<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Gdy Bajbuza oczy otworzył i potoczył niemi dokoła, spotkał naprzód zwieszoną nad sobą twarz smutną Szczypiora. Zimny wiatr przekonał go, że byli w polu jeszcze, leżał na wozie. Około niego krzątali się ludzie.
— Bitwa? — zawołał głosem słabym.
— Wygrana! — odparł krzykliwie Szczypior — wygrana, zwycięztwo wielkie, sam arcyksiąże w niewolę wzięty. Zamojski tryumfuje… łupy ogromne… wojna skończona… nieprzyjaciel w rozsypce.
Przymknął oczy i złożył ręce rotmistrz.
Wierny druh dodał żywo.
— Rana sroga, bo krwie straciliście dużo, nim ją zatamować było można. Przeleżeliście długo na polu… jam głowę tracił szukając, a tu mróz i wichrzysko.
Teraz już wszystko pójdzie jak z płatka… konie i wóz gotowe, ja wam tu nie dam leżeć, powoli pociągniemy do Krakowa, gdzie i o lekarzy i o staranie łatwiej.
— A Zamojski? — spytał rotmistrz.
— Cały wyszedł! — wołał Szczypior.
— Żółkiewski?
— Ranny w nogę od kuli działowej, ale mu pono nic nie będzie — mówił chorąży.
— Z naszych?
— Kopijnicy się bili dzielnie, zginęło ich ze dwudziestu, ranni wszyscy prawie, ale te rany się nie liczą, gdy na nogach są. Na placu boju do dwóch tysięcy golonych polskich głów leży, a pewno niemniej długowłosych.
Walka była mordercza — pośpiesznie i gorączkowo ciągnął dalej Szczypior — ale pięknieśmy się bili i nie pierzchnął nikt. Płakać nam po mężnym Hołubku!
— Zginął?
— Trzema kulami go przeszyli.
Wydobyć się ztąd i dostać do Krakowa nie było łatwem, ale Szczypior na węgra zdawszy dowództwo, nie odchodził już od wozu Bajbuzy. Znaleźli się też przyjaciele inni, albo lekko ranni lub nawet zdrowi, którzy do Krakowa towarzyszyć się ofiarowali, a jeden z nich, nie mogąc ani kolasy, ani kolebki dla chorego dostać, zdobył gdzieś mniejszy wóz zwany brożkiem, w którym wysłano łoże, i osłoniętego firankami skórzanemi bezpieczniej i wygodniej naostatek dowieziono do Krakowa.
Tu już zawczasu doktor i łoże i wszystko w najętym dworze było przygotowanem, tak że Bajbuza, niewiele stosunkowo przecierpiawszy, znalazł się jak w domu.
Na lekarzach naówczas nie zbywało; znalazł się tu za Zamojskim przybyły Buccella, a dawny aptekarz króla Stefana, który też znał się na ranach i balsamach, Angelo Caborto ofiarował się na posługi.
Chociaż osłabiony krwi upływem, ale silnie zbudowany, Bajbuza przychodził do siebie, tak że mu wyzdrowienie ku wiośnie rokować było można.
Znalazła się też niespodziana opieka, na którą nikt rachować nie mógł, może rotmistrzowi nie nazbyt pożądana, ale i tej odepchnąć nie było można, zwłaszcza że się zbyt natrętnie narzucała.
Do przyjaciół młodości Bajbuzy i jego towarzyszów broni należał zamożny szlachcic, żołnierz dzielny Jeremi Borzkowski, żonaty z krakowianką Wężówną, sławną z piękności kobietą. Temu Borzkowskiemu za drużbę do wesela służyć musiał Bajbuza, a dziwnym losem potem on go też poległego pod Połockiem pogrzebał. Od tego czasu o Ewie z Wężów Borzkowskiej mało co słyszał rotmistrz, wiedział tylko, że z rodziną męża ułożywszy się o oprawę, w Krakowskie powróciła.
Już Bajbuzie znacznie być lepiej poczynało i rana się goić obiecywała, gdy dnia jednego Szczypior wszedł śmiejąc się.
— Szczęście bo macie Iwaś do głatkich twarzyczek — odezwał się — a toż to, gdyby się tylko nie malowała, bo to się jej na nic nie zdało, piękna jak obrazek jejmość, wdowa po Borzkowskim na gwałt się tu ciśnie, aby waszmości pielęgnowała.
Przypomniał ją sobie zaraz rotmistrz.
