręcznie; zapuszcza wędkę, pochyla się nad wodą.
I znieruchomiał tak nagle...
Na dalekim nieboskłonie białe żagle od niewidzialnych statków. Zdają się nie posuwać, a jednak przy końcu, w pewnej chwili — minęły.
Godziny dnia ponad tem morzem stojące, jakoby zatrzymane, przesycone błękitem i blaskiem.
Trwają.
Zda się, że nieruchome w tym blasku...
A jednak przy końcu i w chwili pewnej minęły.
W przejrzystem powietrzu długo zarysowaną była ciemniejąca, nieporuszona postać rybaka; i oto znikł, ani wiesz, kiedy i w jakim momencie czasu.
Niebo aż do skłonu swego pobladło, a błękitna przepaść zbielała wszystką powierzchnią nieukojonej fali.
Gdzieś za załomem skał zaszło słońce.
Złote błogosławieństwo dnia i świetlanej barwy odchodzi cicho w niechybny ślad za słońcem.
Nieskończona głębia zdaje się jeszcze pogłębiać; od niedościgłych, zagubionych przepaści wzbiera wieczorne płakanie morza. Jedna, druga i trzecia fala rozprysła się z jękiem o nadbrzeżne głazy.
Ogromna, biaława przestrzeń wzdęła się aż ku krańcom z niepomierną żałością; z ogromnego łona idzie dech w przelewie niedocieczonych obszarów chwiejnych, napór wód powstający i łoskot narodzony na głębi; prąd się wydziela nieubłagany — ku brzegom, jedno uderzenie, i drugie, i trzecie...
Siwe fale wspięły się wyżej; oto skaczą zdyszane na złom nadbrzeżnych kamieni. Wyżej i coraz wyżej na głazach szerokie, mokre ślady po opadnięciu chwilowem; woda ocieka w żałobnym plusku.
I znów nadejście zdyszane: wyżej, uparciej, boleśniej.
Wieczorny przypływ morza...
Trzeba oderwać ciało, które, zda się, przywarło do zapatrzonych na odmęt ziomów; trzeba się podnosić i odejść cicho — w dół po ślizkich kamieniach, w dół krętą ścieżką pod starym murem i zwisającym gdzie niegdzie splotem zielonych krzewów laurowych; odchodzić ku uśpionej mieścinie bretońskiej, mając za sobą ową wzbudzoną pełnię, to niestłumione wołanie.

W pustym, odosobnionym domu, przy placyku, kędy był pono kościół, zburzony w epoce wielkiej rewolucyi, a gdzie dziś niszczeją ostatki rozpadłych ruin, w pustym i cichym domu wchodzi się kręconymi schodkami na bezludne piętro. Schody leciutko skrzypią, skrzypnęły drzwi otwierane. Zresztą nic, żaden głos czuwający.
Jest kwiecień, o wiele zawcześnie na kąpielowych gości i na turystów nawet zawcześnie, przeto po willach pustki i cały szereg mieszkań głuchych, zamkniętych, ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Zwrócone ku morzu okna pozamykane szczelnie i smutnie — jakoby ślepe oczy. Temi oczyma, nie widząc, patrzy taki dom osowiały. Wszędy na froncie umieszczona wysoko pod dachem figurka Matki Boskiej, przeciwko wichrom i nawałnościom morskim wezwanie wpół dziecięce do „Gwiazdy Morza“.

W cichej siedzibie przy bezludnym placu sprzęty staroświeckie i ogromne bretońskie szafy.
Świeca, zapalona przed chwilą, migoce niepewnie i słabo; w starych skrzypiących ramach okno otwiera się z suchym trzaskiem. Wionął powiew świeży od ciemnej nocy.
Czerniejące zarysy ruin poczynają występować po chwili. Nie występują, a właściwiej — majaczą.
Co tu ongi żyło o pewnej godzinie już dalekiej przeszłości?
Nawałność morska.
Przelewała się żywiołowa fala — nie wzdętych wód, lecz srogich nad miarę i obudzonych wstrząśnieniem zemsty, ludzi.
A dzisiaj?
Wionął powiew od ciemnej nocy...
Idą wzdychania rytmiczne z utajonych w pomroku, a nieśmiertelnych obszarów; nieugaszony głos płaczu pełen...
I wczoraj, i dziś, i jutro, zarówno bez odpoczynku... i pokąd jeszcze wieczysty twój głos, o, morze?

