Błękitni/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitni |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1936 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po dwóch latach nieustannej pracy i ofiar, wysłużył sobie nareszcie kniaź Lew imię. Nie nazwano go jednak ani dobrym, ani łaskawym, ani sprawiedliwym, ani mądrym, tylko mały i duży chłop, mieszczanin, oficjalista, dzierżawca i obywatel sąsiad, gdy mówił o nim, podnosił głowę, i nazywał go «nasz»! A w tonie, w spojrzeniu, była taka duma i chluba że to «nasz» znaczyło i mądry i szlachetny, i dobry i łaskawy. Ale on, kochany, czczony, ubóstwiany już teraz hołdów nie lubił, dumę swą pogrzebał, wyrósł nad dawne nawyknienia, i ten «nasz» sługą był każdego, zawsze swych prac i zachodów niesyty. Już go teraz Grzymała nie napędzał, nie uczył; teraz go potrzeba było hamować, teraz mu godzin brakło na pracę.
— Daj pan pokój! — odpowiadał mitygującemu Grzymale. — Wyzyskują mnie, powiadasz? To słuszne! Wyzyskiwałem ja zbyt długo. Pokazałeś mi pan niegdyś te ruiny: ano i ja chcę po sobie zostawić coś trwałego w Holszy. W naszym rodzie nie czynimy nic przez połowę! Jam sobie za zadanie wziął: nie dać nikomu zbankrutować. Przecie pierwszy mi powiedziałeś, że Holszańscy strażnikami byli — więc i będą!
Grzymała promieniał. Ten satelita książęcy, wierny, czynny a bezgranicznie cichy, w duszy ani na chwilę nie pomyślał, że on uczynił tego człowieka takim, jakim go ludzie znali i czcili; nie dumny był, nie zarozumiały. Te dwa lata, spędzone razem, z jedną myślą, z jednym celem, zespoliły dwóch ludzi w jedno. Nierozłączni byli, i nigdy cień nie zmącił ich porozumienia i przyjaźni; nigdy jeden przed drugim nie utaił myśli, nie poczuł rozdźwięku. Tylko Grzymała wiecznie w cień się usuwał — umyślnie. Na ustach jego był zawsze książę. Cokolwiek uczynił dobrego, cokolwiek powiedział dobrego, to księciu ustępował; ludzi, którzy jego kochali, nauczył kochać Leona — póki on sam do czci nie dorósł. Lecz i wtedy Grzymała — narzędzie — nie poczuł zawiści. Jemu idea zagłuszyła wszelkie człowiecze słabostki.
Leon to odczuł, a nawykły do szczerości względem Grzymały, nie zataił.
— Czy wiesz pan — rzekł pewnego razu — że gdy ludzie mi hołdują, a pan to słyszysz, nie mogę się pozbyć myśli, że pan jesteś moim mistrzem, i jestem wtedy podły!
Grzymała spojrzał na niego, zrazu nie pojmując, potem poczerwieniał.
— Wstyd księciu, wstyd! Alboż ja, książę, każdy, co kocha — o sobie myśli? Alboż czynimy dla siebie, my piony! Wstyd, księciu!
Leon istotnie się zawstydził, ale zrozumiał go i już nad to wyrósł. Potem, kiedy myślał o sobie, myślał jednocześnie o Grzymale. Nie pojmował siebie bez niego. W Holszy była cisza, jak i przedtem — ale jakże inna! Tamtej treścią była głucha niechęć, strach i chłód; teraz było cicho, bo było zadowolenie. W tamtej ciszy była sztywność trupa; w tej było spokojne, regularne, a mocne tętnienie pracowitego organizmu. Teraz książę mógł wypocząć, ale nie chciał. Zaledwie czasem pozwolił sobie na rozrywkę polowania lub muzyki w parku; do stolicy nigdy nie jeździł, towarzystwa nie szukał. Okazał światu, że świat sobie stworzy i bez ludzi się obejdzie. Potem zdziczał, a zapracowany nie sądził, aby miał czas uprawiać stosunki towarzyskie. Wystarczały mu gazety. I fizycznie zmienił się bardzo. Rozrosły mu się barki, zmężniał i wskutek nawyknienia do czynu, trzymał się prosto, silnie. Twarz mu ściemniała od powietrza, oczy pogłębiła myśl. Miewały one teraz bardzo rzadko owo spojrzenie smutne, a rysy ów nerwowy kurcz, bo rzadko myślał o sobie.
Arcydelikatny Grzymała, pomimo poufałości dyskretny, nie pytał go nigdy o nic, co nie należało do interesów; nie badał rodzinnych stosunków, czując że tam coś się stało tajemniczego — i tylko raz znalazłszy księcia u fortepianu, grającego smutną melodję, rzekł żartem:
— Czemu się książę nie żeni? Byłoby księciu weselej.
— Odpowiem panu tem samem pytaniem — odparł książę.
— At, ja! — machnął ręką Grzymała. — Moje minęło! Raz się jest młodym i szczęśliwym!
— Odpowiedziałeś pan i za mnie — rzekł Leon zamykając fortepian.
Minęło tedy dwa lata. Była znów jesień, złota, bogata i jeszcze ciepła. Pewnego popołudnia książę konno wstąpił po Grzymałę do banku, który się mieścił w kamienicy przy rynku w Holszy.
— Potrzebuję z panem odbyć pewien kurs — rzekł.
Grzymała nie pytając, kazał sobie konia podać i ruszyli powoli na most. Obadwaj byli milczący i posępni. Minęli las. Przed nimi zaczerwieniała Karawika.
— Panie Grzymała! — zaczął książę niepewnym głosem, nie podnosząc oczu: — nie śmiałem dotąd spytać pana, co się stało z Sumorokiem?
— Stelo się, jak książę chciał. Po niesłychanych trudnościach, prośbach i zaklęciach, udało mi się zapłacić mu za tę ziemię. Wziął te pieniądze i natychmiast oddał chłopom z Krasnych Sadyb, którzy tyle z ich powodu wycierpieli. Potem odjechał i już nie wróci.
— Niema go? — spytał głucho książę.
— Zaciągnął się jako dozorca przy ambulansach... i w Turcji padł. Widział go już bez duszy znajomy mój Suchodolicz młodszy, kapitan.
Książę ręką po czole przeszedł.
— Panie Grzymała — spytał — alem ja temu nie winien?
— Nie! — stanowczo odrzekł Grzymała.
Przy Karawice byli. Książę konia zatrzymał.
