<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII

Długi czas życie księcia Lwa wisiało na włosku. Doktorowie, sprowadzeni ze wszech stron, krzywili się z powątpiewaniem; morze łez wylała nad nim Iza. Stracił wreszcie nadzieję wierny Grzymała, który codziennie prawie przesiadywał nad chorym długie godziny nocy, gdy usypiali inni i gdy nie było przy nim nikogo, oprócz najemników.
Holsza już zdaleka wyglądała jak grób, — tak niemy i ponury stał pałac, tak ponura snuła się służba. Nikt nie podnosił głosu, nikt się nie cieszył przepychem lata, nikt nie stąpał śmiało. W okolicy codzień czekano wieści o zgonie potentata, czekano bez współczucia, owszem ze złośliwą niecierpliwością i mściwym triumfem, jakby kary Bożej za ucisk i krzywdy. Ten magnat biedny był, nędzarz — umierał i tylko łzy Izy miał, i tylko obcego człowieka życzliwość bratnią, a może skrzywdzonej kobiety modlitwę.
Szczęściem, w gorączce i nieprzytomności Leon tego nie rozumiał, obojętny był na otoczenie i tylko w malignie bezustannie z Sumorokami wojował. Zapewne roiło mu się, że na sądzie najwyższym stanęli naprzeciw siebie: on i ów trup — i sprawę przedkładali wielkiemu Sędziemu. Dowodził książę namiętnie w dzień, w nocy, ciągle, jak warjat, jedną myślą opętany. Słuchający wzdrygali się ze zgrozy, Iza dostawała spazmów, Maszkowski uciekał, tylko Grzymała, życiem zahartowany, wytrzymywał w tej ciemnej sypialni, po której snuły się straszne mary. Trwało to całe tygodnie; choroba szydziła z ludzkich wysiłków i nauki, szamotała duszę i ciało, pastwiła się jak potwór nad ofiarą. Po trzykroć następowało polepszenie i cisza, po trzykroć wracał upiór śmierci do łoża; były chwile, że istnienie rachowano na minuty. Lato ubiegło, przyszła jesień — wieść jedna przychodziła z pałacu: kniaź umiera, kniaź jutra nie doczeka. Ludzie zabobonni a mściwi, dowodzili, że on nigdy nie skona i nigdy nie wyzdrowieje — za karę.
Grzymała po całej nocy, równie złej jak poprzedzająca, odjeżdżał stroskany, nie śmiejąc już pytać doktorów, co będzie. W domu nie mówił już nic Gabryni, która go tylko oczyma zapytywała o nowiny. Smutek jej nadzwyczajny i ból pobladłej twarzy nie zastanawiał go ani dziwił, bo sam był do gruntu duszy zgnębiony. Co wieczór wracał do Holszy, nie myśląc wcale, że to poświęcenie jego ludzie tłumaczą interesem, że niema dla tego człowieka żadnych obowiązków.
Pewnej takiej nocy, gdy siedział nad księciem, zapatrzony w jego twarz zmienioną, zdawało mu się, że oczy zamknięte i wpadłe zaczynają się poruszać i mrugać. Pochylił się naprzód. Serce zabiło mu okropnie. Książę powieki podniósł i ostro przed siebie spojrzał. Szukał tam na tle gobelinów — Sumoroka. Nie znalazł, obejrzał się wkoło. Dwie twarze ujrzał, ale nie wrogie. Obok niego Grzymała; trochę dalej, w cieniu, biało-złocisty, wygnany Siła. Ten codzień w nocy, ufny w księcia nieprzytomność, ośmielał się go doglądać.
Leon z wysiłkiem, zbierając zmysły, patrzał na nich.
— Grzymała! — wyszeptał wreszcie.
Szlachcic omal nie krzyknął z radości.
— Gdzie Sumorok? — spytał książę.
— Niema, nie wróci. Niech książę o nim nie myśli — odparł łagodnie.
— A ja? Co ze mną?
— Książę chorował, ale teraz żyw będzie i zdrów.
— Poco? — wyszeptał chory i oczy zamknął.
Nazajutrz doktorowie stwierdzili przełom. Chory spał spokojnie. Choroba ustępowała po raz czwarty — ale czy nie wróci, jak już po tyle razy?... Minęły jednak dni trzy bez gorączki. Książę popadł w stan bezmiernego osłabienia, nie miał siły oczu podnieść, wydać głosu. Nadzieja jednak wstąpiła w serce Izy i Grzymały. Doktorowie triumfowali. Leon był uratowany.
W parę tygodni zaledwie odzyskał pamięć, zrozumiał, co się z nim działo. Porachował czas; — chorował dwa miesiące. Powracające życie nie sprawiało mu przyjemności; odzyskane zdrowie nie cieszyło; apatja, zdwojona osłabieniem, ogarnęła go ponownie. Siadywał po dniach całych u okna, przez które widać było jesienne róże i niebo często już chmurne; o nic nie pytał, niczego nie żądał, na wszystko patrzał obojętnie. Maszkowscy namawiali go do wyjazdu za granicę; nie chciał. Odmawiał też, gdy go zachęcano do spaceru. Nie miał chęci ani sił do ruchu i czynu. Czasami tylko, na szelest drzwi z odrobiną zajęcia czekał, kto wejdzie. Ujrzawszy szwagra, siostrę lub służącego, apatycznie spuszczał głowę na piersi. Od powrotu do zdrowia nie ujrzał Grzymały u siebie.