— Ewusia? a ona tu co robi?
— Co robi? nie wiem — śmiał się Szczypior — wiem tylko, że ma swój dwór własny w Krakowie, że się stroi jak obraz cudowny, że młoda i piękna, i że się do was na gwałt napiera… Nie chciałem jej puścić pozwolenia waszego nie wziąwszy, a nie wiem, czy zechcecie ją widzieć.
— Czemuż nie! wdowa po moim drogim Jeremim! — odparł rotmistrz. — Bylem tylko się trochę mógł przyodziać.
Nazajutrz otwarły się drzwi szeroko, i Szczypior puścił, poprzedzaną zapachem jakimś jejmość panią Ewę Borzkowską, tak strojną jakby nie do łoża chorego, ale na zabawę jaką się wybrała. Wprawdzie ona nigdy inaczej na świat się nie pokazywała, bo być piękną, uważała sobie za święty i jedyny obowiązek.
Zalotna do najwyższego stopnia, zręczna, żywa, Ewa Borzkowska słynęła z tego, iż zawracała głowy, ale czy nie chciała, czy nie umiała wyjść za mąż, dość że zaloty zawsze jakoś się dla niej niefortunnie kończyły.
Nie zdawała się sobie tem przykrzeć.
Lat miała dwadzieścia i kilka, a świeżość dziewczęcą i wesołość niczem nigdy niezachmurzoną. Po mężu i po rodzicach dosyć znaczne otrzymawszy mienie, używała go ochoczo, raźno, głośno, nie lubiąc spokoju, a nieustannie nowej szukając rozrywki.
Z dawnych czasów przypominał sobie rotmistrz, iż dosyć mu się przypodobać starała, że go bawiła szczebiotaniem płochem i trzpiotowatością swoją, która jej doskonale przystawała.
Średniego wzrostu, czarnobrewa, czarnooka, biała jak mleko, z rumieńcem lekkim, który moda ówczesna nakazywała sztucznie ożywiać barwiczką, z perłowemi ząbkami, które lubiła pokazywać w uśmiechu, zręczna, smukła… Ewunia stroiła się tak, że jej tego współzawodniczki przebaczyć nie mogły. Miała dar i umiejętność ubierania swej piękności i podnoszenia jej.
Taż sama czasem suknia, zasłonka, klejnoty, coraz inaczej zużytkowane, połączone, nową jej dawały krasę. Mistrzynią w tem była.
Lubiła też, aby przed nią padano. Mężczyzni, a więcej jeszcze zazdrośnice kobiety, zwały ją płochą; ona ruszeniem ramion na to odpowiadała. Z ludzkich złośliwych oszczerstw żartowała, lekceważąc je.
Oprócz piękności twarzy, miała Ewunia głos piękny i muzykalne wykształcenie, które podobno sławnemu Diomedesowi Katonowi, muzykowi podskarbiego Kostki, lubownika wielkiego kunsztu tego, zawdzięczała. A i na dowcipie jej nie zbywało.
Tak to czarodziejkę jednego poranka wprowadził Szczypior do pokoju, w którym rotmistrz przyodziany siedział nad włoską księgą, świeżo mu z księgarni Marangoniego przyniesioną.
Bibliopola ten naówczas zaopatrywał uczony świat i miłośników ksiąg w Krakowie we wszystkie europejskie nowości, których liczba niewielką była. U niego też zaopatrywali się w polemiczne rozprawy zarówno katolicy jak dyssydenci.
Chociaż lat kilka upłynęło od czasu, gdy piękną Ewunię widział rotmistrz, tak mało była zmienioną, tak nieśmiertelnie wydawała się młodą, iż poznał ją odrazu.
Weszła… cała jakby obłokiem woni owiana.
— Rotmistrzu, ukarz mi swych przyjaciół i służbę — zawołała. — Nie chcieli mnie puścić i byli tak dzicy i okrutni, że się i prośbie i uśmiechom, któremi ich przekupić chciałam, oparli. Alem sobie powiedziała, że szturmem was zdobędę. Moje miejsce było zdawna przy łożu chorego, rannego przyjaciela mego kochanego Jeremka!
O kochanym Jeremku mówiła tak swobodnie i wesoło, jakby od lat wielu nie spoczywał w grobie.
Wesoły głosik niewieści mile połechtał może ucho rotmistrza, twarzyczka ta przypomniała mu czasy dawne, wstał więc, rozjaśnionem licem witając pięknego swojego gościa.