— Chciałem panu powiedzieć, że ziemia ta już nie będzie przeklętą. Onegdaj dałem ją siostrze — na szpital...
— Chwała Bogu! — szepnął Grzymała, oddychając głęboko.
— Chwała Bogu! — powtórzył książę — może Bóg odpuści im wszystkim i — mnie! A tutaj, na tym wzgórku umyśliliśmy z siostrą postawić kapliczkę. Może kiedy po latach to miejsce hańby zmieni się w miejsce poświęcone. Może Bóg i ludzie tę plamę Holszańskim zapomną!
Popatrzał chwilę na krzyże i brzozy, potem zawrócił i znowu czas jakiś jechali w milczeniu. Grzymała, wbrew obyczajowi, był chmurny. Zwykle żywe jego oczy biegały po polach i niebie; teraz wbił je w ziemię, ramiona zwiesił, zgarbił się, jakby na barkach ciężar dźwigał.
— Co panu? — spytał Leon niespokojnie.
— Et, nic! — odparł wymijająco.
— Przecież zasługuję na zaufanie. Może w czem dopomogę?
— Książęby całemu światu chciał dopomagać! — próbując żartować, ozwał się Grzymała.
— Nauczyłem się od pana! — odciął równie żartem książę. — Panu coś dolega dzisiaj. Przez dwa lata nie widziałem pana w takiem usposobieniu.
— Bo mnie dzisiaj spotkało najgorsze, i wstyd powiedzieć; płakałem w nocy, jak dziecko. Tracę Gabrynię.
— Siostra pana może... wychodzi za mąż? — niepewnym głosem spytał Leon.
— Wolałbym to, ale ona wcale o małżeństwie nie myśli. Tyle razy odrzucała partje, że wreszcie zlękli się wszyscy harbuza. Osobliwe to dziecko! Takie rozumne i słodkie, a bynajmniej nie kochliwe. Ona całe życie pracuje jak mrówka i moją duszą była. Wyrosło to śliczne, a takie samotne i niedostępne, jak kwiaty po moczarach. Ludzie okrzyczeli ją za dumną i zimną, a mnie jednemu wiadomo, jaka ona ofiarna i serdeczna. Miałem niegdyś narzeczoną — odeszła ode mnie; żona często z innymi trzymała przeciw mnie; bracia i siostry mnie posądzili, rodzina oplwała. Ta moja najmłodsza została ze mną; ta w biedzie tuliła mnie i pieściła; ta mnie broniła przed samym sobą, żebym nie został wyzyskiwaczem, zamiast wyzyskiwanego; ta mi goiła bóle, złociła szare życie! Ot, ta mi duszą była — to biedactwo! Kiedym poszedł do księcia na służbę, została w Hubinie dla mnie. Znosiła, cierpiała i milczała, byle być niedaleko odemnie. Widywaliśmy się, jak kochankowie, ukradkiem, bom do Hubina nie jeździł. Co niedzielę była w kościele, a potem odprowadzałem ją do Karawiki. Z niedzieli na niedzielę cieszyliśmy się tem spotkaniem. Czułem, że jej źle przy braciach. Starszy się ożenił; piekło tam w domu, słyszę. Nie zdradziła się nigdy. Zaklinałem, prosiłem — zawsze jej dobrze było. Aż tu onegdaj przysyła mi kartkę, żebym przyjechał do stryjostwa, że tam ją zastanę. Zastałem, zastałem, ale nie tę, com znał. Płakała, przepraszała mnie, ale zostać nie chce, do Hubina nie wróci — pojedzie w świat. Coś tam zaszło snać okropnego, ale mi nie chciała powiedzieć. A jam co miał rzec? Odejdzie tedy. Poproszę księcia o urlop tygodniowy i powiozę ją w ten świat. Może obcy ludzie będą dla niej sprawiedliwsi niż rodzeni. Niech idzie i dzieci uczy. Takem pomyślał i — zapłakałem. Toć chyba raz ostatni i ostatnie tracę!
Książę nic nie powiedział na pociechę. Oczy utkwił w nieokreśloną dal: po licu mu kurcz przelatywał. Cierpiał, mniej sercem, bardziej dumą. Nie bolała go wcale troska przyjaciela, ani cierpienie Gabryni w domu; ale nad wyraz nieznośną była mu myśl, że ona pójdzie między obcych, na pracę; że będzie podwładną czyjąś, płatną domownicą u kogoś, że jej piękność dotkną cyniczne spojrzenia, że ją traktować będą lekceważąco, że przechodzić będzie z domu do domu, jak sprzęt. Ona — którą on niegdyś wybrał, którą wyniósł nad wszystkie, dla której poświęcił swe stosunki — i matkę. I ona służyć będzie, wycierać cudze kąty, znosić kaprysy chlebodawców! Aż się wzdrygnął.
— Lwie — zaszemrało coś w głębi — tyś człowiek teraz; stworzyłeś sobie świat, uczyniłeś sobie królestwo. Czy nie masz prawa stworzyć sobie szczęścia, uczynić sobie królowej?
Długo na tę pokusę nie było odpowiedzi, aż prawie ze wstydem, ze wstrętem odpowiedź ta przyszła.
— Nie mam siły! Żeby ona jedna i Grzymała! Ale za nią idą jej stosunki, rodzina. Figury może poziome i złe, pewnie pospolite i nędznie wychowane. Podniósłszy ją do siebie, trzeba zstąpić. Nie mam siły!
— Nędznyś! — zaszemrało w nim, aż go dreszcz przeszedł.
— Zimno księciu? — ozwał się Grzymała, zauważywszy ten ruch. — Jutro będzie ciepło!
— Czemu?
— Bo jutro sesja bankowa. Panowie bracia zechcą uczcić prezesa i głównego akcjonarjusza.
— Że też pan o tem w swym smutku pamiętasz!
— Smutek mój i służba moja muszą się zmieścić — uśmiechając się po swojemu, odparł Grzymała.
Tu nagle stanął i wskazał księciu Siłę, pędzącego co koń wyskoczy ku nim.
— Ktoś przyjechał. Pewnie hrabia — obojętnie rzekł Leon.
Siła stanął przed nimi zdyszany.
— Miłościwy kniaziu nasz, goście przyjechali.
— Kto taki? — zagadnął Grzymała.
— Jaśnie oświecona księżniczka, nieboszczyka kniazia siostra.
Szczególne określenie dla Izy — pomyślał Lew, ale Grzymała zawołał:
— Przecie hrabiną jest teraz, a nie księżniczką! Bredzisz, Siła.