Iza mu opowiedziała o troskliwości i sercu tego obcego; nie okazał wdzięczności, ani rzekł słowa, ale codzień go wyglądał, codzień czekał — tęsknił do niego. Tak mijały znów tygodnie, nie przynosząc w zdrowiu księcia widocznej zmiany i polepszenia. Blady i wynędzniały, na jednem miejscu siedział, u okna, przez które widać było coraz smutniejsze drzewa i niebo. A Grzymała się nie pokazywał. Książę wreszcie przestał go czekać; zwątpił, czy rzeczywiście widział go u swego łoża, czy naprawdę mówiła mu Iza o nim.
Wtem pewnego dnia, pod wieczór, stanął przecie we drzwiach ten długo oczekiwany.
— Czy to się godzi, kogoś uratowawszy od śmierci, potem zapomnieć? — rzekł z odrobiną życia i zajęcia.
— Eh! ktoś księciu bajek naplótł — pewnie Siła. Żebym to ja mógł śmierć zażegnywać, tobym teraz swoją kobietę ratował. Bóg księcia uratował. Anim ja też zapomniał Holszy; ale ostatniemi czasy tak mi się wiele na głowę zwaliło! A jakże księciu? Codzień lepiej?
Grzymała wyglądał dzisiaj nieswój i roztargniony. Nie mógł dosiedzieć na miejscu, obzierał się, zamyślał. Zauważył to książę i spytał o przyczynę.
— At — żona mi śmiertelnie zasłabła, a przytem inne kłopoty. W naszej doli to zwykłe. Niema czem księciu głowę schorowaną durzyć. I to minie! — zakończył, ale już bez swej wesołej energji, raczej z goryczą.
— Panie Grzymała, jeżelibym mógł panu dopomóc, byłbym najszczęśliwszy! Jestem przecie debitorem pańskim.
— Dziękuję księciu, nic mi nie trzeba. Żona chora, na to rady niema! Resztę znieść można. Dzisiaj mi ktoś powiedział, że książę ma się gorzej, więc choć na chwilę wpadłem, żeby się naocznie przekonać. Jeśli mi książę będzie marną usługę przypominał, to zmykam!
— O, proszę, zostań pan jeszcze chwilę.
Grzymała został parę godzin. Książę dnia tego żył. Ale już nazajutrz popadł w swą apatję — gorszą, bo już nikogo nie czekał, dla wchodzących nie miał nawet spojrzenia. W takim stanie zastał go pewnego dnia Maszkowski. Przyjechał bardzo rano, konno, wyprawiony przez Izę. Wybierali się na zimę do miasta. Iza chciała zabrać z sobą brata.
— Słowo daję, jedź z nami! — namawiał Maszkowski. — Ludzie już zapomnieli tamtą awanturę. Przyjmą cię z otwartemi ramiony. Matki przecie nie spotkasz. Słowo daję, ożenimy cię w karnawale. Zobacz-no, przywiozłem fotografję.
Leon sądził, że to się stosuje do jakiejś przeznaczonej dla niego damy; ale była to fotografja konia.
— To Chisle-Chapman, mój nowy reproduktor. Co? Na papierze czuć krew! Wiesz? Proński fuszer, a klęka przed nim.
Leon potakująco skinął głową.
— Ale, wiesz? — zawołał — mam je!
— Co takiego? — spytał książę, drgając na ton podniesiony.
— Taranty Grzymały!
— Tak! Sprzedaje ci?
— Nie. Sprzedają. U niego dzisiaj licytacja.
— Licytacja! Za co? — blednąc, zapytał Leon.
— Za długi! I wiesz, jak mi mówił mój rządca, nie własne. Ten człowiek wziął nad siły i teraz runął mu budynek na głowę. Ratować chciał każdego, a rodzinę ma niezgodną. Teraz klapnie! Słysząc to, posłałem rządcę tam po taranty, ale kazałem odrazu postawić tę samą bajeczną sumę, com dawał. Byle się szkapy komu innemu nie dostały, szlachcica nie skrzywdzę; a toby mi potem Iza tego nie darowała.
Leon nie słuchał dalej, nie uważał, gościa prawie nie pożegnał. Zaledwie się drzwi za Maszkowskim zawarły, wstał i zadzwonił.
— Siła! — krzyknął niebywale głośno.
Osłupieli wszyscy. Osłupiał najbardziej Siła, który od czasu niełaski pańskiej nie pokazywał się na pokojach. Czerwony i nieprzytomny ze szczęścia, przybiegł z oficyn.
— Ubieraj mnie! Konie natychmiast! — komenderował książę gorączkowo.
W jednej chwili, jakby czar zdjęto, głos ten zelektryzował pałac. Powstał ruch i życie. Książę ruszał się, jakby nigdy nie chorował. Ubrany, wyświeżony, napędzał pokojowców, krzyczał na stangreta. Nareszcie wsiadł do powozu i kazał pędzić co koń wyskoczy.
Siła, triumfujący znowu na koźle, obejrzał się.
— Dokąd, miłościwy kniaziu?
— Do Hubina! — odparł tym razem bez wahania, głośno i śmiało.