Przez długie dni kwietniowe oto tak być przed tobą, jako ten, który duszą wyszedł z siebie, by — słuchać.
Długie, kwietniowe dni błękitne przeleżane bez poruszenia na złomach wysoko spiętrzonych głazów. W dotyku rąk i skroni ciepło od rozgrzanych w słońcu kamieni i kie, żywe ciepło nad głową, a oczy idą przed się spojrzeniem — i toną.
Zanurzyć się oczyma we mgle niebieskawej, a słuchem w szepcie niewyłkanych nigdy tajemnic... Twój głos nade mną, wkoło mnie i jakby we mnie; jedyny, sobie jeno podobien, niewyczerpany, a najsmutniejszy ze wszystkich głosów stworzenia. Być całą istotą swoją jako struna podatna ku tobie, naciągnięta ku graniu twojemu, ku twym otchłannym przelewom...
Ale oto dłużej nie mogę.
Napięta struna, bolesnego przerwania blizka...

Widzę w pamięci jedną chwilę natężoną, najwyższą u przejścia nocy, — nad ranem.
Mieszkanie w domu stojącym na pustce wybrzeża. Nic w koło, ni drzew, ni zarośli; insze osady ludzkie daleko.
Dom tak przybliżon do oceanu, iż pono w dni wielkich burz zimowych przelewają się przezeń fale.
W zwykły czas przed oknami kilkanaście głazów zwalonych, często wilgotnych; w pogłębieniach zsypy drobniejszych kamieni i kępki zczerniałych, morskich traw po odpływie, a dalej zaraz i bezpośrednio — odmęt.
W takiem mieszkaniu przed rankiem otwarte nagle okno...
Wyjrzeć...
Wychylić głowę z bolesnym i pytającym, a niewydanym jękiem.
Zgłuszony — zanim się dobył.
Noc stoi...
Przedranna, miesięczna, matowo jasna.
Nie wiesz, zali to białe przeczucie dnia, czy ostatnia poświata, którą wysoki księżyc daje?
Morze stało się mlecznej barwy.
Pod przeraźliwem sklepieniem to morze mleczno-białe już się nie łamie w skardze, ale w szaleństwie — krzyczy.
Zgłuszon twój jęk, człowieku.
Rozkołysana przestrzeń i beznadziejnie wzdęta; z białawych przepaści huk — nieskończenie smutny.
Szalony smutek ogarnia i twoje serce, człowieku.
Morze krzyczy, i niemasz, ktoby mówił inny.
Ale ty waż się sercem, i kładź swój smutek stworzony w poprzek hukowi jego, i kładź go pytaniem, ażcię przepastny, wezbrany ból — usłyszy.
I będzie wołanie twoje do morza:
„Nazwij słowo niewymówione, a które wiecznie w tobie... Oto je nosisz brzemieniem w łkaniu odmętów przez dzień i noc, i znowu dzień, i znowu noc, — nieustannie. Oto powstajesz niem w zlewie rozszalałych fal przeciw ziemi, w nieukojonym wybuchu natężasz się przeciw niebu.
A słowo twoje niedocieczone przez wieki“.
W białawą noc rozkrzyczaną chcę o tobie powtórzyć przedziwną myśl poety, jakoś jest „głos w pracującym na przyszły kształt chaosie“.
Objaw się!
Wyciągnięte ramiona skrzyżowały się ruchem ukorzonej modlitwy, głowa w prośbie nizko na piersiach, dusza ludzka stęskniona aż do przepaści błagania, topnieje, w dziwny, niepojęty pokłon przed tobą.
Słysz mię i nazwij słowo!


III.