— Nie było rozkazu zmiany tytułu — wytłumaczył się pokojowiec.
Puścili cugle i znaleźli się w Holszy. Grzymała skręcił do folwarku, Leon ruszył do pałacu. Na drodze minął go powóz pocztowy i bryczka, ale prawie tego nie spostrzegł, przy zapadającym już zmroku... Pałac był oświetlony, służba biegała żywo. Zsiadł z konia i szybko się przebrał w swem mieszkaniu.
Gdy wchodził do salonów, posłyszał na fortepianie brząkaną galopadę. Co się dzisiaj Izie stało?... Z uśmiechem szedł na jej spotkanie, gdy wtem skamieniał. Przy fortepianie siedziała ciotka Lawinja. Leon myślał, że upiora zobaczył i zapomniał narazie języka, nie pojmując skąd, jak i poco spadła nań ta wizyta.
Niedługo czekał na wyjaśnienie. Panna Lawinja ujrzała go i podbiegła, śmiejąc się i szukając lornetki.
— Witam! Pokaż się! Mon Dieu, l’air que tu as! Nie wytrzymałam z ciekawości. Zbyt oryginalne rzeczy opowiadają o tobie. Spadłam à l’improviste! Potrzebowałam zmienić paszport, bo przecie trzymam o swój kraj! Nie lekceważy się patrjotyzmu! Sem terem! Widzisz, jadę z Węgier! Zajmujący kraj! J’ai fait un coup d’état, jadąc do Holszy. Nikt o tem nie wie!... Do czegoś podobny! Co za tenue! Włosy nie karbowane, odzienie z przed trzech lat, a opalony jak rybak dalmacki! Zimowałam nad Adrjatykiem, słyszałeś? Siedzę tu od trzech godzin; no i wiedz o mojej dyskrecji — nogą nie stąpiłam poza salon! To kolosalne, co?... Pomimo wszystko, świetnie wyglądasz. Wiadoma rzecz. — Miłość romantyczna o tyle wypięknia, o ile legalna zbrzydza. Tu es un fameux coquin!
Zaśmiała się impertynencko. On oszołomiony tym potokiem bezładnych, pustych słów, odwykły od podobnego paplania, niewiele zrozumiał. Oprzytomniał na tyle tylko, że ją pocałował w rękę i poprowadził do jadalni, gdzie właśnie podano obiad. Zwykle spożywał go w towarzystwie Grzymały i profesora; teraz nikt się nie pokazał. Panna Lawinja spojrzała na puste nakrycia i uśmiechnęła się domyślnie.
— Spłoszyłam twoich biesiadników! Powiedzże mi, jaka ona? Dwoje zakochanych widzieć u stołu, co za przyprawa! Jakie wety! Nie żenujcie się.
Leon spojrzał na nią mocno zdziwiony. Czy zwarjowała?
— Profesor zapewne zapomniał o obiedzie — a Grzymała zajęty — odparł spokojnie.
— Tam, tam! Lari, fari! — śmiejąc się zawsze, rzekła.
— Ciotka zapewne zmęczona drogą? — spytał grzecznie, czując, że całkiem stracił wprawę do banalnej rozmowy.
— O nie. Męczy mię tylko siedzenie na miejscu. Na wyraz: «u siebie w domu» — dostaję spazmów.
— Sądzę, że ciotka owych spazmów nigdy nie doświadcza.
— Ach, nie! Bronię się, ile mocy. Powiedz mi, jak możesz dobrowolnie zostać więźniem?
— Będąc poniekąd w tem położeniu, czuję się szczęśliwym.
— Ach ty! Twoje więzienie ma szczególne warunki.
— Zapewne — odparł poważnie — nie mam czasu zastanawiać się, żem więzień, ani czasu nudzić się.
— Podobno wyrosłeś na ideologa. Reformujesz ludzkość.
— Dotąd zaledwie zreformowałem siebie. Idee moje nie są też logos, ale czynem. Czyż jednak świat raczy się mną zajmować?
— Ależ mój drogi! O nikim i o niczem innem mowy niema. Tu es la fable du monde.
— Doprawdy! Co za łaska! Ja, przyznaję, nigdy o nich nie myślę. Jestem niewdzięczny — odparł szyderczo.
Spojrzała na niego urażona.
— Ba! — odcięła — kto jest zajęty ludzkością, chłopami i robieniem majątku, ten niema czasu na nic więcej.
— Ano, tak! — odparł sposobem Grzymały, szorstko. — Więc też nie rozumiem, skąd biorą czas zajmowania się mną ludzie, zajęci jedzeniem, modami i traceniem majątku?
— To tak miło drwić z kogoś!
— W braku głębszej myśli... zapewne!
Panna Lawinja zaczęła sapać, jak kot rozgniewany.
— Aleś ty stracił nawet elementarną ogładę! — zawołała.
Zrozumiał, że się za daleko posunął i na przeprosiny pocałował ją w rękę.
— Proszę darować! Zdziczałem. Ciotka mnie powinna wziąć na wychowanie.
Udobruchała się zaraz i zapomniała. Po chwili już trzepała piąte przez dziesiąte, mieszając kilka języków i geografję całej Europy. Do końca obiadu Leon był wtajemniczony w dzieje wszystkich modnych skandalów, wiedział plotki wszystkiej arystokracji, znał sprawki dawnych kolegów i dam z towarzystwa, miał wrażenie, jakby mu w głowę napchano plewy i sieczki. Zmuszał się do udziału w rozmowie, nie pojmując, jak te głupstwa mogą kogo zajmować i jak on tem żył i karmił się tyle lat?
Po obiedzie ciotka rozlokowała się w tureckim gabinecie, przyniosła mu najnowsze romanse, stosy fotografij, paliła cygarety, piła kawę i paplała dalej. I nagle, gdy był najmniej uważny, zamyślony o dzisiejszej rozmowie z Grzymałą, zagadnęła niespodzianie:
— Powiedz-no, Lwie, cobyś uczynił, gdybym tak w tej chwili zechciała obejść pałac od strychu do suteryn?
Spojrzał na nią, zdziwiony tym nowym konceptem.
— Ależ, ciotko! Radziłbym tę podróż odłożyć chociażby do dnia — rzekł z uśmiechem.
— A gdybym nie ustąpiła i minuty?
— Tobym służył za cicerona.
— No, no, no! Nie wyzywaj mnie. Zanadto jesteś zuchwały.
— Ależ, ciotko! zaręczam, że wszędzie sklepienia są bezpieczne, a kurytarze czyste.
