Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | (Czasy Batorego) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy się to działo, coraz podnosił głowę Wojtaszek, bo już wkrótce panów Zborowskich i ich przyjaciół nie miało stać, a on oswobodzony od prześladowania, mógł się jako chciał po świecie obracać.
Tytuł lutnisty JMKci dobrze mu się nadawał, tyle tylko niewygodnym był, iż wiązał go do miejsca i dworu. W Krakowie się teraz na to nie skarżył, bo mu tu nikt nic nie mógł uczynić.
Nie ważyłby się żaden Stadnicki, nie myśleli o nim inni, a choć czasem spotykał Włodkowę, nie obawiał się ani jej, ani ludzi. Cicho się to wszystko przesuwało.
Włoski więc kapelusik z piórkiem włożywszy na głowę, której włosy trefił starannie, z lutnią na plecach wybierał się do miasta i po znajomych domach chętnie przyjmowany piosnki śpiewał, albo wygrywał na strunach cudne rzeczy. Dziwiono się biegłości i wynoszono go pod niebiosa.
Dziewczęta, gdy ulicami przechodził, długo za nim uśmiechając mu się patrzały i wzdychały. Śmiały był i nie ustępował przed nikim.
Gdy go rozpytywano czasami o pochodzeniu, plótł baśnie osobliwe, nie przyznając się do habitu, który nosił, do chleba pauprów, który jadł, do zdrady, jaką na Samuelu dokonał... którą Krzysztofa i Andrzeja na wygnanie skazał.
Tryumfował może w duchu, ale pociecha i duma z odniesionego zwycięztwa zmięszana była z goryczą.
Sam nie wiedział czemu i złego pana, którego nienawidził, i tych ludzi, jakich tam znał koło niego, nawet głupiej Motrunki, co go tak kochała, żałował, a gdy się czasem o tej przeszłości zadumał siedząc na ławie w antykamerze, to mu lutnia niepostrzeżenie wyślizgała się z ręki i padała na ziemię, a drudzy śmiali się z niego, a on gniewał się i burczał.
Czasem wśród pieśni coś mu się przypomniało, ukłuło w serce, zaciemniło oczy, głos odebrało.
W nocy we śnie zawsze tylko widywał swą przeszłość, nigdy teraźniejszości. Żył tak, powiedzieć było można, żywotem dwoistym: we dnie na dworze króla, w nocy na dworze Zborowskiego. Sen go w przeszłą znowu rzucał niewolę, a w nim odnawiało się co przeżył i poplątane dusiło go zmorą.
Tam on nieszczęśliwym był, prawda, ale kochał i kochali go czasem, wszyscy mu byli swoi, a tu nikt nań nie zważał, był obcy wszystkim, nienawiści nawet nie obudzał, a i taby była lepsza od tego, iż go nie widziano, nie rachowano, nie słuchano.
Byłoż to życie?
Wojtaszek myślał, iż sobie jakieś nowe zrobić trzeba, lecz by je począć, gdzieś musiał jak pająk nitkę przylepić do ściany i snuć przędzę i czatować.
Inaczej on życia nie rozumiał. Błądził tak i ziewał. Czasem znudzony szedł gdzie do gospody i kazał dawać wina, pił sam, upijał się, śpiewał, szalał, zasypiał. Wstawał potem rozbity.
Na ładnej też jego twarzyczce ten rok wydeptał przedwczesne marszczki i pomalował ją żółto. Skórę obciągnął na kościach ciaśniej, a kości stały się wydatniejsze.
Gdy się przeglądał w zwierciadełku, które zawsze przy sobie nosił (skradł je niegdyś Anusi), widział że zestarzał, a czuł się jeszcze tak młodym.
Chciał coś począć, ale sam sobie zostawiony nie umiał. Przyszedł mu na myśl wreście węgier Cobar, który zawsze jeszcze był przy królu, i gdy z nim przyjechał do Krakowa, Wojtaszek się stawił raz u niego.