Konie pognały jak wiatr. Dzień był jesienny i dżdżysty, niebo chmurne, drzewa odarte z liści, chłód przenikliwy. Leonowi było gorąco. Kiedy niekiedy wyzierał z powozu i wolał: «Prędzej!» Siwosze szły jakby po murowanej drodze, a nie po odmętach jesiennego błota. Piana z nich padała kawałami, jak mydliny. Nie widział książę Karawiki przeklętej, nie pomyślał o Sumorokach. Drżał z niepokoju o jedno: że przybędzie zapóźno. Wreszcie poczęły mu na kształt widziadeł migać topole wysady. Wpadli na dziedziniec Grzymały i stanęli.
Nagle znalazł się książę jakby wśród jarmarku. Dziedziniec zatłoczony był końmi, bydłem, gospodarczemi sprzętami, całym dobytkiem obywatela. Roił się od żydów i chłopów tak szczelnie, że zaprząg holszański musiał stanąć, wparty między ludzi i stosy sprzętów. Leon wysiadł. Przybycie jego sprawiło zamęt i osłupienie. Ludzie na chwilę ucichli, coś tylko szepcąc i usuwając się z drogi przed sążnistym Siłą, którego barki na kształt tarana rozbijały tłok na dwie strony.
Raz pierwszy w życiu książę znalazł się pieszo wśród gawiedzi i zobaczył podobny widok. Krew uderzyła mu do twarzy; uczuł szaloną ochotę tłuszczę tę postrzelać, jak strzelał kruki czarne lub sępy, zbierające się nad martwem ciałem.
Nigdzie nie było Grzymały. Na ganku zasiadał komornik ze swymi akolitami, otoczony żydowstwem, i stał dłużnik, coś przekładając urzędnikowi.
Akcja nie była jeszcze rozpoczęta. Idąc, słyszał Leon półgłosem czynione uwagi:
— Kniaź nie w porę trafił z wizytą.
— I na pogrzeb się spóźnił i gospodarza nie zastał.
— Toż mówili, że umiera.
— A może co kupić chce.
Nie zważał na nic. Wszedł na ganek. Urzędnik go znał, powstał i ukłonił się. Dłużnik zdjął nawet jarmułkę. Tłum zaczął się cisnąć, żeby zobaczyć, co to będzie. Nie zaszło jednak nic osobliwego. Książę stanął przed stołem i nie wdając się w żadne gawędy, dobył z kieszeni pugilares, na którego widok szmer zachwytu przeszedł po tłumie i odkryły się głowy co do jednej.
— Ile wynosi wasza należność? — spytał żyda.
— Trzy weksle na ośm tysięcy rubli, najjaśniejszy kniaziu.
— A koszta sądowe? — zwrócił się do urzędnika.
— Trzysta rubli.
— Oto są.
Gorączkowo, jakby każda sekunda mu ciężyła, począł wyrzucać na stół pieniądze. Tłum począł się cofać, hucząc i szumiąc. Czynił wrażenie sępów, spłoszonych i odchodzących niechętnie od spodziewanego żeru, którego wonią pasły się już i rozkoszowały, a który mocniejszy porwał. Czeladź Grzymały, przyglądając się z boku legalnemu rabunkowi mienia swego chlebodawcy, przy tym nagłym zwrocie akcji cisnęła się naprzód do bydląt, do koni, a najśmielszy stangret przystąpił do urzędnika i spytał:
— To już znowu nasze? Możemy zabierać?
— Możecie.
Książę zajęty formalnościami urzędowemi, głowę podniósł.
— Uprzątajcie żywo — rzekł — żeby pan Grzymała nie zastał śladu tego.
— Dziękujemy jasnemu kniaziowi! — zawołał prostodusznie stangret, kłaniając mu się do kolan.
— Dziękujemy! — powtórzyli chórem inni.
Leon spojrzał po nich zdziwiony. Za co dziękowali? Przecie nie ich uratował.
Wtem, gdy stał pochylony nad stołem i przeglądał wręczone mu przez komornika papiery, drzwi domu otworzyły się za nim i zcicha rzekła Gabrynia:
— Dziękuję i ja księciu za brata i za siebie.
Obejrzał się; zawstydzony i onieśmielony, ukłonił się tylko w milczeniu. Gabrynia była nadzwyczaj blada i prawie ponura, w czerni cała.
— Państwo ponieśli stratę — rzekł wreszcie książę.
— Onegdaj zmarła bratowa. Dziś z powodu żałobnego nabożeństwa brata niema w domu.
— Tyle naraz! Nigdy nie daruję panu Grzymale, że o mnie w takiej chwili zapomniał. Miałem nadzieję, że jestem czemś więcej dla niego niż obcym.
— Okazał to książę — szepnęła, podnosząc nań prędko oczy i wnet je spuszczając.
Urzędnik wstał i kłaniał się. Ukończył swą czynność i potrzebne papiery podawał księciu. Ten je wziął i na stole położył.
— Jasny kniaziu — ozwał się do niego rządca Maszkowskiego, niemy świadek tej sceny — graf mi polecił kupić tutaj dwa konie. Co mam mu rzec?
— Że pana Grzymały nie było w domu.
Dziedziniec był już prawie pusty. Sępy odleciały, czeladź uprowadziła dobytek; ostatni odjeżdżał komornik z żydem. Przed gankiem parskały siwosze holszańskie. Leon nie czuł choroby i żadnej reakcji po tym gwałtownym czynie gorączkowej energji, jak nie czuł chłodu i jesiennego powietrza. Twarz jego miała trochę rumieńca, oczy blask myśli, tylko usta nie umiały mówić. Zakłopotany był wobec tej kobiety gorzej, niż wobec królowej. Bo też miała ona w sobie spokój i takt królewski. Nie wspominała mu łaski, ani rozpływała się we wdzięczności; nie opowiadała niedoli, ani wtajemniczała go w sprawy ich osobiste. Dogadzała tą swoją powagą i lakonizmem wszystkim jego wyrafinowanym wyobrażeniom o dobrem wychowaniu i wymaganiach światowych. Rozmawiali chwilę o potocznych sprawach; wreszcie książę ukłonił się głęboko i skierował do powozu.