„Powierzchnia moja połamana w tysiące nieprzepartych pożądań, w tysiące wzgórz ruchomych, krzyczących słupami pian ku niebu.
Idę i wracam, i jeszcze idę rozwahaniem wieczystem, idę, nie idąc i wracam bez powrotu.
Niemasz nade mną oznaki wypoczynku, ni oznaki czasu.
Ja jestem Nieobjętość.
Oto w pewnej zgubionej chwili runąłem wałem gniewnym i tchem od wichrów północnych ku tobie kędyś, pobrzeżny skrawku ziemi. Idą skłębione bałwany żółto-szare; im bliżej do kresu, tem wścieklej pęd ich rośnie: głuchy stuk uderzenia — i piana daremna... na murowaniu ochronnem wybrzeża.
Kamienny brzeg i to ponad niem, co się zowie ulicą, i to, co zowiecie wspaniałem miastem i rzędami domów.
Nieżywe, osowiałe, kamienne twory.
A jam — naprzeciwko...
Zmalałeś skrawku pobrzeżny.
Gdzie pyszne miasto twoje i patrzące mi w twarz ulice? Zniżyły się do linijki cienkiej, zdrobniały do garstki, której się nie widzi.
Jest niebo ołowiane i pod niem ciężko zmącona, gniewliwa pełnia moja.
Ja jestem i ani się kiedy wyczerpię...
A wy, patrzając we mnie z onego miejsca, mówicie: „północne srogie morze“.
Dotykam falą, kędy mi tęskno, objawiam się, jako zechcę.
W sierpniowy dzień oto idę rozkołysaniem o barwie świecącego szmaragdu — do łąk normandzkich, zielonych.
Świeże, bogate, jaskrawe łąki. Za niemi wonność i poszum liści od ciemnawego lasu, za niemi złoto zbóż.
Bogato dziergana ziemia... kolorem łęgów soczystych i żółtawego pola, ciepłe barwy dojrzałe w słońcu sierpniowem, a już omglone lekkiem przeczuciem jesieni.
A ja jestem w obliczu twojem, rodząca ziemio. Toczę fale przejrzyście zielone, wzdymam się kędyś nieprzemożonym oddechem i z onej jakoby wyżyny staczam ku tobie skłębiony wał po wale. Srebrna piana na każdem zgięciu; patrzaj w świetlistość moich fal nadchodzących...
Srebrna piana rozpryska się i rozperla...
Patrz! zali widzisz?
Niosę-ć ku tobie w plusku przeciągłym... Niewysłowione widma niosę...
Każda fala podjęta... przez chwilę niepochwytnemi oczyma świeci, mignęła na chwilę twarzą dawno zjawioną...
Trupia twarz, trupia głowa.
Patrzaj w falę, a ujrzysz głowę, którą kochałeś.
Błysnęła, zgasła.
Senna twarz, trupia głowa...

Wtłoczyłem napór wód między lądów dwoje. Skarżę się! Kanał zielonawego odmętu pełen i ścieśnionej skargi, zdławienie płaczu we mnie... Ale ja jestem i ani kiedy się wyczerpać mogę.
Dalej na zachód mgłą otchłanną wypełniłem widnokrąg, wszystkie słoneczne skry są moje, migocę...
Roztocz moja nieprzemierzona, i rozlew mój sam jest z siebie.
Przychodzę...
Do lądu szmerem błękitnym i zda się prawie łagodnym, ale w niem czuć westchnienie... toni.
Wiem, że jesteś, drobny człowieku.
Wiem, że idziesz drogą wzdłuż brzegu i niedaleko brzegu.
W pewnem miejscu skręciłeś i otoś jeszcze bliżej, zstępujesz w małą kotlinę, porosłą przez rzadki lasek sosnowy.
Czysty, upalny błękit nieba; drzewka stoją nieporuszone, z wątłości swojej, rzekłbyś, przezrocze i — smutne.
Wokoło aromat mocny igieł sosnowych, ale lasek zdrętwiały nie szepce, jakoby wstrzymał oddech...
Dlaczego?
Cicho! czy słyszysz wskroś powietrze stłumiony, ale niczemu nie podobny i wszystko napełniający głos jedyny?
Niewidzialny ocean — wzdycha.