Nie przypomniał go nawet z początku.
— A! toś ty jest? — rzekł.
— Tak, miłościwy panie — odparł z nogi na nogę przestępując lutnista — przyszedłem do łaski waszej. Trwam, jak widzicie, na dworze; honor to dla mnie, że się zwę lutnistą i śpiewakiem J. Kr. Mości, ale mnie tu nikt nie potrzebuje, ani słucha. Drudzy muzycy koszyki plotą i strzały strugają nie mając co czynić, mnie też nudno, a młodość uchodzi.
— Czegoż ty chcesz? — odparł Cobar posępnie. — Jurgelt[1] ci płacą, barwę ci dają, jesz z dworskiej kuchni?
Wojtaszek się poruszył, jakby nie wiedział już jak tłumaczyć.
— Chcesz-li odedworu iść precz? — zapytał Cobar — nikt cię nie trzyma, ale patrz abyś tego nie żałował. Panów, coby lutnistów potrzebowali i płacili, jest niewielu. Cóż poczniesz?
Wojtaszek kapelusik miął w ręku.
— Nie wiem co począć, ale tu z nudów i próżnowania mało człek nie kona... Trzeba w świat! trzeba w świat!
— Ufasz widzę w to, że Zborowskich już niema i nikt cię nie ułapi, ale przyjaciele ich żyją a tobie pamiętają, żeś ich na infamią dał i na wywołanie...
— Oni dziś nic nie mogą, a sami się w mysze dziury chować muszą — rzekł Wojtaszek.
— Więc ci się swobody chce? — odezwał się Cobar. — A! no, myślę że ją łatwo JKMość da, ale jeśli sądzisz, że wiatyk dostaniesz szczodry, mylisz się, Wojtasiu. Pan jest oszczędny, a wojny nas dużo kosztują. Mógłbyś u kanclerza co wyprosić, boś i jemu przysługę uczynił, ale on także szczodrym nie jest do zbytku.
— Poprobuję — rzekł Wojtaszek — a już miłości waszej tylko o odprawę i świadectwo dopraszać się będę.
Cobar ruszył ramionami i odprawił go do pojutrza.
Stawił się Wojtaszek, ale Węgier się przyznał, że zabył mówić o nim.
— Przyjdź jutro — dodał.
Przywlókł się nazajutrz, było zawcześnie, a potem Cobar i pan do Niepołomic odjechali.
Znowu więc na ławie siedząc, ziewał Wojtaszek i czekał, a nudził się straszliwie... a zamek mu już dojadł, że na jego mury patrzeć nie mógł.
Włóczył się po ulicach... Jednego dnia spotkał o. Cesława. Mnich go poznał. Chciał mu ujść z drogi, zapóźno było.
— A co? zdradliwa ty żmijo! — odezwał się do niego Dominikanin — a co? Jesz chleb w krwi maczany, smakuje ci? hę?
Wojtaszek nic nie odpowiedział, lutnię trzymał właśnie w ręku, brzdąkał po strunach i czekał obojętnie, aż go mnich pominie.
O. Cesław patrzał ze wzgardą na lutnistę.
— Samuel choć w chwili zgonu skruszon był — rzekł — kto wie, może mu P. Bóg przebaczy, a ty?
Wojtaszek w bok spoglądał,
— Ja ci powiem co cię czeka — rzekł ksiądz — ty zginiesz marnie... w tobie dusza dawno zgniła!
I poszedł.
Lutnista ruszył ramionami i zamruczał: — Klecha obrzydły!
Obejrzał się na niego. O. Cesław szedł spokojnie, ręce w rękawy pozakładawszy. Stawał czasami, witał, mówił coś i mijał przechodzących, aż wśród nich zniknął.