— Książę zostawił papiery! — przypomniała zcicha.
— Należą do pana Grzymały — odparł.
Potrząsnęła głową z przykrością. On bał się, że powie coś, co u pospolitych ludzi jest pochwalą i uznaniem, a co jego delikatność zrani. Zdawało się, że go pojęła, bo zagryzła usta i rzekła tylko spokojnie:
— Wręczę je zatem bratu.
— Dziękuję pani!
O kilka kroków już oddaleni, spojrzeli na siebie dłużej nieco. Ona zbladła i nagłe ujrzał na jej twarzy dawny wyraz, kiedy go kochała i wierzyła. Krew żywa zalała mu policzki, uczuł się młodym i silnym. Sekundę miał szaloną ochotę wrócić i upomnieć się o to, co stracił, ale w tejże chwili ona, może dojrzawszy w jego rysach tę myśl, zniknęła z ganku. Książę nie pamiętał, jak się znalazł w powozie, jak się znalazł pod Holszą.
Wracał innym niż wyjechał. Zobaczyli to wszyscy, stwierdził doktor nadworny.
— Książę o dziesięć lat odmłodniał — rzekł.
— Tylko o sześć — odparł Leon z uśmiechem.
Po tym pierwszym czynie, zerwawszy jakby więzy niewidzialne, czuł się niezdolnym do bezczynności. Nie znalazł sobie miejsca w całym wielkim pałacu. Zwiedził cieplarnie i stajnie, zajrzał do biblijoteki, odwiedził profesora.
Ten, jak zwykle podczas słoty, siedział nad swoją monografją pająków, sam do pająka samotnika podobny.
— Dawno nie widziałem profesora — rzekł. — Chorowałem ciężko.
— Chorowałeś? — obojętnie odparł uczony, oczu nawet nie podnosząc. — Pewnie dużo spałeś, dużo jadłeś i nic nie robiłeś.
— Co do słowa zgadł profesor! — zaśmiał się młody.
— Osobliwość, że jeszcze żyjesz w takim razie.
Podniósł głowę i przechylił ją, jakby myśl mu ją tak obciążyła, i dodał:
— Nie widziałem nigdy, żeby owad jaki, co żyje jedno lato, chwilę był bezczynny, żeby się objadł albo zaspał. To też zdrowe są. Umierają przed czasem, tak bywa, ale to chyba mord. Zresztą zdrowe są. Jakim sposobem ludzie mają czas próżnować, kiedy stokroć więcej mają do roboty. Osobliwość — zagadka!
Leon pod jego jasnym, a dziecinnym prawie wzrokiem oblał się raz pierwszy w życiu purpurą wstydu.
— Profesorze, zagadki tej ja niemam mocy rozwiązać, bo sam próżnowałem całe życie.
Stary głową potrząsnął, jakby tę myśl, do roboty swej nie należącą, chciał z niej wyrzucić. Nie uważał na odpowiedź i sam do siebie zamruczał:
— Nawet i mszyca leniwa swoje robi. Hm, hm!
Potem schylił się nad rękopisem i oniemiał.
Książę zerwał się z miejsca i poszedł wprost do biura. Od czasu swej choroby nie odbył żadnej sesji; teraz chciał pracować.
— Siła, zawołać Butnera! — rozkazał.
Siła machinalnie ku drzwiom się zwrócił, ale wczas się opamiętał, że za daleko było.
— Miłościwy kniaziu, niema jego! — odparł.
— Gdzież jest?
— Tegoż tygodnia, co kniaź jasny zachorował, Niemiec wyjechał. Mówią, że do swoich... Córkę wydaje zamąż... i mówią, że chyba nie wróci, bo dziesięć koni zabrał, a ludziom opłaty zalegają od pół roku. Szli tutaj raz na skargę, aleśmy ich wygnali.
— Zastępuje go przecie ktoś.
— Nikt; obiecał za tydzień wrócić.
— Jest zatem kasjer?
— Ten-ci jego zięć. Razem pojechali.
— A plenipotent także pojechał?
— Ten jest, ale onegdaj do gubernji pojechał, bo oną sprawę mają sądzić o rozerwanie huty w Czartomlu.
Książę patrzał na hajduka osłupiały. Uczuł się wobec tych wieści najzupełniej bezradnym i chwilę milczał, nic wiedząc co czynić i rozkazać.
— Poszlij zatem po czartomelskiego rządcę — rzekł wreszcie.
— Miłościwy kniaziu, ten-ci też na owo niemieckie wesele pojechał. Oni szwagierki z Butnerem. Poco im wracać, kiedy się po usta objedli kniaziowskiego dobra.
Leon brwi zmarszczył, gryzł wargi i milczał.
— Możesz odejść! — rzucił krótko.
Wstyd mu teraz było pokojowca.
Został sam i spojrzał na biuro. Leżały na niem stosy nietkniętych skarg i próśb. Przysunął je bliżej i na chybi-trafi jedną otworzył.