— Dziękuję wam, śliczna pani moja! — odezwał się — ale pocóż wy się macie zasmucać widokiem kalectwa i cierpienia? Wam od życia należy wesele.
— A sądzicie, że ja niem dzieląc się z wami, wyczerpię to, które mam w duszy? A! nie! — zawołała siadając na krześle, które jej podawał wyrostek. — Przecież życiu waszemu już żadne nie zagraża niebezpieczeństwo? Nie będziecie kaleką dla jednej kuli…
Obejrzała się dokoła.
Izba, w której leżał rotmistrz, bardzo skromna, pobielona, z małemi okienkami, miała jednak tak bogate przybory kobierców, opon jedwabnych, naczyń srebrnych, które Szczypior posprowadzał mimo jego woli, iż cale pańsko wyglądała.
— Mieścicie się w takiej lichej komorze — dorzuciła — gdy ja w moim dworze byłabym wam chętnie dała najlepsze komnaty i daleko wygodniejsze pomieszczenie! Mam do was żal wielki.
— Ależ się nie godziło, choćby rannemu — rzekł rotmistrz — najeżdżać dom wdowi i odstraszać waszych przyjaciół.
— Ja lepszych od was i droższych mi nie mam! — grzecznie odstrzeliła wdowa. — I tak poczęła się wesoła rozmowa, która bawiła rotmistrza samą lekkością swoją, ale do niej nie przywiązywał wagi. Zdawało mu się bowiem, iż zadość grzeczności uczyniwszy piękna Ewunia, odwiedziwszy mężowskiego przyjaciela, łatwo i prędko o nim zapomni.
Tymczasem stało się inaczej; trzeciego dnia potem pukała Borzkowska znowu do drzwi i ze Szczypiorem się kłóciła, że jej do Bajbuzy puszczać nie chciał.
— Ale bo waszmość, z przeproszeniem, gbur jesteś — wołała na głos tak, aby ją rotmistrz z trzeciej izby mógł posłyszeć — jakże można niewieście wzbraniać wnijścia. Ja jestem dawną znajomą Bajbuzy, mąż mój był jego przyjacielem. Chcę go nawiedzać i pielęgnować w chorobie, a nie dać mu się nudzić.
Tak znowu szturmem wziąwszy komnatę Bajbuzy, weszła już jakby do domu, zajęła miejsce, a po przywitaniu jak z rogu obfitości zaczęła sypać wiadomościami, gdyż stosunki mając nader rozgałęzione, wiedziała wszystko co się działo, kłamało, zamierzało u dworu i vox publica dla niej nie miała nic skrytego.
Płoche to było szczebiotanie, ale przychodziło po długich dniach ciszy i jednostajnego spoczynku, więc prawie było pożądanem Bajbuzie. Słuchał go uśmiechając się, a nawzajem wdowa wszystko co rotmistrz jej mówił, z wielką, natężoną przyjmowała uwagą i poszanowaniem.
Wprędce bardzo zapanowała i nad Szczypiorem, który dobro i prostodusznie widział w niej poczciwe, litościwe kobiecisko. Wśliznęła się więc tak nieznacznie w życie Bajbuzy, iż wszyscy w końcu mówiąc o nim wspominali o niej i wzajemnie. A chociaż w chorobie samej, gdy najcięższą była, piękna Ewunia wcale nie pielęgnowała rannego, nazywało się teraz powszechnie, iż ona się dla niego poświęciła.
Ani mogło postać w głowie rotmistrzowi, ażeby ten stosunek miał jakie znaczenie i wagę.
Piękna wdowa sama opowiadała o tylu swatających się do jej ręki, iż można się było spodziewać zamążpójścia prędkiego, a Bajbuza śmiejąc się mówił Szczypiorowi, że oto drugi może raz dla niej dziewosłębem będzie.
Raz się przekonawszy, że szczebiotania jej słucha chętnie rotmistrz i że ono go bawi, ze szczególną troskliwością się poczęła wysilać na to, aby świeżuteńkie mu i najpewniejsze przynosić wieści.
Miał je i z innych źródeł Bajbuza, godziły się one wszystkie i potwierdzały, lecz w ogóle pocieszającemi nie były.
On, jak wielka bardzo część przyjaciół hetmana, rachował na to, iż Zamojski ster rządów przy młodym królu obejmie. Na to jednak zaradził wcześnie dawny przyjaciel hetmana, teraz pokryjomy przeciwnik, marszałek Opaliński.