Jednego dnia gdy się tak wlókł Grodzką ulicą, oko w oko spotkał Borowskiego, ale nie był to ten Borosio od sokołów, którego Samuel tak lubił; zbiedniał, wydarł się i wychudł na trzaskę, a nogami wlókł, bo co ciało całe straciło, wszystko do nóg mu poszło. Te były jak kłody, kijem się podpierał, co chwilę stawał i dychał.
Poznawszy Wojtaszka jak wrósł w ziemię i stanął; na złość mu lutnista się zbliżył do niego.
— Czołem tobie, Borosiu! a co? a co? nie stało Samusia... Dałeś go wziąć sam drapnąwszy... cóż teraz poczniesz? Na dziady ci pod kościół, na dziady!
— Kiedy Zborowscy głowę dają, co za dziw, że Borowski na dziada zejdzie — odparł trochę się ożywiając biedaczysko — to tylko Wojtaszkom jak kotom się dzieje. Żeby padli i z wieży, zawsze na nogi!
Wojtaszek rozdobruchał się.
— Wiesz, jam królewskim sługą, a ty?
— Ja niczyim.
— Cóż robisz?
Borowski nie odpowiedział.
— Jest tu was dużo takich niedobitków jak ty? — pytał Wojtaszek.
— Nie wiem nikogo.
— A na Franciszkańskiej ulicy?
— Pusto dom stoi... kto w nim ma być.
— Cóż z Olesiem się stało? — ciągnął Wojtaszek.
Borowski jakby się uląkł tego wypytywania, nagle zamilkł.
— Nie wiem — rzekł, gdy mu pytanie powtórzył.
Szydersko i złośliwie zmieniła się twarz Wojtaszka.
— A z Anusią?
To zapytanie poufałe, bez poszanowania córki pana, oburzyło Borowskiego i burczyć coś począł, a kij podniosłszy chciał iść dalej.
— Cóż? i gadać już ze mną nie możesz?
— A poco? — odparł Borowski.
Na całe gardło, bez przyczyny się Wojtaszek śmiać począł... i poszedł w jedną, a Borowski w drugą stronę.
Biedny stary, choć może zgrzeszył przestrachem w pierwszej chwili, odpokutował za to srodze.
Dręczyło go sumienie, pokoju nie miał. Dawali mu litościwi przytułek w domu na Franciszkańskiej ulicy, tam się tulił, a jak żył, jak te ptactwo, które żywi Opatrzność Boża.
Widok Wojtaszka nawskroś go przejął; pytanie o Anusię przestraszyło. Powlókł się do domu.
W dziedzińcu właśnie kotcze stały, i niewiasty z nich wysiadały. Poznał Włodkowę i Anusię.
Choroba uczyniła go bojaźliwym.
— Kto wie — rzekł sobie w duchu stanąwszy zdaleka — kto wie, poco ten złoczyńca pytał o naszą Annę? Zbój jest...
Powolnym krokiem przysunął się do ganku. Poznała go Anusia.
I w tej rok jeden wielką uczynił odmianę. Wyrosła, zmężniała, wypiękniała, a ruchy i głos i wejrzenie miała tak przypominające ojca, że Borowskiemu patrząc powieki nabrzmiały.
— Borosiu! — zawołała do niego — tyś to biedaku?
— Jam–ci, paniusiu moja, ale nie Borowski dawny, tylko już ono chłapeć, który z niego pozostał.
I począł nogami wlokąc iść ku niej.
Stała i spoglądała na niego zamyślona; była to okruszyna przeszłości, po której ona płakała.
Przywlókłszy się oparł o słup przy ganku, zdjął czapczynę i patrzał na nią przez łzy jak w tęczę.
— A! paniusiu, paniusiu! — odezwał się — gdybyście wy wiedzieli, kogom to ja spotkał i mówił z nim?
Wzrokiem tylko wyzwała go na odpowiedź Anna.
— Złoczyńcę tego, Wojtaszka! — zawołał Borowski. — Śmiał zdrajca zbliżyć się do mnie! Śmiał mówić...