Ortografja była okropna. Skarżył się ekonom z rodziną, po dwudziestu latach służby wyrzucony z jakiegoś folwarku niby za to, że się z zasiewem spóźnił. Ale on zaręczał, że skończył w porę, a wypędzono go, bo nie chciał należeć do łotrostw Butnera. Błagał o chleb, o dach dla dzieci i żony chorej. Książę spojrzał na datę — zeszłoroczną i zadumał się chwilę. Rozciął drugą kopertę. Było to pismo zbiorowe mieszczan holszańskich o wapniarkę. Przysięgali, że gotowi dać tyle co Niemcy i że mówili Butnerowi, jako kniaź nie zechce ich utrzymania życia pozbawić, a on miał rzec na to: «Kniaź nie pije nic innego, tylko waszą krew!» Książę odłożył papier i jeszcze dłużej się zadumał. Potem znów do stosu sięgnął, trzeci pakiet otworzył. Była to prośba dzierżawcy, któremu za ratę zaległą — 300 rubli — zabrano na wiosnę sprzężaj folwarczny, cały jego majątek. Prosił o zwłokę, aż rzepak zbierze, prosił, żeby chociaż ten rzepak wzięto, a nie konie i woły, bez których przecie zginie zupełnie i odejdzie jak żebrak albo kraść się nauczy. Butner chciał go się pozbyć, bo on jego propozycję odrzucił — aby na spółkę eksploatować las w folwarku, okradać księcia. Leon spojrzał znowu na datę. Upłynęło od tego czasu pół roku. Popatrzał na stosy tych listów i więcej nie czytał. Zdało mu się, że każdy był łzą, jękiem, stękaniem lub zgrzytem.
Odsunął się od biura. W pokoju wczesny zmrok jesienny zapadał. Zadzwonił i wstrząsany chłodem, kazał rozniecić ogień na kominie i podać światło. Jeszcze nie zaczął działać, a już goryczy miał pełną duszę — goryczy, wyrzutów, a co najcięższe, poczucia nieudolności, słabości, niemocy przed zadaniem. Stracił zupełnie głowę. Ujrzał się wobec chaosu i osłupiałym wzrokiem wpatrując się przed siebie, gubił się w bezładnych myślach i zamiarach.
W tej chwili Siła stanął na progu i oznajmił:
— Pan Grzymała.
Książę, jak ruszony sprężyną, podskoczył, zerwał się z miejsca, zdaleka już jak do zbawcy ramiona wyciągnął.
Obydwaj byli dnia tego w niezwykłem usposobieniu; stało się więc, że zamiast ściśnięcia dłoni, uścisnęli się jak bracia i żaden się nawet nie zdziwił. Grzymała blady, w żałobie, zmizerowany strasznie, miał łzy w oczach, gdy zaczął mówić:
— Musiałem dzisiaj jeszcze podziękować księciu, choć pora niestosowna, ale mnie dusiła wdzięczność i nie mogłem jutra doczekać.
— Panie Grzymała, to były tylko pieniądze!
— Mniejsza o nie. To było serce księcia; ja za nie dziękuję. Odwiozłem też te papiery. Książę je zatrzyma na rok. Za rok spłacę. Idę na służbę.
— A Hubin?
— Hubin nie był mój i nie będzie. Dziś mnie rodzina stamtąd wygnała; odebrali też zarząd teściostwo i stryja dzieci. Ano, słusznie: pohodowałem je wszystkie, teraz dorośli — niema dla mnie miejsca. Powiedzieli, żem stracił fortunę, więc im oddałem co moje było i odchodzę. Boże oni rację mają. Daj im Boże wszystko dobre!
Gdy to mówił, wargi mu drżały i mieniła się twarz. Odwrócił się i umilkł; może go łzy dławiły.
— Pochowałem żonę biedną. Męczyła się okropnie — mówił po chwili głucho — więcem teraz wolny jak kołek. Daleko, aż na Ukrainie, w dobrach Piatnickich, hrabia właściciel, daje mi zarząd. Za rok, da Bóg doczekać, odwiozę księciu mój dług.
Leona jak piorun uderzyła myśl.
— Panie Grzymała, ja pana nie puszczę! — zawołał. — Nie odejdziesz pan — chyba do Holszy!
Grzymała spojrzał zdumiony.
— Książę mnie nie potrzebuje. Jest rządca u księcia.
— Niema. Uciekł podobno, zostawiając mi to — ręką na prośby wskazał.
— Nie może być! Może tylko wyjechał?
— Zobaczymy jutro. Tymczasem niema nikogo, ani kasjera, ani rządcy z Czartomla, ani Butnera. Plenipotent broni sprawy o jakąś hutę.
— Hutę rzeczywiście podpalono.
— A pensje zalegają od pół roku?
— Podobno. Przynajmniej ludzie piszczą przed zimą.
— A ten z Czartomla był szwagrem Butnera?
— Tak się okazuje.
— A kasjer jest jego zięciem?
— Bardzo być może, bom tę młodą parę często spotykał razem na spacerach.
— Zatem ja — byłem — głupcem!
— Książę nie myślał o interesach i dobrach.
— A pan mnie ostrzegł raz i tegom nie usłuchał — rzekł ponuro Leon.
— Stało się; nie myślmy o tem, co minęło. Ja tę myśl precz odganiam; niech książę uczyni podobnież. Naprzód patrzeć i myśleć. Życie jeszcze przed księciem.