Starał się młodemu królowi odmalować go jako człowieka nienasyconej ambicyi, już posiadającego taką potęgę w kraju, iż zagrażał władzy monarchy. Malowano mu jaką miał przewagę nad Batorym, a samo nawet postępowanie i zwycięztwo odniesione w czasie bezkrólewia, dowodziło czem był Zamojski.
Młody Zygmunt dość już miał dumy, aby narzędziem w ręku takiego wszechwładnego magnata być nie chciał.
Ztąd zimne naprzód przyjęcie przez króla, milczenie jego, usuwanie się od hetmana, okazywane mu niedowierzanie i niewdzięczność.
Ze swojej strony Zamojski czuł się i dosyć silnym i czystym w sumieniu, aby się nie płaszczyć — stanął jakby wyzwany do boju. Zamiast pierwszego doradzcy króla, był obrońcą praw narodu u niego. Stosunek się zaostrzył.
Piękna wdowa wiedziała najmniejsze szczegóły o każdem posłuchaniu, jak gdyby na nie patrzyła, a powtarzała słowa króla, naśladowała poważny i uroczysty głos Zamojskiego. Minka jej układała się inaczej, gdy przedstawiała Leśniowolskiego moderującego zbyt ostre sądy i mitygującego p. marszałka Opalińskiego.
Wszystko to potwierdzało się tak dowodnie, iż Bajbuza o prawdziwości doniesień wątpić nie mógł, a bolał go ten stan rzeczy jako zapowiedź przyszłości groźnej.
Naostatek nie omieszkała Ewunia pod pieczęcią największej tajemnicy donieść Bajbuzie, iż młody król z uprzedzającą grzecznością, nadskakiwaniem był dla więźnia z pod Byczyny, którego hetman w Krasnymstawie trzymał. Na dworze króla żywiono, jak ona utrzymywała, jak największe dla rakuzkiego domu współczucie. Szeptano już, że Zygmunt skorzysta ze zbliżenia się, aby przefrymarczyć koronę, a razem pozbyć się siostry.
Koronę pewnie przyjętoby ochotnie, gdyby Zygmunt nią miał prawo rozporządzać, ale Anny uparcie trwającej przy swych przekonaniach religijnych, żaden arcyksiąże nie mógł wziąć za żonę.
Projekt ten, chociaż niby trzymany w tajemnicy, szlachta sobie z oburzeniem powtarzała. Król zamiast zyskiwać serca, odstręczał je od siebie. Wszystko to niecierpliwiło, zrażało, zniechęcało rotmistrza, który stanowczo zapowiadał Szczypiorowi, że kopijników rozpuści, i nazad do Nadstyrza powróci. Tymczasem tylko myśleć o tem jeszcze nie można, bo rana nie pozwalała.
Nie dała też ona Bajbuzie ani się znajdować, ani widzieć zdala nawet obrządów pogrzebowych króla Stefana, na które królowa wdowa zjechała.
Wiedziano na dworze o tem, że młody pan wyjechawszy naprzeciw przybywającej ciotki, pozdrowiwszy ją u bram miasta, już wyprzedzając chciał się puścić z powrotem na zamek, gdy poważna Jagiellonka dbała o swe dostojeństwo, powiedzieć mu poleciła, iż powinien był u jej kolebki jechać, bo to się przynajmniej należało.
Znajdowali to wszyscy słusznem, iż się o swe dostojeństwo upomniała.
Razem z królową, czego się niebardzo spodziewał Bajbuza, przyjechała księżna. Dowiedział się o tem późno i natychmiast Szczypiora posłał z pozdrowieniem do niej, dowiadując się, czyli nie miała co do rozkazania.
Lecz chorąży trafił snadź na uprzedzoną już księżnę, której doniesiono usłużnie, iż Bajbuza był rozmiłowany w Borzkowskiej, która go niemal codzień odwiedzała, i z nią go już żeniono. Przyjęła więc chorążego bardzo zimno, dziękując sąsiadowi za pamięć o niej. Nie wspomniała wcale o tem co tu słyszała, lecz tak się pokazała zmienioną Szczypiorowi, iż był tem smutnie uderzony. A że około dworu słuchy chodziły razem jakoby Kostka swych zalotów nie poprzestawał, a nawet aż tu za księżną przyciągnął, połączył to w jedno Szczypior i odniósł Bajbuzie, utyskując, że go bardzo chłodno przyjęto, a powodem temu nie co innego być musiało, tylko staranie i zabiegi Kostki, pomyślnym uwieńczone skutkiem.