Idź kędyś jeszcze przed siebie: obaczysz zarośla po falistym gruncie nierówne i wysokie kępy traw rozechwianych, obaczysz gdzie niegdzie skrawki łąk trochę siwych i początki pól zbożnych, rozmaitych i ciepłych w słońcu. Napotkasz w onej starej wandejskiej krainie... gdzieś rozwaliny opactwa z kościołem, pustym gotykiem: okna wydarte dawno, wiew otworami przeciąga, ciemnawe wnętrze, a na wysokim dachu porosły bujnie źdźbła traw i kłosy zboża.
A wszędy przed tobą i wkoło ciebie uciszenie jakieś, niezwykłością i czekaniem brzemienne, uciszenie przedziwne i trawom, i skrawkom pola, i poruszeniom zdrętwiałych drzew.
To pieczęć blizkiej obecności mojej...
A ja, ocean, wzdycham...
Wynijdź nagle z zagięcia cichego, karłowatego gąszczu i stań przed obszarem na rozsypisku z kamieni; obejmę małość twoją nieprzemożonem olśnieniem. Niemasz nic... jeno objaw mój błękitnawy, przestrzenny, wiekuiście rozlewny i nadchodzący, a zda się, wiecznie nowy.
W świetle iskrzącem wzbieram ogromną, nieokreśloną piersią i niedobytem przez wieków ciąg — westchnieniem.
Tajemnica moja nie wyjdzie.
Tajemnica moja na głębi.
Gdzie niemasz oznaki wypoczynku, ni oznaki przemiany i miłosierdzia, ni oznaki czasu, gdzie w przeraźliwej obecności ja, — Nieobjętość, i niebjęta nade mną Ręka Boga, który mię stworzył, a nie wiem zali mię odkupi?
Są miejsca przestrzenne, ku którym nigdy żaden wasz statek lotny przybliżyć się nie ośmieli.
Są miejsca, po których lotne statki wasze przeminą cicho, i głucho, i ślepo, jakoby w zaklęty sen strwożone.
Tam... we mnie wiedza... o mnie.
Tam ponad głową zgiełk, ale nie mew żałośnych, jeno krzyczących w wiekuisty przestrach obłoków; tam od dołu rozwarcie czarnych wód nienazwanych i bezimienna topiel.
Z topieli w bladą noc zimną, albo w dzień martwy podobny do tej nocy, wynikające niewidziane okręty — widma... Wielkie okręty z bolesnymi żaglami, z majaczeniem mnogich postaci, rąk załamanych, skręconych ku górze ramion.
Wynikają okręty z ciężkim ładunkiem złotej, pożętej, a zawilgłej w topielisku pszenicy; z przeraźliwym ładunkiem białych postaci i pokoszonych, złocistych główek dziecięcych, z obfitością daremną zrodzonych dzieci i zrodzonego chleba.
Stoją okręty z rozpiętymi boleśnie żaglami, z księgą nieogłoszonych praw na pokładzie... Gryząca woda zalewa nieprzegryzione dotychczas karty, pisane ongi z wielką miłością i w zgromadzeniu wielkiej rady...
Uwięzion okręt, który chciał płynąć z księgą praw żywych do żywego brzegu.

Zamęt wód moich porwanych w przestrzenny krzyk protestu; zgroza wszystka wód moich będących Niezbadaniem dla samych siebie, wściekły ryk fal wydętych, gór ogromnych, wilgotnych, żałośnych, przewalających w łoskocie jedna drugą.

Przeciągły płacz mój okropny ponad głębią przeszłości i pod sklepieniem przyszłości; zlew onych Dwojga w Jedno ogromne, a mnie wiadome jako wieczystej Tęsknocie...
W pośrodku płacz mój nieprzepłakany mieszka...
Tajemnica moja nie wyjdzie...
Są miejsca przestrzenne, w których wszystko ustaje, jeno ja jestem w zagubieniu własnego ogromu; w przepaściach nieustających idę, nie idąc i wracam bez powrotu.“


LEGENDA.

Zdawało mi się przez chwilę, jakoby zlał się na głowę moją sen niewymowny i szum wezbranych od głębi tajemnic.
Podnoszę twarz, ale nie wiem.
Chwila — jak sen odeszła.
Uszy mam pełne niezgłębionego szlochania, serce miałam jako wiązkę strun naciągniętych...
I — pękły.
Serce bije rozdźwiękłym, bezładnym bólem.
Długo leżałam twarzą na głazach w płaczu aż zbytnio ciężkim i pod ulewą złotego słońca.
Podnoszę głowę.
U dołu cichy klekot; wpół majacząca postać rybaka. Idzie spodem tak nizko, iż woda od czasu do czasu zalewa mu z pluskiem nogi.
Wychylam się z nad kamieni:
„Czy ono tak zawsze będzie?“
Podniósł twarz dziwnie senną.
— „Kto ono?” pyta.
— „Morze“.
Usiadł na wystającym skalnym obłamku; nawpół go widzę, zda się po pas wrośnięty między nadbrzeżne kamienie, albo wtopiony w wodę.
Myśli.
Twarz ma senliwą i jakoby zmytą od przejścia niejednej długiej fali; wzrok głęboko schowany i opadnięte powieki.
Poczynam szeptać: „Mówcie.”
Odpowiada do myśli swojej:
„Ja wiem; nie wszyscy wiedzą.”
— „A wy dlaczego?“
— „Ja utopiony byłem“...
— „I jakże?...
— „Fala nas żywi i oto grzebie fala: porwała kiedyś i zniosła.
Poszedłem na dno jak do matki“...
— „I jakoż przecie?“
— „Wyratowali podobno, ale szept został w uchu odkąd gadało do mnie morze“.
— „Powiedźcie“.
— „Stary jestem! dawno, zalana odmętem wód, opowieść... Jeszcze starsi mówili. Ja, utopiony, skroś przestrzer1 wód pamiętam“...
Podniósł palec do góry:
„Dawno, niezmiernie dawno, u początku wszystkiego i przed nazwaniem czasu, kiedy Bóg świat uczynił, przystąpiła doń wielka tęskność, i ujrzał, jako nie wszystko dobre było, i zapragnął dać każdej rzeczy stworzonej oddzielną, wieczną duszę.
Więc nadał górom duszę, która się modli, a gęstym borom duszę, która wieczyście i wonnie śpiewa, a jeziorom duszę, która pamięta...
A księżycowi powiedział; będziesz miał słodycz błogą nieopisanej, cudnej miłości, abyś po wieki goił ból nieskończonej modlitwy, i wstrząsanego śpiewu, i wywołanej pamięci.
I gdy tak wszystkie Pan Bóg po wszystek czas obdarował, ostała jedna dusza — za wielka...
Zamyślił się oto Stwórca, a potem... przechylił się mocą swoją nad bezmiarami przepaści i oddał tę duszę — morzu.
I wnet poczęło ogromnie cierpieć — morze.
Wstawało rozparte nieokiełzanym oddechem, płakało strasznem szlochaniem wiecznej żądzy...
Aż wreszcie kędyś wzdęło się w przeraźliwym łoskocie i szło niszczące ku ziemi.
Ale Bóg wiekuiste dłonie rozłożył: nie pójdziesz.
Opadło w wielkim bólu: „O, pozwól, Panie! Pozwól, a w jednej chwili tę nędzną łupinę ziemską okryję, i przejdę po niej, i sięgnę, kędy jest męce mojej świetlista ulga przez słodki blask miesiąca“.
Ale głos Boży nad niem:
„Żywie ziemia, którą-m utworzył i nie dam na zniszczenie“.
Więc rozgorzało krzykiem niezmiernej męki, aż po święcony próg wieczności:
„Czyż nigdy, Panie?“...
A Boży sąd odpowiedział:
„Pokąd na onej ziemi żyjący sami nie poczną zabijać i deptać Życie“.

