Barwinkowy wianek/Rozmowy w gospodzie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barwinkowy wianek |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1983 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka godzin potem jak odjechały bałaguły, jeszcze za dnia, od prawej strony karczmy, od Bukowca dało się słyszeć nowe strzelanie z bata, tym razem tak głośne jak strzały z pistoletu. I zaraz potem zadzwoniły małe ślicznie zharmonizowane dzwoneczki od uprzęży: mosiężne, stalowe, szklanne i srebrne. Zza zakrętu wynurzyły się dwa jurne kuce jabłkowato-siwe o małych główkach i ognistych oczach, unosząc stosownej wielkości wózek angielski o stalowych okuciach, żółtą łozą indyjską wyplatany. Na nim jechał i powoził zawadiacko kilkunastoletni panicz Stasio z dworu w Krzyworówni, w uczniowskim mundurku z Chyrowa, z dość niesforną czupryną, co wystawała spod sztywnej, wysokiej, niemal oficerskiej czapki z bączkiem. Gdy ujrzał tłum ludzi wokół karczmy, nacisnął aryston umieszczony w siedzeniu wózka. I zaraz znów strzelił z bicza. Konie poniosły galopem, aryston zagrał dziarską kołomyjkę. Gdy zwolniły biegu, aryston przeszedł w walca, gdy zaś Stasio wstrzymywał konie tuż przed karczmą, siedzenie eleganckiego wózka rozbrzmiewało polonezem. Zahalmował wózek, a zatrzymane kuce wciąż jeszcze rwały się do biegu, grzebały ziemię kopytami, stawały dęba. Za nim dworskim dużym tarantasem żółtego koloru, z nadmiernie szerokimi błotnikami jechał miarowo parą spokojnych dobrze wypasionych kasztanów pan Władysław z woźnicą Hawryłem w granatowej liberii, której kołnierz znajdował się jak zwykle na prawym ramieniu. A nieco dalej kilku uzbrojonych konnych Hucułów ze smolastymi pochodniami dla pomocy w razie nocnej jazdy. Jeszcze dalej, powoli jakby dla oszczędzania koni, jechał przeznaczony dla gości nowy, na czarno polakierowany pojazd, ciągniony przez parę młodych świetnych siwoszów, a powożony przez grackiego młodziana w stroju strzeleckim. Wyjechali na spotkanie gości, pana młodego, jego rodziny i przyjaciół. Część banderii konnej wróciła już z Bukowca dla towarzyszenia Pani Babci, dla asysty powozom, które za nią jechały.
Gdy pojazdy zatrzymały się, sam Wildhorn wyszedł z karczmy. Kłaniał się z daleka. Witał serdecznie pana Władysława, grzecznym uśmiechem powitał panicza. Okazało się, że dla nich i dla pana młodego zarezerwowano jeszcze dość obszerny salon z miękkimi meblami „wiedeńskimi“ i z łóżkami na wypadek noclegu. Zakwaterowano ich od razu w zacisznym saloniku. Pani Leja, której zasługą były te elegancje jaworowskie — strzegąca poza tym zazdrośnie swych przybytków — ani na chwilę nie zawahała się oddać je do dyspozycji takich gości. Pan Władysław poszedł przede wszystkim powitać babcię Bułkę, która rozjaśniona uśmiechem, już płynęła naprzeciw niego ze świeżymi ciastkami. Powitał także panią Leję, która zresztą tylko takim gościom podawała rękę, odsuwając ją jak najdalej od ciała i przystojnie przysłaniając oczy zagadkowym uśmiechem.
Sam gospodarz wesela z powodu rekonwalescencji po chorobie nie mógł wyruszyć na Jaworowo dla powitania gości. Pan Władysław zastąpił go z przyjaźni. Obszedł wszystkie pokoje i ogródki karczmy. Witał wszystkich gości, nie wyłączając nikogo.