— Drwisz jeszcze! Taisz się! No, więc prowadź!
Książę brwiami ruszył tylko, na znak podziwu.
— Siła! — zawołał — weź kandelabr i idź naprzód. Służę ciotce. Zaczniemy od góry, czy od dołu?
Śmiał się, a to ją widocznie drażniło.
— Zobaczymy wszystko! — rzekła wyzywająco, trzęsąc głową.
Oryginalna ta wędrówka trwała bardzo długo. Nie darowała ani jednego pokoju, zaglądała we wszystkie kąty.
Siła szeroko otwierał oczy i wciąż na pana spoglądał. Leon nie rozumiał nic. Zwiedzili poddasze i suteryny, oba skrzydła i sam korpus. Na końcu stanęli w sypialni księcia.
— Tu co? — spytała panna Lawinja, wskazując jedne drzwi.
— Ubieralnia — odparł Leon.
— A tu? — wskazała drugie drzwi.
— Gabinet myśliwski.
Nie wierzyła. Zajrzała sama, i nagle, stając przed nim, spytała, szczęściem po francusku:
— A gdzież ona mieszka? Trzymasz ją osobno?
— Kto? Kogo?
— Twoja kochanka!
Od nazwy tej nawet odwykł przez ostatnie dwa lata. Od Grzymały nauczył się szanować kobiety nawet w kawalerskiej gawędzie. Maszkowski nawet pod wpływem Izy, zapomniał cynicznych określeń. Nie dziw więc, że na dźwięk tego słowa, książę mimowoli uczuł wstręt i niesmak. Tak, te dawne wolne obyczaje i francuszczyzna leżały za nim daleko.
Powstrzymał jednak ostrą odpowiedź i rzekł pół żartem:
— Ciotko, nie trzymam nikogo i mieszkam jak puszczyk.
— Kłamiesz! — oburzyła się. — Przecie to głośne; cały świat o tem mówi. I ja cię usprawiedliwiam. Żenić się nie wypada, odstąpić się nie chce — bierze się więc, tak sobie! To takie pospolite i naturalne. Możesz sobie przecie na to pozwolić. W tej ciszy urządzacie sobie raj! Niejeden ci zazdrości i niejedna księżna tej twojej wybranej zazdrości! To także stanowisko! Wyglądasz na wiernego, a przytem to nie légitime. Potem, jeżeli ci dokuczy — wyposażysz i odprawisz. Zuch jesteś! Przecie postawiłeś na swojem!
Książę o krok odstąpił i bystro spojrzał w jej oczy.
— Nie rozumiem ciotki. Któż to ma być taki? — spytał zmienionym głosem. — Może ciotka wie imię?
— Mais, mon Dieu! Poco ta komedja, to udawanie! Mówiła mi twoja matka sama, no i każdy to imię zna. Tu l’as donc rendue célebre.
— Co? — krzyknął Leon, tknięty nareszcie zrozumieniem.
— Ano, cóż? Twoja dawna miłostka, panna Grzymalanka! — cynicznie zaśmiała się panna Lawinja.
Leon skoczył, jakby strzał dostał, albo policzek.
— Co? — powtórzył, dławiąc się zgrozą i wściekłością. — Powiedziano ciotce, że panna Grzymalanka jest... — nie zdołał wymówić. — Powiedziała to matka, gada świat? Tak? Dobrze! Niechże im ciotka powie, że panna Grzymalanka za miesiąc będzie moją żoną!
Skoczył do drzwi i zniknął. W korytarzu zataczał się, krew mu zalewała oczy. Wszystko przed nim wirowało. Nie czuł nic więcej, oprócz wstydu, oprócz dzikiej złości, oprócz chęci zemsty. Żadnego wahania, skrupułu, namysłu. To jedno — to jedno — najświętsze — tak mu urządzili! Śmiała matka ją tknąć, śmiał świat ją oplwać, śmiała ciotka szukać po jego domu jak ladacznicy! On im to wszystko zapłaci. Miłość jego uczynili płatną, obrachowali. Ano, on im pokaże, jak on za miłość płaci, jak ją kupuje.
Zszedł na dziedziniec i ruszył w noc czarną, nie widząc o krok, chłostany deszczem jesiennym, ku mieszkaniu Grzymały. Wicher nim targał i przejmował do kości, potrącał ludzi, którzy go nie poznali, ślizgał się i potykał. Grzymała zajmował parę pokoi w ekonomji, położonej na dole góry, nieopodal miasteczka. Że książę sto razy nie stoczył się w przepaść, było cudem. Brytany go opadły na folwarku, ledwie trafił do drzwi i wszedł do środka.
Grzymała pisał coś u stołu, ukryty za księgami. Obejrzał się i skoczył na równe nogi, przerażony. Książę do siebie był niepodobny, zmokły, z odkrytą głową, jak trup blady.
— Co księciu? Nieszczęście jakie? Chorzy w Zabużu?
— Nie, nie! Przepraszam pana! — odparł Leon gwałt sobie zadając, by jaki taki spokój odzyskać. — Nic się nie stało złego. Miałem interes do pana i nie chciałem jutra czekać. Siła się spóźnił ze światłem i okryciem, a wiatr mi zerwał kapelusz.
Chciał się uśmiechnąć, ale tylko skurcz mu skrzywił twarz.
— Panie Grzymała, interes mój może się zawrzeć w kilku słowach: ale nim to wymówię, spytam pana, czy masz mnie pan za przyjaciela i brata? Pracowaliśmy tyle czasu razem: czy pan mnie — Lwa Holszańskiego — kochasz i cenisz, jak ja pana?
— Co księciu? — powtórzył Grzymała.
— Będę pana prosił... o wielką usługę, jakiej się tylko może wymagać od wiernego druha. Potrzebuję zapewnienia od pana!
— To je książę masz. Lubiłem zawsze księcia, a teraz nikogo milszego nie mam na świecie, nikogo wyżej nie cenię i nie szanuję. Nie mówiąc już, że takem się zżył z księciem, żebym zmarniał, tęskniąc do Holszy.
— Dziękuję panu. Dostałem już od pana pracę, pojęcia szlachetne, zadowolenie, spokój; teraz w ręku pańskiem jest moje osobiste szczęście. Panie Grzymała, proszę pana o rękę pańskiej siostry!
Szlachcic bez słowa popatrzył na niego. Leon głęboko odetchnął. Z powietrzem, zda się, wpadła mu fala uspokojenia. Wyprostował się, jak człowiek dobywający się z manowca na drogę równą i prostą, lub jak szermierz, który powalił mocnego wroga i śmiało czeka odpowiedzi — nagrody.