Słów mu już nie stało.
— A! gdybym siłę miał — rzekł Borowski.
— Jest tu? — złamanym głosem drżącym spytała Anna bledniejąc.
— U króla, na dworze.
— Mówili że znikł, że go nigdzie dopytać nie mogli — dodała córka Samuela. — Ty mi dobrą nowinę przynosisz Borosiu. Jest tu?
Wszak my z nim jeszcześmy nie skończyli rachunku?
I nagle uskoczyła przez próg do domu, bo więcej już mówić nie mogła, łzy ją dławiły.
Gdy ciało nieboszczyka Samuela do zamku Spytków i grobów ich wieźć miano, wszyscy stali otaczając trumnę, a marszałek Andrzej przemawiał do tłumu... Anna też w pierwszym rzędzie, oczy zapłakane tuląc, sparta na ręku starej sługi szlochała. Jedna jej ręka zwisła bezwładnie spoczywała na sukni żałobnej. Nagle uczuła, że jej ktoś w dłoń ciśnie węzełek, i głos szybki nieznany posłyszała nad uchem:
— Ojciec ci to przysyła... Zmoczona była w krwi jego!
Nim Anusia oczy odsłoniwszy obejrzała się, aby zobaczyć kto jej to oddawał, już opończą i żałobnym kapturem okryty mężczyzna był o kilka kroków, cisnął się precz i znikł w tłumie.
Trzymała w ręku zawiniętego coś w chustę białą, a gdy ją rozwiązała, zobaczyła ową znaną sobie jedwabną, szytą, którą Samuel miał w podarku od carzyka perekopskiego. Krzyknęła ujrzawszy ją, bo cała sztywna była i czarna od zaschłej na niej krwi.
Z tą chustą ojciec dzieciom zemstę przekazywał. Dlaczego nie oddano jej Olesiowi? Anusia przycisnęła ją do piersi, całowała płacząc, z nią szła całą drogę za pogrzebem, nie pokazując jej bratu, z nią klęczała przy trumnie ze zwłokami, gdy ją do sklepu spuszczać miano; a wreście przy ołtarzu przysięgła cisnąc ją pomstę ojca zabójcom.
Oleś wcale o niej nie wiedział.
— Mnie ją ojciec przekazał — mówiła do siebie — on ma inne przeznaczenie, ja tylko zemstę za ojca. Oddam mu ją jeśli umrę nie spełniwszy com powinna.
Od tej chwili Anna nie zdjęła jej z piersi ani na chwilę, a gdy płakała po ojcu, moczyła ją łzami.
Ale dziewczynie, kobiecie, poprzysiądz łatwiej zemstę niż jej dokonać.
Teraz gdy jej Borowski o Wojtaszku oznajmił, chustka zapiekła ją na piersiach, poruszyła się jakby głos z grobów usłyszała: — Ten moim zabójcą!
Na kimże mścić słuszniej mogła jak na nim. On był sprawcą.
Chodziła przez wieczór cały z tą myślą, powtarzając sobie: — Krew ojca woła o pomstę nad nim.
Nazajutrz zerwała się rano. Szukała ludzi, mierzyła ich oczyma, wybierała, dumała, wtem się jej nastręczył Luzicki.
— Chodź za mną — zawołała do niego, wiodąc żywo z sobą do swej izdebki.
— Kochałeś pana? — poczęła prędko zwracając się do stojącego w progu. — Prawda? kochałeś go? Płaczesz po nim? Wiesz kto go wydał i zdradził? Damyż my mu żyć i chwalić się, że pokonał Zborowskiego, nikczemnik ten, Wojtaszek?
On jest tu! Szukaj sobie pomocników, wymyśl sposób, ale go zabić potrzeba... tam pod Lubranką, gdzie ojca ścięto... i ciało rzucić, aby je psy rozszarpały.