Pana Władysława rzadko widywano poza Żabiem, poza Krzyworównią i z tej strony przełęczy. Jego zjawienie przynosiło nie znaną u nas podówczas atmosferę wielkiego dworu, grzeczność najlepszego towarzystwa, tak uważną i wytężoną, na jaką może sobie pozwolić chyba ktoś tylko, kto ukazuje się ludziom rzadko i na krótko. Jest ona widocznie zbytkiem osób czy to bardzo możnych i bogatych, czy niezależnych od nikogo, w każdym razie wprawionych aż do samozaparcia w tym, by nie zważając na przeszkody wnosić wszędzie ze sobą to promieniowanie swobody, które wyczarowuje w ludziach zwierciadła odbijające radość, a pozostawia chociażby jako zastępczy odblask tęsknotę do jakiegoś wyższego człowieczeństwa. Nic łatwiejszego jak ustawiczne nieporozumienia, a nawet nadużywanie takiej uprzejmości, gdy wchodzi w życie codzienne. Nic też łatwiejszego jak skonwencjonalizowanie jej, rozcieńczenie jej blasku, rozprószenie jej ciepła, gdy zjawi się choćby ślad przymusu. Pana Władysława chroniło od tego wszystkiego, prócz dobroci niespotykanej, życie samotnicze, niemal pustelnicze. Mało znajomił się, unikał obcych, zwłaszcza kobiet z towarzystw zabawowych. W ciągu dwudziestokilkoletniego pobytu w górach, poprzestał na starych przyjaźniach z Bukowiny i Krzyworówni, które zawarł po ucieczce z katorgi sybirskiej. Znajomości w Galicji prawie nie miał. Takie życie wyrobiło w nim pamięć swojego rodzaju. Miał czas myśleć o ludziach, o znajomych i o nieznajomych (a myślał i pamiętał z życzliwością). Przypisywano to także potrzebie serca, wynikłej stąd, że nie miał rodziny, a raczej, że z najbliższą rodziną, która pozostała gdzieś na Litwie w rosyjskim zaborze, nie mógł się widywać ani komunikować. Jak dobry duch zagadnął kogoś, powiedział coś cichego, dobrego, czasem coś pocieszającego. Czasem przywiózł komuś jakiś upominek niewielki a pomysłowy, albo spełnił jakieś życzenie wypowiedziane przypadkowo czy nieopatrznie. I już znikł, już go nie było widać. Albo niewidzialnie, także dla ludzi mało znajomych, coś załatwił, urządził coś tak miło, życzliwie. Łatwo było poznać czyja w tym ręka.
Pisywał wcale często listy, krótkie i długie listy, wyraźnymi jakby w druku oddzielonymi literami. Do najbliższych przestrzennie znajomych — z Żabiego do Krzyworówni lub Jasienowa — posyłał częste bilety. W całej korespondencji zdania często przetykane myślnikami, nie dopowiedziane. Lubował się w średnikach, po których następowało miast zdania — jedno słowo. Obrazy plastyczne w wyrazie, symbole zaledwie zaznaczone. Wiersze przejrzyste jak blask Pani Seleny. Te listy to zwykła gawęda, co płynie z życzliwego humoru, ze swobody ponad los wzniesionej.
Nawet gdy został dyrektorem majątków leśnych Fundacji — mieszkał w jednym pokoju. Stary duży fotel, dużo papierów, stare listy rodziny przypadkowo przywiezione z zaboru do Lwowa (w mniemaniu, że to papiery powstańcze) — i z żywych istot stary czarny kot zwany Kamiński — to była jego fortuna.
Czasami, niezmiernie rzadko, gdy była potrzeba i to z przyjaźni tylko, występował w większym towarzystwie. Ożywiał się wtedy nadspodziewanie, elektryzował obecnych dowcipem i niezwykłym umysłem. Widać w nim było człowieka wielkiego świata. Jednak kto go znał, oczekiwał, że lada chwila ulotni się i zwieje jak w spienionej wodzie Czeremoszu seledynowy blask Pani Seleny. Tak nazywał pan Władysław księżyc. Interesując się wierzeniami huculskimi, sławił ich dworność wobec ciał niebieskich, tych widzialnych dostojników dworu niebieskiego, które jak sumienie, sumienie piękna, czuwają, by człek, przynajmniej w ich świetle, zachowywał się dostojnie. W fragmencie wiersza powiada pan Władysław sam o sobie:
Jam z najskrytszego kąta giermek mały
Selenie, damie wzniosłej śpiewam chwałę:
Widzialnym czarom i cnotom tajemnym.