Ale Grzymała głową potrząsnął.
— Nie rozumiem ani słów księcia, ani myśli! Chce książę żenić się z moją Gabrynią? Do czego to podobne? Zresztą ona się nie zgodzi! Książę jej nie zna!
Leon jasno się uśmiechnął.
— Znałem, kiedy mnie kochała.
— Gabrynia? Księcia? W Imię Ojca i Syna! — przeżegnał się Grzymała, jak przed zmorą.
— Czy pan się dziwisz siostrze? Miała prawo mnie kochać! Byłem — i jestem dotąd jej narzeczonym! Nie patrz pan na mnie, jak na warjata. Nigdy bardziej nie byłem przytomny i spokojny! Teraz pan brwi marszczysz z niezadowolenia za milczenie siostry... i moje!
— Wcale nie! — przerwał Grzymała szorstko. — Owszem, rad jestem, żem nie wiedział o tem szaleństwie. Co księciu się stało? Gdzie zastanowienie i logika! Choćby nawet Gabrynia księcia kochała, ja na taki związek nie pozwolę, a książę jutro już wdzięczny mi będzie. Nie mówmy o tem.
— Owszem, mówmy, a raczej posłuchaj mnie pan. Nie będzie to wcale obrona, albo pochwała siebie, ale spowiedź. Przed laty poznałem siostrę pańską w Holszy. Upodobały jej piękność moje oczy, zajęła mnie, potem pokochałem ją, wreszcie wyznałem swe uczucie. Mogłem jej rzec, że kocham nad życie — kiedy dotąd, przez tyle lat, nie pokochałem żadnej innej. To jedno mam na swoją obronę; reszta jest jednym szeregiem słabości i nędzy duchowej. Matce mojej ktoś — dowiedziałem się potem, że kapelan — odkrył naszą serdeczną tajemnicę. Zagroziła skandalem pannie Gabrjeli, kazała mi zerwać i wyjechać. Byłem zbyt młody i nieprzygotowany do walki: uległem. Wyniosłem z Holszy żal, rozpacz, rozbicie i niechęć śmiertelną do matki. Potem starałem się zapomnieć, zabijałem się fizycznie i moralnie, zepsułem się do gruntu, pogrzebałem wszystkie ideały; a jednak nie potrafiłem siostry pańskiej zapomnieć, tylkom jej już z życiem swem nie zespalał... Znikczemniałem... A wtem uczynił się w mem życiu przewrót niespodziewany. Wróciłem do Holszy w zmienionych warunkach: wielki pan i wielki niewolnik; Chińczyk w formułkach, sługa konwenansów, tchórz przed skandalem. Natura moja potrzebuje musu, potrzebuje gwałtu; sobie zostawiona, porosła skorupą pleśni, jak woda stojąca. Raz poddałem się szalonej chęci zobaczenia pańskiej siostry i pojechałem do Hubina. Za karę odjechali mnie wszyscy. Wtedy już powinienem był uczynić to, co dzisiaj czynię; alem stchórzył, skurczył się, zgniótł siebie — i pozostałem w pustym domu, unikając nawet pana, byle się na awanturę nie narażać... Nie rozumiem siebie teraz — ale wtedy nie byłem jeszcze człowiekiem... Nareszcie zaczepiono mnie. Matka kazała mi się żenić. Wtedy wspomniałem chwilę swego rozbicia i zbuntowałem się. Wtedy imię siostry pańskiej raz pierwszy wymówiłem przy ludziach — i przypomniałem matce nasz układ: nie ta, a więc żadna... Nastąpiło zerwanie z rodziną, ze znajomymi, ze stosunkami. Do pojedynku, który wtedy miałem, musiałem kupić świadka. Nie pozostał mi ani jeden kolega i przyjaciel. Odtąd zostałem jednostką, wyrzuconą ze swego świata; ale pomimo wszystko nie sięgnąłem po skarb. Byłem nikczemny!... Jeżeli dziś po tylu latach walk przychodzę do pana i mówię to — czy masz pan prawo mi odmówić? Nauczyłeś mnie pan być człowiekiem, obywatelem, pracownikiem, a teraz jaki wzgląd powoduje panem? Dlaczego każesz mi pan zastanawiać się? Co mnie rozdziela od siostry pańskiej? Wiara, narodowość, poziom umysłowy? Nic. A zatem czcza forma i przesąd kastowy! Przed tą mumją pan się wzdragasz, pan — mój mistrz? Teraz na mnie kolej rzec: wstyd panu! Teraz ja odwołuję się do zastanowienia. Jutro mam się rozmyślić — o, nie! — Nie wracam wstecz. Ja teraz szczęścia chcę, jak każdy człowiek; ja teraz swój skarb wezmę.
— Gabrynia księcia nie przyjmie! — nieprzejednany rzekł Grzymała, a potem spytał podejrzliwie. — Dlaczego książę dzisiaj tak nagle to mówi?
Leon drgnął, ale natychmiast się opamiętał.
— Dlatego, że moja narzeczona nie będzie służyła, ale królowała! — odparł prędko.
A gdy Grzymała wciąż zachował twarz ponurą i niechętną, książę go ujął za rękę i spytał poważnie:
— Więc pan mi nie brat, nie przyjaciel?
Szlachcic oczy spuścił, poczerwieniał.
— Ładne to braterstwo i przyjaźń, dopomagać w szaleństwie! — zamruczał.
— Bądź pan konsekwentny! Nie dalej, niż onegdaj, mówiliśmy z panem o zanikaniu cech wyższości, o karleniu starych rodów i pan powiedziałeś: «Możni łączą się z żydówkami, lub w rodzinie zawierają małżeństwa; czemu nie zstąpią do inteligencji? Toby ich chyba nie shańbiło! Brzydzą się szlachtą — bo biedna!» Zapamiętałem słowa pańskie.
— Czy ja wiedziałem, że książę pomyśli o Gabryni!
— A zatem mamy wyjaśnienie. Któż się kim brzydzi? Wy — nami!
— Et! — machnął ręką Grzymała — nie będę argumentował. Gabrynia księcia odrzuci i basta.
— Zatem odmawiasz mi pan swej pomocy?
— Cóżbym był wart, gdybym dopomagał?
— Pozwolisz mi pan jednak rozmówić się z siostrą?
— Jak wola księcia.
— Zechcesz mi pan towarzyszyć tylko.
— Ano, jeśli książę do jutra się nie rozmyśli — pojadę. Niech się to prędzej skończy. Biedna Gabrynia!