Mówiła cała drżąca. Luzicki słuchał chwytając wyrazy i powoli wyrozumiewając czego po nim wymagała.
Anusia po kilka razy powtórzyła mu:
— Zabić go! zabić!
Stary sługa zwiesiwszy głowę dumał, nie odpowiadając jeszcze.
Anusia mówiła ciągle.
— Służy u króla na dworze, ale z zamku go łatwo wywabić można. Alboż na śmierć nie zasłużył? Czyż my tak już słabi jesteśmy, że jednego nawet nie zmożemy?
Luzicki już był przyszedł do siebie.
— Poczekajcie mało, paniusiu moja — rzekł wąsa gładząc — dajcieno mi się rozpatrzeć. Ja się nietylko jednego, ale i dziesięciu nie zlęknę, ale potrzeba się tak sprawić, aby śladów na Zborowskich i ich sługach nie było.
Dajcie mi czas.
Nikt się o niego nie upomni, nawet król, bo to wiadoma rzecz, zdrajcami się posługuje, ale nikt ich nie żywi i nie miłuje.
Stanie się po waszej woli, ino... cicho!
Anna się zbliżyła do niego.
— Co mam pieniędzy, portugałów, maneli, kanaków resztki po matce, oddam wszystko. Ja tego nie potrzebuję, a wy ludzi zapłacić musicie. Pożyczę u Włodkowej, wezmę u Stadnickich.
Olesiowi o tem ani słowa, on wiedzieć nie powinien. On do czego innego przeznaczony, na nim przyszłe odrodzenie domu naszego.
Palec położyła na ustach, oglądając się dokoła. Luzicki mało co już słuchał, tak był tem przejęty, co na niego spadło.
Pomścić się na niecnocie Wojtaszku!
Wszyscy oni tego pragnęli, serce mu stare biło po młodemu, dłoń drgała... Ukląkłby był przed tą Anusią, tak mu się wydała do ojca podobną, godną jego.
— W niej gorąca jego krew płynie — szeptał wychodząc.
Odział się zaraz potem paradnie Luzicki, nabity dobrze wacek wsunął do kieszeni i poszedł na miasto. Pytała o niego później Anusia, ale nikt go nie widział, a nazajutrz odjeżdżać musiała. Zrana, gdy już wozy stały, zawołano go do niej.
— Luzicki — rzekła, oddając mu worek — ja jechać muszę. Coś ty zrobił?
— Jedźcie z Bogiem, paniusiu — odparł spokojnie sługa — jam jeszcze nic nie zrobił, ale ci się klnę na pamięć nieboszczyka, stanie się jakeś rozkazała.
Czas na to mieć muszę.
Zamilkł nagle i powtórzył.
— Jedźcie z Bogiem. Nawet dobrze jest, że pojedziecie, wam tu być nie potrzeba.
— Pewnym jesteś swego? — spytała.
— Albo ja, albo on — rzekł Luzicki lakonicznie — ale Pan Bóg zdrajcom nie pomaga... Krew za krew być musi, aby pan w grobie pomszczony spoczywał.
Łzy mu płynęły z oczów, rozgorzał cały, pokląkł przed panienką, założył palec na palec i krzyknął z zapałem.
— Chyba żyw nie będę, jeśli nie zginie!
Anusia tegoż dnia wyjeżdżać musiała z Włodkową, która się wielce o jej los troszcząc, niedoczekawszy żałoby końca, męża jej szukała i koniecznie wydać chciała. Nie mówiła jej o tem, ale woziła się tak z nią po domach pokrewnych, gdzie tylko o młodzieży zasłyszała. I teraz zamiast do Piekar z powrotem jechały za Proszowice. Miała tam młodego Tarnowskiego jakiegoś na oku.
Pod noc trzeba było stanąć w gospodzie we wsi, gdzie dworu nie było. Deszcz lał i noc nadchodziła, a gospoda zajęta przez powozy pańskie i dwór, nie miała wolnego kąta. Ale służba tych co pierwsi tu zajechali, zrobiła im miejsce i izbę jedną opróżniono.