Bajbuza słuchając zarumienił się mocno, zaciął usta, ale natychmiast przybrał twarz wesołą.
— Cóż ty mi to tak żałobnym tonem zwiastujesz? — rzekł do przyjaciela. — Cieszyć się trzeba, że jej Pan Bóg dał szczęście po myśli, jeżeli tylko to małżeństwo szczęśliwem nazwać można.
— Ja bo czego się innego spodziewałem! — zamruczał Szczypior. — Niewiasta jest piękna, stateczna, serce do was miała, wyście też ją miłowali, bo, choćbyście się zapierali, jam tego pewien, byłem więc pewnym, że się pobierzecie!
— Patrzże ty na mnie — odezwał się Bajbuza — czy ja do małżeństwa stworzony jestem, albo w niewieście sentyment obudzić mogę. Starym ciurą jestem, a gorzej niż to jeszcze, na pół klerykiem, co jeśli nie na siodle harcuje, to nad papierami oczy i głowę psowa. Nie mam do małżeństwa przymiotów, a raczej na żołnierza lub mnicha… jedno z dwojga. Dlatego, gdybym nawet się rozmiłował w kobiecie, nie będąc pewien, że jej szczęście dać mogę, po rękę nigdy nie sięgnę.
— Trochę mnie tem uspokoiliście — rozśmiał się Szczypior — bo, przyznaję się wam, obawiałem się, aby ta utrapiona szczebiotka Ewunia nie opanowała was i nie zaprowadziła do ołtarza.
Bajbuza parsknął śmiechem głośnym.
— Tak-li to ludzi znasz, mój poczciwy Szczypiorze? — zapytał. — Prawda, że Borzkowska bardzo natrętną jest i zalotną, ale tak samo ze mną jak z drugimi, nic to nie dowodzi i do niczego nie doprowadzi.
Naostatek długo obiecywane uzdrowienie, przychodzące tak powoli, ziściło się i rotmistrz wstał, chodził, a odziewać się zaczął, obiecując sobie wkrótce odzyskać swobodę, by użyć jej natychmiast i do Nadstyrza powrócić.
Cały ten przebieg wypadków, którego był czynnym świadkiem od pierwszych starań o wybór Zygmunta, aż do jego przyjazdu do Polski, czynności Zamojskiego, stosunki stronnictw, obroty ludzi — gorzkie pozostawiły mu wspomnienia, przykre i bolesne wrażenie, upakarzające o charakterach pojęcie.
Bajbuza, który z gorącością taką rwał się do czynu i uważał sobie za obowiązek poświęcać się dla dobra publicznego, widział teraz taki zamęt wyobrażeń, taką różność zdania, w samym zaś Zamojskim tylekroć wahanie się, a niekiedy i pobudki ambicyi własnej, że tem mocniej o sobie zwątpił, i o tem czyby podołał innej sprawie krom rąbania i rozpraszania nieprzyjaciela!
Wcale inaczej wystawiał sobie zadanie życia swego… Ostygł teraz i zwątpił.
Szczypior widział tylko jedno, iż cierpiał i nieswój był, ale bardzo poziomo przypisywał to babom i tłumaczył Kalińskiemu.
— Niema na świecie nic zgubniejszego jak gdy człowiek między podwiki się wda. Żeby jak rozumnym i silnym był, nie przymierzając jak nasz rotmistrz, nie obroni się, oplączą go. Naprzód się wieszał przy księżnie, no, niechby tam jeszcze… teraz go bodaj opanowała ta Ewusia, znajomość jakaś z dawnych czasów, a ta ma takie ostre szponki, że jak pochwyci, nie wypuści. On jej nie ujdzie, a jak się z nią ożeni, to przepadł. Będzie najnieszczęśliwszym, zamęczy się i zatruje.
Kaliński nie śmiał powadze Szczypiora się sprzeciwiać.
— Toby go może corychlej ztąd z Krakowa wywieźć, gdy już leków, aptek i doktora nie potrzebuje. Ewusia ta przecie nie pojedzie za nim.
— Wywieźć? — podchwycił Szczypior. — Tego ani ja, ani się nikt podjąć nie może, bo on ma swą wolę upartą, której się nie zrzeka, chyba na korzyść niewiast.