Leon był niezachwianie spokojny. Uśmiechy przelatywały mu po twarzy, w oczach świeciło szczęście. Grzymałę wyraz ten gniewał i niepokoił zarazem.
Bóg wie, co się stać może! Ta pewność księcia wróżyła najgorsze. Ogarniała Grzymałę desperacja.
— Do jutra zatem — pożegnał go Leon — ruszymy rano.
Wyszli do sieni. Żywiczną pochodnią oświetlony stał na ganku Siła. Dwóch liberyjnych drabów otuliło księcia w płaszcz, trzymali nad nim parasol. Odchodził już, gdy go Grzymała dopędził.
— Ja nic nie pamiętam — szepnął błagalnie — ja nic nie słyszałem. Niech książę do jutra zapomni.
Leon się obejrzał i rzucił mu jasne spojrzenie.
— Jutro, panie Grzymała, będę szczęśliwy, albo gorszy niż kiedykolwiek. Stoję na przełomie i w rękach waszych moje następne czyny! Niech pan o tem nie zapomina.
Grzymała pozostał w miejscu i patrzał, jak w czarnej nocy ku górze wspinała się czerwona łuna pochodni. W tej chwili dojrzał mu projekt. Nie wrócił do mieszkania, lecz prosto poszedł ku stajniom, konia sobie kazał osiodłać, burkę włożył, czapkę nasunął na oczy, wskoczył na siodło i ruszył z kopyta. Po północy stanął w domu stryjowskich sierót, gdzie bawiła od tygodnia Gabrynia. Rozbudził służbę i jak był ociekający od deszczu, wtargnął do pokoiku siostry.
Nie spała jeszcze i przeraziła się bardzo. On zamknął za sobą drzwi i bez żadnego występu spytał:
— Czy to prawda, żeście się niegdyś kochali?
Nie dodał z kim, a Gabrynia nie pytała. Po twarzy jej poznał, że to prawda i załamał ręce.
— Kto ci to powiedział i dlaczego? — spytała posępnie.
— On sam! Dlaczego? Bo chce się z tobą żenić! — wybuchnął. — Zwarjował oczywiście!
Gabrynia milczała, to blednąc, to czerwieniejąc.
— Przyjechałem, żeby cię ostrzec. Jutro tu będzie. Ładna awantura, niema co mówić! Potrzebny kłopot!
Sapał, chodząc po pokoju i machając rękoma. Gabrynia wciąż milczała.
— Powiedz-że co! — zawołał, stając przed nią. — Prawdaż to, żeście byli zaręczeni?
— Prawda — odparła spokojnie.
— Gdzieżeś wtedy rozum podziała?
— Jurku! A dlaczegóż ty jego kochałeś i kochasz?
— Co to ma jedno do drugiego! Mnie wystarczy być u niego rządcą, a ty marzysz być księżną.
— Ja, Jurku? Skądże ci to przyszło na myśl?
— A czemuż nie chciałaś dotąd wyjść za mąż?
— Sądziłam, że ci jestem potrzebna.
— A teraz gotowaś iść panować w Holszy, żeby służyć ludziom za pośmiewisko! Sądzisz, że urośniesz przez to?
Gabrynia zmierzyła go wzrokiem bardzo smutnym.
— Poco mię dręczysz? Powiedziałam ci, że go kochałam, że byłam jego narzeczoną. W Holszy panować nie chcę, ani marzyłam kiedy o książęcym tytule. Jutro wyjeżdżam. Jurku, przez tyle lat byłeś dobrym dla mnie. A teraz...
— Teraz gniewam się na ciebie za tajemnicę!
— Tyś mnie nauczył milczeć i znosić. Tajemnice twoich bólów odgadłam chyba — tyś się nigdy nie skarżył.
Pobity własną bronią, Grzymała umilkł.
Gabrynię widocznie męczyła nieznośnie ta rozmowa. Z wysiłkiem ciągnęła dalej:
— Tyle lat minęło od tego czasu! Parę miesięcy żyłam dla siebie, potem już nigdy. Myślałam, że co umarłe, to zagrzebane, że wszyscy o mnie zapomnieli! Co ja im szkodzę!
Grzymała nie zrozumiał, do czego to się stosowało.
— Nie wiem, co się jemu dzisiaj stało. Nieprzytomnym się wydawał. Mnie to poruszyło okropnie. Zląkłem się o ciebie! No, powiedz: napewno tego głupstwa nie popełnisz?
— Nie, Jurku. — Zniosę i to! — odparła cicho.
Nie podobał mu się jej ton smutny. Nie poznawał swej Gabryni trzeźwej, energicznej. Pierwszy raz w życiu czuł wobec niej przymus, a przytem gdy gwałtowne wrażenie minęło, ostatnie słowa księcia poczynały go niepokoić. Teraz zły był na siebie, że tu przyjechał, że strwożył siostrę, że uprzedzał wypadki.
Wziął za czapkę i nie wiedząc co rzec, ucałował Gabrynię i wyszedł. W drodze opadły go skrupuły i wahania. Coraz bardziej był z siebie niezadowolony. Stanął w Holszy rozstrojony kompletnie. Krzepiła go tylko nadzieja, że książę się rozmyśli, ale i ta niedługo trwała.
Ujrzał ruch koło stajni. Zaprzęgano konie. Od pałacu przybiegł do niego kozak, wzywając do księcia.
Z westchnieniem, bardzo podobnem do jęku, przebrał się i poszedł, jak na ścięcie.
Leon już był gotów.
— Będzie to wbrew etykiecie, ale nie potrafię czekać do południa — rzekł, spoglądając na zegarek.
— Im prędzej, tem lepiej! — zamruczał Grzymała.
Przez drogę prawie nie mówili do siebie. Wyglądali na wrogów, jadących na sąd. Po przybyciu na miejsce, Grzymała wysiadł pierwszy, wszedł do domu i po chwili wrócił po księcia.
Leon nie zastał nikogo w salonie i niewymownie był wdzięczen Grzymale, że mu prezentacji gospodarzy i banalnej rozmowy oszczędził w tej chwili. Wlepił oczy we drzwi. Wszystkie myśli i ułożone słowa splątały mu się w głowie chaotycznie. Nie miał pojęcia, co ma rzec, od czego zacząć. Na co mu posłużyły całe lata gładkich frazesów? Nie zapamiętał ani jednego.
Gabrynia weszła i skłoniła się lekko. Widać było, że jej usta tak drżały, iż nie mogła wymówić słowa. Zamiast usiąść, stanęła u okna. Grzymała dyskretnie zniknął za drzwiami.