Podróżną, która się okazała tak gościnną, była niemłoda już pani, jak Włodkowa i Anusia cała w kirze. Służba też jej i konie nawet miały odzież i kapy czarne. Posłano dowiedzieć się komu dziękować miały, i Włodkowa w ręce plasnęła słysząc:
— Andrzejowa Wapowska kasztelanowa przemyślska.
Żona to była niegdyś, wdowa dziś po tym, którego Samuel zabił.
— Z nią pod jednym nocować dachem? jej dziękować? — wołała poruszona Włodkowa.
Wtem Anusia wstała z ławy.
— Ale ja jej nietylko za gospodę dziękować powinnam — zawołała gorąco. Wołał i posyłał do niej Zamojski, aby na ojca za zabójstwo instygowała, odpowiedzieć mu kazała, że Bogu zemstę poleca, a nad uciśnionym przemocy wywierać nie chce...
Z gorączkowym pośpiechem, Anna ani słuchając Włodkowej, wybiegła. Jak ojciec, nigdy ona nie namyślała się długo, gdy serce się w niej poruszyło. Wstrzymać jej już nie było można.
W drugiej izbie gościnnej zastała niewiastę poważną, we wdowim czepcu, z długim czarnym różańcem w ręku, z twarzą spokojną i łagodną, zajętą chłopczykiem, który stał przy niej.
— Kasztelanowo — zawołała Anusia od progu — przyszłam wam dziękować, ale nie za gospodę! nie, za miłosierdzie wasze, za wielką litość nad panem a rodzicem moim. Jestem córką Samuelową.
I płakać zaczęła.
Powstała powoli pani Wapowska, zbliżając się ku niej z twarzą smutną a łagodną.
— Dziecię moje — rzekła — uspokój się. Nie masz mi za co dziękować... Pan Bóg mi dał pokój ducha i możność przebaczenia wszystkim, bo to jest prawo Jego, nie krew za krew, nie ząb za ząb, ale dobrem za złe płacić.
I ja młodszą będąc pobłądziłam też gorącą miłością dla pana a małżonka mojego i pragnęłam zemsty za niego. Woziłam zwłoki do króla, nie dawałam pokoju senatorom, godziłam na życie ojca twego, ale Bóg dał mi upamiętanie a nauczył mnie, że pomsta do Niego należy nie do nas, że my się mścić nie mamy prawa, a powinniśmy przebaczyć wszystko! wszystko!
— Jakto? wszystko? nawet zdrajcy, który wydał na śmierć, nawet katowi, co zamordował? — przerwała Anna.
— Wszystko, wszystkim! — potwierdziła Wapowska. — Tak jest, dziecko moje. Pomsta Bożą sprawą być powinna, naszą, przebaczenie. Sędzią jest Pan nasz i mścicielem... a nam On kochać kazał nawet nieprzyjacioły.
Anna, jak gdyby po raz pierwszy w życiu podobne słowa słyszała, stała zdumiona, lecz biedne jej, długo uciśnięte serce, zwolna otwierało się prawdzie.
Wapowska posadziła ją obok siebie i mówić zaczęła.
— Chrystus nam pierwszy, Zbawiciel nasz przyniósł to prawo miłosierdzia, ten nakaz przebaczenia. Mieści się on w jego świętej modlitwie... „i odpuść nam nasze winy...“
— Więc zemsta nie jest obowiązkiem! — podchwyciła Anusia.
— Grzechem jest — ciągnęła dalej Wapowska. — Dlategom ja, gdy mnie wezwał kanclerz, na ojcu twym wywierać jej nie chciała, nie mogła. Posłuszną byłam prawu.
Anna łzy miała na oczach, a na piersiach paliła ją chusta krwią ojca zbroczona. Zwolna dobyła ją i rozłożyła na kolanach.