— Nie dam rady! Nie wiem od czego zacząć jutro — poskarżył się Leon desperacko.
— Jutro trzeba mniej więcej obrachować, na ile te ptaszki okradły księcia; potem zebrać całą administrację i rozejrzeć się w ich czynnościach; potem popłacić rachunki; potem zlustrować osobiście wszystkie folwarki; a potem, potem — ciągle czynić, czynić i czynić dobrze aż do śmierci.
Grzymała był znowu sobą. Już swego nie pamiętał; już, co sam przeżył i wycierpiał, wtłoczył w głąb duszy, przejęty był troską księcia, jak własną.
— A z tem co zrobić? — spytał Leon, wskazując prośby.
— To załatwimy dzisiaj. To czekać nie powinno.
Książę za każdem słowem nabierał otuchy. Jakiś wicher go porywał i niósł. Teraz zdawało mu się wszystko łatwem i dostępnem. Chciał zaraz posyłać po oficjalistów, zwoływać nieopłaconą służbę. Otworzył kasę i począł wyrzucać z niej pieniądze. Już dzwonił na Siłę dla wydania rozkazów; ledwie go Grzymała powstrzymał, powtarzając swoje:
— Życie długie i każdy dzień ma godzin dwanaście do pracy. Nie spieszmy, abyśmy się przed czasem nie znużyli.
Zasiedli tedy do zaległych próśb obok siebie, u jednego biura. Książę w tej chwili sam sobie imponował. Grzymała załatwiał się prędko. Dopomagała mu bardzo znajomość ludzi i stosunków. Spoglądał na podpis i już wiedział treść i rację skargi. Więc też, nie utrudzając księcia czytaniem, stos ten rozdzielał na dwie części.
— To do kosza... To do rozprawy! — mówił. — Wolno księciu karać, nie wolno krzywdzić.
Po godzinie załatwili tę robotę. Leon miał oczy nienaturalnie błyszczące i czuł się zmęczonym.
— Dosyć na dzisiaj — zdecydował Grzymała, biorąc za czapkę.
— Pan odjeżdżasz? Kiedyż pan tu powrócisz? — niespokojnie spytał książę, czując, jak na myśl pozostania bez Grzymały opadał go strach, odbiegała siła.
— Wrócę jutro.
— Na stałe już?
— Proszę księcia uwolnić mię dzisiaj od odpowiedzi. Jutro odpowiem — z wahaniem odparł Grzymała.
— Jeśli mi pan odmówisz, zmarnuję resztę życia, jakem połowę zmarnował — poważnie rzekł książę, dłoń jego zatrzymując w ręku. — Jestem w tej chwili jak ktoś, co pozdrowiał, przejrzał, zrozumiał złe i dobre i jestem juk dziecko, które chodzić i mówić nie umie. Jeśli mnie ktoś, komu wierzę i kogo kocham, nie poda ręki i nie dopilnuje, jeśli samotnym czuć się będę — nie wytrzymam i znów padnę. Pan mnie rozumiesz i mówiłeś mi niegdyś, jakim być powinienem. Dobrze, chcę być takim, ale tylko z panem. Zapóźnom przejrzał może, ale nie moja to wyłącznie wina. Te pajęczyny — pamiętam pańskie określenie — omotały mnie. Tak rosłem i takbym umarł, gdyby nie to, żem został taką ostracyzmem dotkniętą jednostką. Bunt wszelki wyradza gorycz; gorycz prowadzi do refleksji. Zacząłem myśleć... A potem, ostatnim ciosem... był ten — ten trup. Pan myślisz, że zwyrodniałego arystokraty nie dotkną wyrzuty, wstyd, ohyda przed samym sobą, że on nie potrafi nanowo zostać człowiekiem? Przeciwnie. Wydelikaceni fizycznie i moralnie czujemy subtelniej, ale w pracy jesteśmy dzieci nieudolne. Mówię to wszystko panu, czegom nie mówił nikomu. Odsłaniam swe słabości, pokazuję duszę, dlatego, żeś pan do niej kilkakroć kołatał. Oto jest. Prorokowałeś jej pan zmartwychwstanie. Może to zmartwychwstanie jest na progu. Teraz więc pan niemasz prawa odrzucić mej prośby, mej dłoni, mego serca... Ze wszystkich wspomnień, marzeń, wiar i uczuć, które mi poobalało życie, pan jeden cało wyszedłeś. Pytam tedy: czy ma mnie i to zawieść... ostatnie?
Grzymała już się nie wahał.
— To księciu zostanie! — zawołał, w szeroką swoją dłoń ujmując kobieco drobną rękę, — to księciu wierne będzie do grobu! Dam swą siłę, pomoc, całą duszę, ale mi książę niech zostanie, jakim jest w tej chwili. Nie wolno już księciu wstecz wracać — co zmartwychwstało, zabijać. I mnie książę był wiarą i uczuciem, a jam długo na ten dzień czekał. Teraz uczynię wszystko dla księcia, a w zamian książę uczyni wszystko dla swego stanowiska. Ten dzień nie będzie oderwanym akordem, będzie pierwszem ogniwem lat pracowitych, ofiarnych, myślących. Na taką pracę wspólną ja staję w Holszy!
— Tak będzie! Jeślibym się zachwiał, wymagam, byś mnie pan zmuszał; daję panu prawo wszelkie nad sobą. A zatem na taką pracę, pozwolisz pan siebie nazwać bratem?