Kaliński dowodził, że Kostka chociaż za księżną gonił i głowę postradał, ale ona o nim nie myślała wcale, a rodzina go zawsze do Dulskiej podskarbianki ciągnęła dla wiana.
Po przybyciu Kalińskiego, który przy królowej stale był a dla rotmistrza tajemnic nie miał, przybyło nowe źródło informacyi o młodym królu.
Bajbuza z niezwykłą sobie gorączkową ciekawością o niego się dowiadywał, jak stoi u narodu, czy sobie na miłość u kogo zarobił, czem się zajmuje, kim otacza? Wszystkich szczegółów o tem dostarczał Kaliński, który codziennie na życie młodego pana patrzał.
— Milczący jest — mówił — na oko poważny, szczególniej gdy wie, że na niego ludzie patrzą, ale gdy się zamknie w kółku poufalszem, rad się ladaczem zabawia. Widywano go w dziedzińcach w piłkę grającego z księdzem Kapustą.
Piłkę tę, a raczej kręgle, ktoś nieszczęśliwie podpatrzył, wieść o nich szeroko się po świecie rozbiegła; miano to za ogromną zbrodnię, że majestatu swojego nie szanował.
Mówiono dalej, że ze złotnikiem dworskim pracował około rzemiosła, rąk królewskich niegodnego, że z malarzem holendrem malował, że z kimś znowu alchemią się i tygielkami zabawiał, a naostatek nawet karty, karty na stole u niego widziano!
Wszystkie te rozrywki, dowodzące że się okrutnie nudził i usiłował czemś zająć, niemal mu poczytywano za zbrodnie.
Dalej szło, że się samymi Jezuitami otaczał, ale pomiędzy tymi, występowała piękna postać księdza Skargi, który właśnie był kaznodzieją dworu mianowany.
Największym zaś zarzutem i powodem niechęci było, że król miał wielką cześć dla rakuzkiego domu i dla niego sympatyą.
Przewidywano już, że będzie sobie miał za największy zaszczyt i szczęście z domem tym się połączyć, którego w Polsce się tak obawiano.
Zamojski obchodził się też ze swym więźniem Maksymilianem ze względnością największą. Dawano mu wszelką możliwą swobodę na krasnostawskim zamku, ale o niewiele chodziło, by korzystając z niej nie uszedł.
Spisek już był ułożony. Miał się spuścić z murów po sznurze i z nocy korzystając biedz do granicy, nie podpisawszy układów i nie zabezpieczywszy Polsce, że się jej zrzecze a nadal niepokoić nie będzie. Szczęściem w czas doszło to do uszów Zamojskiego, który straże podwoić i czujność powiększyć nakazał, tak że ucieczka się stała niepodobieństwem.
Hetman wolność przywracając więźniowi wojennemu, chciał z tego dla rzeczypospolitej wyciągnąć korzyści. Mówiono, że król nierównie się powolniejszym gotów był okazać.
Już naówczas przewidywano, że nieprzyjaciel i przeciwnik Zygmunta, dom rakuzki, wkrótce zapewne stanie się jego sprzymierzeńcem.
Nie spuszczano z oka w Wiedniu nigdy raz usnutego planu, któremu owo sławne Tu Felix Austria — nube, służyło za podstawę. Małżeństwa mogły drogę utorować do spadku.
Szlachta co się tak opierała zażarcie rakuzkiemu panowaniu, widziała się zawiedzioną i oszukaną, bo już, już, o małżeństwie przebąkiwano. Nie wiedziano tylko, czy sam król miał jaką arcyksiężniczkę poślubić, czy siostrę za arcyksiążęcia wydać.
Ale siostry tej obawiali się wszyscy, nikt jej nie chciał.
Ze zgrozą szeptano, że chodziła do zboru, a cała zręczność i umiejętność nawracania, którą słynęli Jezuici, o jej twardy upor niewieści się rozbiła.
W tej chwili przełomu właśnie się miała szala na stronę katolicyzmu przechylić. Dyssydenci ruszali się jeszcze i dawali znaki życia, ale siły tracili co chwila. W tych rodzinach, w których mieli najdzielniejszych obrońców i opiekunów, synowie najgorliwszych protestentów wykupywali i palili wydane przez ojców dzieła. Kościoły poobracane na zbory, wracały duchowieństwu.