EPILOG.

Przyjdzie kiedyś wczesną jesienią rzeźwy i trochę ostry poranek w jeszcze zielonym borze. Usiędę w takim gąszczu łaskawym, w pośrodku moich lasów rodzonych, gdzieś w moim bardzo dalekim, a polnym, a leśnym kraju. Patrzeć będę na zieleń bujną i trochę zwarzoną pierwszym chłodem jesieni, na ścianę drzewną, pełną przetykanych złotych promyków i tęsknego liści szelestu.
I mieć będę w oną rzeźwą godzinę pierwsze zjawienie idącej ku mnie śmierci.
Mojej śmierci, nie naszej.
Krótkiej śmierci, po której dusza uspokojona powróci znowu, gdzie śpiew i żal, gdzie las i pole, tchem nieodłącznym we wspólny, kwietny i zbożny, ludzki i twórczy ciąg żywota...
Rosa błyszcząca na śródleśnej polanie; odległe echa gwarów...
W około ostępy krzów zielonych, jezioro gąszczu, jezioro daleko rozlewne, górą chwiejne od szczytów drzew wystających, a dołem nieco od siwej mgiełki siwe.
Łady liście weselne pierwszą czerwienią tknięte, Kupały paprocie przyćmione nieco i rdzawe...
Rześki chłodek pociąga.
Z tajemniczych ostępów spokojna, tęskna Marzanna idzie.
Spójrz we mnie twarzą leśną, idąca śmierci moja...
Las — obiecywanie przyszłości pełne... Ziemia moja — daleka, brzemienna głębia lądu; ziemia moja — wydajna, cudowna przepaść gleby: na wiosnę co roku kwiat nieprzekwitłej nadziei, a w porze żniw na szerokiej przestrzeni wybuch sił żywiołowych i płowego lata.
Spoglądasz we mnie bratniemi bez dziwu, oczyma; stoisz, śmierci, i patrzysz.
Wyszłaś oto nie z kosą, ale z pamięcią snopów pożętych, a z poszeptem ziela.
W cichem obliczu twojem wyniknę duszą z człowieczej, ciasnej piersi.
Jest gwiezdna, niewysłowiona kraina, kędy na chwilę stęskniony duch się położy...
Widzę...
Ztąd prawda osiągnięta przestrzeni i prawda czasu.
Widzę ciebie, przepaści morska i ciebie, średnico lądu, zgubiona kędyś, lesista przepaści gleby; w obojgu was nieobjęte, podobne, jutrzejsze serce bije.

W lipcu 1903 roku.







  1. Przypis własny Wikiźródeł W nagłówkach stron tytuł „Morze”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.