Grzymała nic nie odparł i tak, jak przy powitaniu, uścisnęli się po bratersku.
— Jeżeli można, niech pan nie odjeżdża! — rzekł Leon po chwili, gdy obaj uspokoili się znowu. — Samotność po tym wieczorze wydaje mi się okropną!
— Zostanę — zgodził się Grzymała — tylko słów parę siostrze poślę, żeby o mnie była spokojna.
Leon poruszył się żywo.
— Jeśli siostra pańska jest sama w domu, ustępuję.
— Nie — odparł z gorzkim uśmiechem Grzymała. — Hubin teraz pełen. Zjechali moi bracia... Nowi gospodarze. Biedna Gabrynia cierpi za mnie, a będzie rada, że mnie się zgryzoty oszczędzi choć przez godzin kilka. Jutro miałem jechać na południe. Jutro przeniosę się do Holszy. Będzie wszystko skończone.
— Skrzywdzono pana okropnie! — oburzył się książę.
— Nie. Ja im byłem ojcem. Ojciec zawsze ustępuje młodym; takem i ja ustąpił. Mogę swoją część teraz wziąć, gdy książę ją oczyścił, ale poco mi ona? Stworzonym do pracy i mozołu, a oni przywykli panować i dogadzać sobie. Im więcej potrzeba. I u teściostwa syn podrósł; jużem im niepotrzebny. I u stryjostwa doszli młodzi tych lat, gdzie mentor jest upiorem. Poco mam ich serca złości i zawiści uczyć? Tylko małych Stokowskich nie porzucę, bo ci tymczasem wierzą mi i lubią. Ano, jeszcze nie dostali dzióba i skrzydeł.
Zaśmiał się po swojemu dobrodusznie.
— Tyle miałem dzieci i tylko te troje obcych mi zostało. Ano, lat nie zatrzymać.
Zamyślił się chwilę, pochylony, z marsem na twarzy, wąs machinalnie szarpiąc. Te lata przesuwały mu się przed myślą. Szukał i badał sam siebie, w czem tym wszystkim zawinił, którzy w chwili nieszczęścia obrócili się przeciw niemu i tak go krwawo pokarali? Był dzisiaj wstrząśnięty okropnie i wyrwało mu się na wierzch — nie skarga, ale opowiadanie.
— Naprawdę, anim się spodziewał. Suchodolicz w biedzie był; zaręczyłem za niego żydowi. Chrucki stanął na nogi, ale co miał, na żonę uprawnił. Nawet terminów nie pamiętałem, boć to nie moje długi były. Od wiosny z żoną było coraz gorzej. Woziłem do Warszawy, do wód; doktorowie nie wychodzili z domu. Tak się to wlokło, jak każda niedola. A potem poczęło bić i bić, w piersi, w głowę, to u teściostwa, to u stryjostwa, to w domu. Straciłem zupełnie rozum. Zawiele bo było naraz. Jeszcze dotychczas chwilami myślę, że to zmora była, taki zmordowany i ogłupiały się czuję. Gdyby nie Gabrynia, tobym chyba zupełnie znikczemniał.
Książę po raz pierwszy poruszony był cudzą niedolą.
— I to się nazywa praca! — rzekł gorzko.
— Nie, to się nazywa życie! — poprawił Grzymała. — Kto inne ma, lekkie i puste, ten nie wart królestwa niebieskiego.
Leon popatrzał na niego i sam do siebie wyszeptał:
— A to... jest wiara!
Rozmawiali długo w noc. Ogień trzaskał na kominie; za oknami posępną melodją wygrywał wiatr jesienny i deszcz chłodny. Zagłębiony w fotelu książę słyszał te szmery, ale nie drażniły go teraz. Nie był sam i nie bał się jutrzejszej nudy.
Nazajutrz bardzo rano byli na nogach. Ruszyli do mieszkania Butnera; — było puste; pustą też była kasa. W rachunkach panował chaos nie do opisania. Po zrobieniu powierzchownej kontroli, okazało się, że Butner ze szwagrem i zięciem wywieźli z Holszy okrągły miljon.
— Tedy możemy być pewni, że nie wrócą — rzekł książę, ubawiony wściekłą złością Grzymały.
Zebrano oficjalistów. Byli to w połowie przybłędy, kreatury Butnera. Straciwszy herszta, potracili głowy; jeden wydawał drugiego, plątali się w odpowiedziach, uciekali sami, by uniknąć sądu. Druga połowa byli to biedacy, którzy pod grozą rządcy i wydalenia, milczeli na wszystko. Książę codzień widział otchłań głębszą; często chciał uciekać, często wzbraniał się dalej pracować. Ale Grzymała był nieubłagany; widział, że jedno jego ustępstwo, a przepadnie znowu ten ledwie odzyskany — i korzystając z owego paktu zawartego, zmuszał go do czynu, a sam mu przykładem był, uczył, radził, pracował za dziesięciu.
Poczęli z bruku, z nędzy wracać starzy słudzy; poczęto brać nowych, znajomych Grzymały. Jednym z pierwszych wrócił Kopko i nieocenionym się okazał ze swym węchem ogara na złodziejów i buntowników. Ale ten służył tylko Grzymale; na księcia jak wilk spoglądał nieufnie.