— We krwi ojca zmoczoną kazał mi oddać nieboszczyk — rzekła.
— Połóż ją u stóp ołtarza, dziecko moje — odpowiedziała kasztelanowa — i Bogu przekaż ukaranie. Twoim obowiązkiem modlić się za rodzica.
Długo tak jeszcze mówiła kasztelanowa, a Anusia czuła w sobie uspokojenie wielkie. Pokój zstępował na nią, jakiego nigdy nie doznała wprzódy, i łzy jej płynąc ulgę przynosiły, i na sercu nie było tak ciężko.
Gdy potem pochyliwszy się do kolan kasztelanowej, pożegnawszy ją, powróciła do Włodkowej, ta ledwie poznać mogła swoją Anusię, tak się w niej zmieniły myśli i uczucia. Cud się stał wielki.
Włodkowa potem przyznała się jej, dokąd z nią wybrała się w drogę, co Anna obojętnie przyjęła.
— Widzicie — rzekła potrząsając grubym kirem, którym była okryta — żałoba się nie godzi z weselem... Nie myślcie o tem, a gdy można będzie, zawieźcie mnie z powrotem do Krakowa. Ze sługami ojcowskimi widzieć się potrzebuję.
Nie przyznała się siostrze, iż zemstę zdała na Luzickiego, a teraz już jej nie pragnęła — Bóg skuteczniej miał pomścić krew Samuela.
Następnych dni Włodkowa poznać dawniej namiętnej dzieweczki nie mogła, stała się smętną a łagodną. Pytała czy nie chora, odpowiedziała, że owszem lepiej niż kiedy się czuje, a prosiła się do kościoła, do którego chodzić Włodkowa dawno była odwykła.
Przed ludźmi utyskiwała wdowa.
— Jaką to ja biedę mam z tem dziewczęciem, bo się jak pawi ogon mieni w oczach. Naraz złagodnieje jak baranek, to znów sroży się i wyrywa jak wilczyca. Teraz na nią przypadło nabożeństwo i płacz... modli się i łzy leje. Długo to tego będzie?
Z podziwieniem Włodkowej pobożność i łzy trwały, z niemi powróciły do Krakowa, do którego Anusia bardzo pragnęła się dostać conajprędzej.
Przyjechały wieczorem późnym, i natychmiast się Anna upomniała o Luzickiego, ale jej powiedziano, że go w Krakowie pod ten czas nie było.
Czekać więc musiała, ale codzień słała pytać o niego i za każdym razem jej odpowiadano.
— Nie ma go jeszcze!
Włodkowa śledząca ruch jej każdy, nie mogła nic zrozumieć.
— Co ci tak pilno Luzickiego widzieć? — zapytała.
— Stary sługa ojcowski — odparła oczy spuszczając Anusia — radabym go zobaczyć. Dawałam mu zlecenia różne... nie wiem czy je spełnił.
O Luzickiego tymczasem trudno się dowiedzieć było. Mówili znajomi, między innymi Borowski, który zawsze się tu chronił, że nagle wyjechał i nie mówił kiedy powróci.
Nie śmiało dziewczę zapytać się go o Wojtaszka długo... naostatek raz wyszeptała nieśmiało.
— A Wojtaszka nie widziałeś?
— Nie — rzekł Borowski. — Widywałem go z Luzickim chodzącego, bo się coś bardzo z sobą pokumali, a to mi było przykro... potem Luzicki gdzieś pojechał, a o Wojtaszku ani słychu.
— Popytajże o niego na zamku — dodała Anusia — masz tam pewnie znajomych.
Powlókł się tegoż dnia Borowski i powrócił zdyszany, bo mu z nogami obrzękłemi bardzo ciężko chodzić było. Zameldował się zaraz do panienki.