Nowa wiara nigdy nie tknąwszy ludu, wstrętliwa mu, obca, ograniczyła się magnatami, szlachtą, nielicznem mieszczaństwem, i miała na sobie piętno egzotyczne. Szerzono ją w języku pospolitym, ale pospolitą i dostępną wszystkim uczynić nie zdołano. Zwrot już był widoczny.
Zaburzenia i rozdwojenia czasu bezkrólewiów, w których po jednej stronie stali zawsze dyssydenci, po drugiej katolicy i duchowieństwo, przyczyniły się też może do zrażenia od „nowinek“, których pierwszych skutkiem było sianie waśni, rozterek, nietylko w narodzie, ale nawet w rodzinach.
Rotmistrz gdy się tylko dosyć silnym uczuł by mógł wyjść z domu i na świat się pokazać, musiał naprzód przez należne dla niewiasty względy, odwiedzinami pięknej Ewuni za jej starania około siebie się wypłacić.
W towarzystwie Szczypiora poszedł się do jej dworku pokłonić, a trafił w taką godzinę, że mógł o życiu i obyczajach swej dobrej przyjaciółki najlepsze powziąć wyobrażenie.
Nie spodziewano się go tu wcale. Izba gościnna pełną była młodzieży. Na stole wino stało i konfekty. Dwie piękne towarzyszki dopomagały gospodyni w zabawianiu gości, a dla ludzkiego oka, stary, zgarbiony, głuchy, daleki krewny jejmości, siedział w krześle i drzemał.
Swoboda i wesołość panowały tu jak największe. Wejście Bajbuzy w pierwszej chwili zmięszało nieco wdowę, przy której właśnie siedział kasztelanic… i za rękę ją trzymając, na ucho jej coś prawił… Lecz, nadto była pewną siebie, aby ją cokolwiek mogło na długo rozbroić. Natychmiast zrobił kasztelanic miejsce nowo przybyłemu… towarzystwa pewna część zniknęła, w izbie ciszej się stało i poważniej, nawet głuchy staruszek się przebudził, uśmiechnął i spokojnie do nowego snu zmrużył oczy.
Bajbuza wesoło się nastroiwszy do tonu jaki tu znalazł, chwilę porozmawiawszy z piękną wdową, wychyliwszy malutki kubek za jej zdrowie, wprędce się wycofał.
— A co, Szczypiorze — odezwał się do niego w ulicy — nieprawdaż, wesoła wdówka?
Chorąży ramionami poruszył.
Nazajutrz Bajbuza pojechał na zamek, nie do króla, bo nie miał ani powodu, ani ochoty mu się stawić, ale do starej królowej wdowy, która tu była jeszcze.
Znalazł ją, zaprawdę, lepiej niż się spodziewał. Wszystkie swe złożywszy na Zygmuncie nadzieje, łudziła się i widziała je urzeczywistnione. Dla niej przyszłość była różową i świetną. Tłumaczyła wszystko tak, aby się pocieszyć i uspokoić mogła.
W rozmowie naturalnie znalazł się hetman. Królowa Anna od panowania Batorego miała do niego żal i urazę, nie przejednał jej tem, że dał koronę siostrzeńcowi. Zimno wyraziła się o nim, podnosząc jak sowicie nadaniem dwóch starostw na dziedzictwo rzeczpospolita wynagrodziła jego zasługi.
Ten dar był zarazem odprawą, miał znaczenie zapłaty długu sowitej, aby pozbyć się hetmana.
Królowa Anna wyraziła się też, dając do zrozumienia, iż nowy król nowych potrzebował ludzi.
— Miłościwa pani — odezwał się rotmistrz. — Hetman dał dowody, że wcale jeszcze starym nie jest. Widzieliśmy go pod Byczyną.
Od królowej, przy której księżnej nie było, Bajbuza się dopytał do swej sąsiadki, domagając, aby mógł ją pozdrowić.
Wyszła też do niego z uśmiechem nadrobionym na ustach, tak piękna, jeśli nie piękniejsza niż była, nie okazując wcale, aby żal jaki mieć mogła.
— Cieszę się — rzekła — że was zdrowym widzę, przyjaciołom waszym przyczyniliście strachu niemało.
Rotmistrz podziękował ukłonem.
— Zostajecie w Krakowie? — zapytała księżna po chwilce.
— Nie — rzekł Bajbuza — powracam do Nadstyrza, zdaje mi się, żem tu już nie potrzebny. Wojna tymczasem skończona, król ubezpieczony na tronie, ludzi około siebie ma dosyć.