Leon zbliżył się ku niej i stanął naprzeciw.
— Przyszedłem po panią — rzekł zcicha — to jest przyszedłem po swe młodzieńcze kochanie... i narzeczoną... Dotychczas nie byłem wart pani!
Podniosła nań oczy bardzo poważne.
— Książę nie mówi prawdy! Przyszedł książę teraz, bo mi ubliżono z powodu księcia! — wymówiła, blednąc. — Dziękuję za ten krok, ale poza tem więcej nie chcę. Nie pamiętam żadnych zobowiązań. Książę jest wolny.
Poczerwieniał i oczy spuścił.
Zapanowała nad pierwszem wrażeniem i mówiła dalej:
— To, co minęło, inne było. Dzieciom wolno żyć w krainie fantazji; dorośli nie mają tego prawa. Drogi nasze nie były jednakie; a to, co nas dawniej łączyło, teraz przestało istnieć. Dziś uniósł księcia honor; za miesiąc żałowałby książę swego szaleństwa; za rok pogardzałby mną, żem się pociągnąć dała. Wniosłabym księciu w dom nienawistne stosunki i znajomości; zamknęłabym księciu wstęp do jego towarzystwa. Byłabym w Holszy szarą plamą, księcia ciężarem i nudą, ludziom celem pośmiewiska i szyderstwa. Wiem, dlaczego książę ofiaruje mi swe imię i wdzięczna mu jestem, ale stokroć lepiej będzie, gdy mnie tutaj nie stanie.
— Pani mnie już nie kochasz? — spytał smutno.
Wzdrygnęła się i potrząsnęła głową.
— Kiedyś książę przyzna mi słuszność. Nad wszystko zaś, bardziej stoję o szacunek księcia.
— Pani mnie już nie kochasz? — powtórzył.
Rzuciła mu prawie surowe spojrzenie.
— Radam, że mogę z księciem pomówić. Wiem, że wtedy poświęcił książę swe chwilowe upodobanie, byle mnie osłonić przed skandalem; wiem, że książę nie przechwalał się moją miłością przed światem; wiem, że książę cierpiał z mego powodu. Pragnęłam bardzo powiedzieć księciu, że jest dobry i prawy. Pragnęłam też zwrócić tę kartkę, pisaną w chwili podniecenia.
Podała mu pożółkłą kopertę, a on biorąc swój stary list, jej rękę zatrzymał.
— Więc pani mnie już nie kochasz? — raz trzeci wymówił. — Nie odejdę, póki pani tego nie powiesz. To będzie mój wyrok. Nim go usłyszę — jestem pani narzeczonym.
— Nie posłyszysz odemnie, książę, żadnego wyroku, tylko prośbę. Proszę odejść i zapomnieć!
Postąpił krok naprzód i zajrzał jej w oczy.
— Czego zapomnieć? Tych kilku miesięcy lata, których pamięć szła za mną przez lądy i morza? Pani więc je zapomniałaś!... Ja pamiętam: że pani serce było moją własnością, że pani dusza naprzeciw mojej wybiegała radośnie, że pani oczy patrzyły na mnie z wiarą, że kochały mnie pani myśli i usta. Pamiętam te ruiny, poszyte zielenią, i ten krużganek nad bramą, i pani lęk, gdym stał nad przepaścią, i pani słowo, gdym o szczęście prosił. Więc dla pani to słowo było pustym dźwiękiem? Więcem dla pani był zabawką? Mnie pani wypełniłaś serce, przywarłaś do duszy, w życiu byłaś jedyną własnością, o którą dbałem, której teraz przeciw pani samej bronić będę... Możeś pani i o tem zapomniała, com ja zachował jak święty medaljonik z cudownego miejsca, ten drobiazg, którym nosił na piersi, uważając jako zaręczynowe godło... Pani mnie już nie kochasz, kiedy możesz w chwili tej myśleć i mówić o Holszy!
Gabrynia cofnęła się we wgłębienie okiennej framugi, oparła się o ścianę i wyglądała na ogród. W oczach jej był ból i prawie rozpacz.
— Kiedym nareszcie, wolny od przesądów i godny pani, przyszedł o swoje szczęście się upomnieć, brat pani odmawia mi przyjaźni, pani ręki. Każesz mi pani odejść! Do czego? Do kogo? Sam jestem, a całą moją zbrodnią jest posiadanie tytułu i fortuny. Gdybym odszedł, czyż dbałbym o jedno i drugie? Rzucę wszystko i zmarnuję się teraz zupełnie. Czy byłem lepszy wtedy, gdym pani serce pozyskał, czym gorszy teraz, czym nie człowiek? Boisz się pani Holszy: wszak ja ją stworzyłem inną! Boisz się pani mego świata: została mi z niego jedna siostra — a ta panią już kocha. Więc sercu pani moja miłość nie wystarcza, więc pani żyjesz dumą, więc pani mnie nie znasz, nie wierzysz, nie ufasz? Nie moją już pani jesteś — nie moją!
Stał teraz obok niej i w gorącą dłoń ujął jej rękę. Pałały jego oczy i gwałtownie pracowała pierś. Uczucie zerwało tamy i przemocą porywało ją z sobą.
— Niech pani wspomni nasze kochanie — szeptał gorąco. — Niech pani wspomni nasze poznanie i zbliżenie, nasze spotkania u profesora, te godziny wśród ruin, pod niebem, te macierzanki w kwiecie i ptasze gniazda w szczelinach. Byliśmy szczęśliwi — a potem tak nędzni bez siebie! A teraz to szczęście stoi przed nami, teraz przed nami leży wspólna dola, praca, życie ręka w rękę! Czyż pani mi swego serca teraz będziesz broniła, kiedy ono było moje? Czyż pani sądzisz, że ustąpię dla tych racyj, które pani podajesz! Odejdę — gdy mi pani powiesz, że nie kochasz, że nie pamiętasz, nie chcesz mnie! Ale pani tego nie powiesz, bo Lew Holszański milszym pani od księcia! Ten Lew, który wybranym pani był, ten Lew, to pani własność! Wszak pani swego słowa nie złamiesz?
Obie jej ręce, jak lód zimne podniósł do ust i całował namiętnie. Wyrywała mu je bezskutecznie, aż nareszcie zmęczona i osłabia, poczęła cicho płakać, gryząc usta i odwracając twarz.