Potem — pomimo słoty — codziennie konno książę z Grzymałą począł objeżdżać folwarki. Po takich przejażdżkach Leon jadł jak wilk, spał jak kamień, spałby do południa, ale nazajutrz, ledwie świt, Grzymała go budził i nie odstępował dzień cały. Leon doszedł do tego, że wobec energji przyjaciela wstydził się swego lenistwa i zmęczenia, tylkoby z przyjemnością połowę swych folwarków darował, byle prędzej tę lustrację skończyć. Ale po folwarkach przyszły zakłady przemysłowe, gorzelnie, smolarnie, huty, garncarnie. Nigdy nie myślał, że tego tyle posiada. A zewsząd do niego garnęli się ludzie, to ze skargą, to z prośbą — potem w miarę zmian i pracy, coraz częściej z podziękowaniem. Poznali też rychło drogę do pałacu. Nie było dni i godzin przyjęcia. Byle książę był w domu, na oznajmienie, że ktoś interes ma, wstawał od każdej roboty, od obiadu nawet — i szedł słuchać.
— Czy to zawsze tak będzie? — skarżył się czasem Leon Grzymale.
— Nie. Skoro księcia cała Holsza nazwie dobrym panem i ojcem, wtedy ja księcia zastąpię. Tymczasem tamto zapomną.
I książę więcej nie protestował. Powoli nawyknął do tej forsownej pracy. Ani się spostrzegł, jak nauczył się rachunków i rutyny, jak poznał mniej więcej wszystkich starszych oficjalistów — i aż się zdziwił pewnego dnia, porachowawszy czas, że od owego pierwszego dnia — od owego wieczora — minęło pół roku i że zima w pustej Holszy, bez towarzystwa zabaw, minęła mu jak sen. Wtedy przypomniał sobie swe poprzednie życie i z pogardą się uśmiechnął. Świat go odstąpił, a on o świecie zapomniał i ani przez sekundę w czasie tego półrocza o nim nie pomyślał.
Co święto bywał w Zabużu. Teraz u stołu patrjarchalnego brał udział w rozmowach. Z Izą rywalizował wesoło; triumfowali jedno przed drugiem. W Zabużu nie było bosych; w Holszy nie było żebraków. Miało Zabuże szkółkę rzemiosł; miała Holsza szkoły ogrodnictwa i gospodarstwa. Restaurowano kościół w Zabużu; kasowano szynki w Holszy. Dla Leona odwiedziny u siostry były prawdziwą rozkoszą. Między swymi duchem się czuł, a przytem pociągał go tam chrześniak — drobina Izy — małe «Lwiątko», które Maszkowski pono więcej od matki nawet kochał. Lecz księżna matka zato, że dziecię Izy wyklęty syn do chrztu trzymał bez żadnej ostentacji w parafji, rzuciła interdykt na Izę, interdykt, po którym Maszkowski po swojemu się pocieszał:
— Matka tak daleko — w Paryżu!
Chrześniaka tedy swego pokochał Leon, a do siostry i szwagra przyrósł. Rozumieli się doskonale.
Czasami po powrocie do Holszy, gdy Grzymała nie wrócił z powiatu albo bawił w Czartomlu, a Leon sam był w pustym pałacu, napadała go tęsknota nieokreślona do szczęścia. Czy zawsze tylko w Zabużu widzieć będzie rodzinę? Czy tylko chrześniaka popieści? Czy w tej Holszy zawsze będzie tak głucho, cicho, uroczyście?... Czasem, gdy zasypiał, roiło mu się szczęście; ale marzenie zrazu bez nazwy, we śnie przybierało formę i imię. Budził się i odpędzał myśl z jakimś strachem i zgrozą. Bał się i potem czas jakiś bywał bardzo osowiały i posępny, jakby z sobą w niezgodzie.
Pewnego razu nielada niespodziankę zrobił Maszkowski. Nie znalazł go Leon w domu i dowiedział się od Izy, że sprzedawszy za bajeczną cenę swego «Kasztelana», pojechał do Anglji dla zakupu następcy. Wrócił, gdy Leon jeszcze bawił. Minę miał nadzwyczaj tajemniczą i pyszną.
— Kupiłeś anglika? — spytała Iza.
Maszkowski począł się śmiać, oczyma mrugać i stroić pocieszne grymasy; szperał przytem zawzięcie po kieszeniach.
— Nie kupiłem. Co to? Wy robicie różne rzeczy, zrobię i ja! Słowo daję. Zrobiłem za «Kasztelana» stypendjum i dałem sto rubli na matki misyjne. Słowo daję! Będzie wilk syty i koza cała! Ot, patrzajcie na dokumenta. Stoi: Stypendjum hrabiego Edwina Zymbram Maszkowskiego herbu Słońce... Może służyć «Master Young» — niech się Hurtle wścieka. Stało się!
To powiedziawszy z miną napoły żałosną, napoły dumną, usiadł konno na krześle i udawał, że galopuje. Iza darowała mu ten wybryk i ucałowała bardzo wzruszona, a Leon rzekł:
— Chyba nie potrafię uczynić nic większego!
Gdy odjechał, myślał ciągle o tem. Maszkowski go nielada zawstydził. Opowiedział to Grzymale. Ten się zamyślił chwilę i nagle głowę podniósł.
— Teraz chyba książę założy bank ratunkowy w Holszy.
Myśl była rzucona. Leon nastawił uszu, a Grzymała dodał:
— Teraz chyba książę ruszy kapitały z zagranicy, a rzuci je ludziom, którzy topnieją jak marcowe śniegi, czekając na ratunek.
Zamyślili się obydwaj, pochłonięci ideą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.