— Moglibyście i wy przy nim pozostać — odpowiedziała księżna — takiego rycerstwa zanadto mieć nie może. Zdalibyście się tutaj.
— Nie sądzę — śpiesznie przerwał Bajbuza — jam do dworu, a dwór dla mnie nie stworzony. Osobna to umiejętność obracać się około monarchów, dworować, bronić się od zawiści, stać na straży, łaskami się nie popsuć, oziębłością nie zrazić. Ja żołnierzem jestem przedewszystkiem. Dopóki pokój, będę około mojego pracował zagona, zdrowiej mi w tamtem powietrzu.
— A wy? mościa księżno — dodał — wrócicie nam kiedy na wieś?
Zarumieniła się piękna pani i oczy spuściła.
— Nie wiem — rzekła z pewnem wahaniem, i jakby ośmielając się siłą woli dokończyła.
— Królowa JMci mnie swata.
— A! — wyrwało się mimowoli z ust Bajbuzie.
— Tak jest — mówiła coraz odważniej księżna. — Królowa mnie swata. Smutno jest na całe życie samą i bez rodziny pozostać.
— A więc? — spytał Bajbuza cicho.
— Prawdopodobnie — odparła wdowa — będę musiała… Jest to już prawie postanowione.
Bajbuza nie śmiał zapytać o imię wybranego, ale księżna się sama domyśliła pytania i rzekła spokojnie.
— Królowa dla majątku życzyła mi kniazia Olelkowicza, ale wiek jego i rodzina nie były stósowne. Pan Spytek Jordan zdaje mi się…
Nie dokończyła.
Rotmistrz napróżno w pamięci szukał tego Spytka.
— Nie jest on jednym z tych możnych bardzo Spytków — dodała księżna — fortuna znaczna, ale obciążona, wdowiec, ma dzieci, ale człowiek jest miły i zdaje mi się, charakterem mojemu odpowiedniejszym.
Tak — dokończyła z uśmiechem smutnym — trzeba się zabezpieczyć od osamotniałej starości.
Bajbuza stał, słuchał, serce mu się dziwnie ściskało, budziła w nim litość, gdyż mówiła o swem przyszłem małżeństwie z jakąś rezygnacyą męczennicy raczej niż nadzieją lepszego bytu.
Nie odpowiedział nic. Radzić, ani odradzać nie śmiał, rzecz się zdawała postanowiona, skończona.
— Dajże Boże szczęście! — rzekł w końcu po namyśle. — W. Książęca Mość wiesz, żem jej zawsze życzył jak najlepiej. Nie znam pana Spytka, ale z tego że go W. Ks. Mość wybrała, już wiele o nim trzymam. Niech Bóg błogosławi.
Skłonił się. Księżna podniosła oczy.
— No, a wy? — zapytała — słyszałam, żeście także postanowili stan zmienić.
— Ja? ja? — oburzony podchwycił Bajbuza — któż to tak niedorzeczną baśń mógł spleść W. Ks. Mości. Ja?
Anim myślał! ani mi to w głowie! Nie stworzony jestem na męża i zawsze to powtarzam, żołnierzem mi być lub mnichem.
— Jakto? — poruszona niezmiernie i nie tając się ze zdziwieniem podchwyciła wdowa. — Nie prawdą jest, że myślicie się żenić z wdową Ewą Borzkowską, która was w chorobie pielęgnowała i nie wychodziła od was?
Bajbuza ramionami poruszył.
— Ewunię Borzkowską — rzekł — prowadziłem do ołtarza, gdy szła za nieboszczyka Jeremiego, dawna to moja znajoma, ale płocha jest, młoda i jam nigdy o niej nie myślał!
Widocznie zmięszała się księżna, a Bajbuza nie chcąc przedłużać rozmowy, zakończył.
— Niech Bóg błogosławi! Wracam do Nadstyrza. Jeśli mi co macie do polecenia, rad służę.
W milczeniu skłoniła mu się tylko księżna, której twarz okrywał rumieniec, a w oczach dwie brylantowe łzy świeciły, i nie odpowiedziała już nic.
Zadumany powrócił rotmistrz do dworku.
— Szczypior! — zawołał wchodząc we wrota — już my tu nie mamy co robić. Żywo wydaj rozkazy, niech wozy smarują, konie kują i sakwy wiążą… jedziemy do Nadstyrza. Tęskno mi za wsią moją…


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.