On już więcej o nic nie pytał, nie prosił, nie przypominał. Oczy jego zalała bezmierna czułość i poważne rozradowanie. Bez słowa wsunął jej na palec brylant książęcy, bez słowa ogarnął ramieniem i przytulił do piersi.
— Moja królowo! — szepnął tylko w uścisku.
Nie próbowała już się bronić. Jak przed laty, przymykała oczy łez pełne i nie pamiętała, że on książę i magnat. Odnajdywała teraz swoje młodzieńcze marzenia i przejęta, zmęczona, bezwiednie prawie poddawała się jego kochaniu.
Milczeli. Głowa jej znalazła się na jego ramieniu: całował złote warkocze, niezdolny z nadmiaru szczęścia słowami jej podziękować. Przed nimi za oknem leżał ogród pusty, nagi, bezlistny; oni widzieli lato, barwy, czuli wonie macierzanki i dzikich nieśmiertelników... Wreszcie Lew ust jej wargami poszukał i wziął je na własność rozkochany, prawie nieprzytomny...
We drzwiach, zdziwiony tak długą rozmową, stanął Grzymała. Nie zobaczywszy nikogo — zdumiał.
— Gabryniu! — zawołał.
Dziewczyna podniosła głowę, strącona nagle z nieba na ziemię. Spojrzała na Lwa żałośnie, z nagłym strachem przed rzeczywistością — i nic nie odpowiedziała bratu. Wzrok jej padł na rękę, na blask brylanta.
— Co on powie! — szepnęła.
— Gabryniu! — zawołał Grzymała po raz drugi.
Lew z żalem cofnął ramię, wyprostował się, i wyszedł z za firanki.
— Niema Gabryni? — spytał niespokojnie Grzymała.
— Owszem. Rozmawialiśmy właśnie o panu — odparł Leon.
— O mnie?
— Tak. Zapewne u pana są papiery potrzebne w parafji. Czekaliśmy dość długo. Przed adwentem zaledwie jest czas na zapowiedzi i ślub.
Grzymała kilkakroć głową pokiwał i nic nie rzekł. Gabrynia ukazała się teraz i objęła go za szyję. Stał, jak słup, i patrzał na nią ponuro. Widział, jak ją łkanie wstrząsało, jak drżała nerwowo; odwrócił oczy.
— Potrzebne ci to! — zamruczał. — Czego płaczesz?
— Nie gniewaj się na mnie! — błagała szeptem.
— Mam się może cieszyć, gdy płaczesz sama?
— Panie Grzymała — wtrącił Leon — miejże pan litość nad siostrą! Nie męcz jej. Wzruszona jest i znerwowana. Spokoju jej teraz trzeba i miłości...
— Może jej tego brak! — burknął Grzymała. — Gdybym kiedykolwiek przypuszczał, że ona taka słaba i takiego mi figla spłata, tobym ją inaczej pokierował. Dawnobym wydał za mąż i kwita.
— Niestety! Uczyniłbyś pan to chyba w razie mojej śmierci. Zapominasz pan, że miała narzeczonego!
— Takiego narzeczonego!
— Takiego, jaki jej był miły. Stało się, panie Grzymała. Narzeczony przyszedł i wziął panu skarb. Inny możeby wywiózł daleko; ten — nienawistny — jest przecie pańskim bratem i przyjacielem i pozwoli panu codzień na stracony skarb popatrzeć.
Grzymała znowu na płaczącą siostrę spojrzał, pochylił się, długie jego wąsy dotknęły jej czoła.
— Bo, nie płacz — powiedział. — Skoroś się oprzeć nie mogła, to snać taka wola Boża. Nie płacz! Nie posądzę cię o nic. Takie ci przyszło nieszczęsne kochanie! Co robić!
Potężną swą prawicę położył na jej głowie złotej i pogłaskał delikatnie.
— Zwojował nas książę — zwojował! — rzekł spoglądając na Leona.
— Zwojowaliście wy mnie — poprawił książę, podając mu rękę. Potem zwrócił się do narzeczonej.
— Pani nic nie masz przeciw tak prędkiemu terminowi ślubu? — spytał. — Mnie-bo tak ciężko będzie samemu teraz, a widywać się kłopotliwie. Nieznośną też jest myśl, że pani u obcych przebywasz... Za miesiąc chciałbym mieć już swoją królową w domu. Pani zechcesz wyjechać za granicę?
— Poco? — szepnęła. — Książę uczyni zresztą, jak zechce. Ja się ludzi tak boję!
— A ja ich nie cierpię! — rzekł Lew.
— A ja ich bardzo żałuję! — dodał Grzymała.
— W rezultacie żadne z nas ich nie potrzebuje, więc po ślubie zostaniemy w Holszy. Wolisz to pani?
— O, tak! Poco nam ludzie? — z lękiem szepnęła.
— Nie mów tak! — ozwał się Grzymała. — Są źli, są dobrzy! Ale czy źli, czy dobrzy — ci z Holszy całej, jak wielka — i ci, co kniazia potrzebują, — względem tych teraz i ty obowiązki bierzesz. Ucz się od hrabiny z Zabuża, czem można pani być powinna. Będą cię wielcy szkalowali, zazdrośnicy czernili, ale ty pamiętaj, żeby ciebie mali i biedni, potrzebni i nieszczęśliwi, smutni i głodni nazwali...
— Królową! — rzekł Lew.
— Nie: matką! — poważnie poprawił Grzymała.
— Jeśli nie potrafię, lub nie podołam, nauczy mnie i pomoże książę i ty, Jurku! — rzekła, spoglądając na nich.
Obadwaj uśmiechnęli się do niej. Lew rozkochany, a Grzymała zupełnie już przejednany...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Panna Lawinja późno dnia tego doczekała się synowca. Zapomniała już o wczorajszej scenie i zdziwiła się, widząc go wystrojonego, z kwiatkiem u klapy.
— Oddawałeś komuś wizytę? — spytała.
— Nie, ciotko. Byłem u narzeczonej.
— Co? Naprawdę... żenisz się? Mezaljans! Królewska rzecz! Mam nadzieję, że wykradniesz ukochaną...
— Niestety, ciotko! Bez żadnych osobliwości weźmiemy ślub od dziś za cztery tygodnie, w jej parafji.
— Fe! Więc ja nie mam tu co robić. Jadę do Zabuża. Muszę namówić chociażby hrabiego do jakiejś awanturki. Z tobą niema co robić! Niema w tobie cienia oryginalności. Fe! Jesteś nudny ze swoją cnotą razem! Nie dziwię się, że cię wszyscy odstąpili! Vale!...