— O Wojtaszka chodziłem się dowiedzieć na zamku — rzekł kłaniając się — ale ani muzycy jego towarzysze, ani nikt we dworze nie wie o nim, a tak mało dbają o Wojtaszka, że nawet nie dochodzą gdzie się podział. Ostatniemi czasami śpiewał dużo na mieście i wesół był a dobrej myśli.
Mówią, że u pana Cobara prosił, aby go ode dworu puścili, że chciał sobie gdzieindziej szukać szczęścia. Pewnie się nie doczekawszy odpowiedzi, wziął nogi za pas i uszedł.
Ruszył ramiony Borowski.
— Nie ma się co o przecherę troszczyć... nie zginie to paskudztwo.
I splunął.
Czas upływał a Luzickiego jak nie było tak nie było.
Już pod zimę, gdy znowu raz z Włodkową przyjechała Anusia do Krakowa, a zapytała o niego, powiedziano jej, że nie wrócił. Domyślano się, że do stryjecznego na Podole się wyniósł.
Wtem jednego dnia na chudym koniu, w opończy wydartej i połatanej zjawił się Luzicki, ale zarosły, z brodą siwą zapuszczoną, że go ledwie poznali.
Borowski, który stał w podwórzu, zawołał na niego.
— A toś się wyniósł — panienka się ustawicznie o ciebie dowiadywała... co się z tobą stało. Myśmy już tylko za waszeci na podzwonne nie dali.
— Panienka jest tu? — zapytał Luzicki.
— A jest — rzekł Borowski — odziej się i idź do niej, bo oczy za tobą wypatrzyła.
Niespokojny poszedł zaraz konia postawić Luzicki, potem się przebrał, ale ubogo, bo mało co snać miał, i pośpieszył do Anny.
Zobaczywszy go dziewczę z krzykiem podbiegło ku niemu.
— A, Luzicki mój! com ja się o ciebie natroskała... gdzieś ty był? co się z tobą stało? Ani słuchu o tobie... a ja miałam tak pilną do ciebie potrzebę.
Obejrzał się stary niespokojnie dokoła, i ręce przyłożywszy do ust obie, stłumionym rzekł głosem:
— Rozkaz spełniony!
Anna uderzyła w ręce.
— Co mówisz?
Pochylił głowę na piersi stary i powtórzył.
— Spełniono coście przykazali. Nie ma go... nie ma...
Zaczerwieniła się i pobladła Anna.
— A! mój Boże! — zawołała — lecz dokończyć nie miała siły. Zdziwiony Luzicki postrzegł, że zamiast się uradować, zasmuciła się mocno. Sądził, że się ulękła może.
— Nikt nie wie o niczem — rzekł — ja nawet... nie wiem. Dosyć że go nie ma. Jak w wodę wpadł, bo może w istocie wszedł w wodę, kto to może wiedzieć... albo go może gdzie napiłego w browarze zasiekli i precz wyrzucili, bo pił dużo... albo... wywędrował na drugi świat, sobie wiadomym tylko gościńcem. Dosyć że ani śladu po nim. Na zamku coś w węzełkach po nim pozostało, chudoby niewiele, to, słyszę, muzykanci rozdzielili między siebie, bo się już powrotu nie spodziewają. Lutnię po nim znaleźli pono u Krzaczkowej w gospodzie na ławie. Zkąd się ona tam wzięła? kto to wiedzieć może? Ja nie wiem, ja nic nie wiem, nikt nie wie i wiedzieć nie będzie.
Annie pytania na ustach zamarły, słuchała drżąca. Luzicki zamilkł, odchrząknął i raz jeszcze potwierdził.
— Dosyć że się już po świecie włóczyć nie będzie.
Nóżki całuję.
I wyszedł nagle.
Chciała go jeszcze rozpytywać Anusia następnych dni, wołała do siebie, ale więcej o niczem dowiedzieć nie mogła, prócz że Wojtaszka na świecie nie było.
Drezno 1884.