Jej bardziej służę w blasku jej czy w ciemnym
Mroku? Któż wie? Cel pragnień gdy zagaśnie,
Żałobny płomień ich tym strzela jaśniej.
O panu Władysławie a raczej o jego przeszłości, o magnackich fortunach i koligacjach, o petersburskich koneksjach, o powstańczych i rewolucyjnych czynach, o tragicznych losach jego najbliższych szeptano wiele wieści fantastycznych i fascynujących. W końcu nawet do książek się dostał. Znana szkocka autorka M.M. Dowie w książce „A Girl in the Carpathians“, napisanej właśnie w owym czasie, opowiada o tej przeszłości pana Władysława, że „sprawa jego wywołała niegdyś wielki rozgłos i że szubienica skrzypiała nad nim“. Miłe, ujmujące te wynurzenia obcej dziewczyny i poetki, między jedną a drugą wędrówką na Czarnohorę. Z piąterka schroniska pilnie obserwowała naszego samotnika, ukrytego wśród róż, w domku leśnictwa w Żabiem na wysokim brzegu Czeremoszu. Opisuje, jak to ów „mizogyn“, unikając znajomienia się, przysyłał jej przez przyjaciela malarza upominki i jak miłym stał się jej ów piękny „nihilista“, którego w myślach swych stawia obok bohaterów Dostojewskiego i Stepniaka, gdyż o polskich walkach wiedziała niewiele. W rzeczywistości pan Władysław z rosyjskimi bohaterami czy Dostojewskiego czy Stepniaka miał tyle tylko wspólnego, co owa groźba szubienicy. I chyba nic więcej. W rezultacie i u nas mimo powszechną sympatię niewiele o nim wiedziano. Nawet prawdziwego nazwiska jego nikt nie znał, chyba może nasz dziad. Na jego biletach wizytowych widnieje wydrukowane: Władysław. — I tyle. Na listach pieczętowanych można było widzieć herb: trzy trąby. Pozostał osobą podobnie tajemniczą, a jednak bliską nam i wszystkim dobrze znaną, jak jego pani Selena.
Gdy przywitał się z wszystkimi, a porozmawiał z każdym inaczej, jak to on jeden umiał, pan Władysław przysiadł się do młodzieży w ogródku, gdzie siedzieli liczni bracia i krewni pana młodego i ich przyjaciele. Chociaż opowieść Bjumena rozeszła się echami po całym domu, jak głosy pod szczytami Grahitu, jednak w jądrze swego rozgłosu, to jest w ogródku nie umilkła wcale. Przeciwnie, dyskutowano ją z nawrotami, właśnie coraz żywiej, im bardziej oddalał się sam Bjumen ku szczytowi Bukowca.
Impuls, do dyskusji pochodził od powiedzenia Januńcia. W chwili gdy zbierały się do drogi bałaguły, Januńcio, wyrażając się z jeszcze większym trudem niż zwykle, postawił zebranym zadanie:
— Ładnie-ż by to było — mówił — proszę-ż w honorże pana sędziego i wszystkich, gdyby Izraelita nam dał nauczkę. — A to nieraz bywa, choć nam urojone, że my, Bóg wie co...
— O czym pan mówi właściwie, panie majstrze?
— Właśnie jak w procesie, proszę-ż w honorże pana sędziego. Gdyby się tak pokazało całkiem na odwrót, jak na początku. Co do tego — kto to naprawdę porządny bliźni i te nieprzyjacioły: na przykład proszę-ż — kto miłuje — Januńcio zauważył, że zagadał się i bałaguły odjechały. Na furze miał swoje rzeczy, piękne a delikatne prezenta własnej roboty dla panny młodej. Pozapinał starannie i obciągnął czamarę. Przeprosił wszystkich i oddalił się. Ale nie pobiegł za furami, lecz stąpał wielkimi krokami nadmiernie powoli i z godnością, pewien, że i tak dogoni wozy pod górą. Nagle ochocze dźwięki trysnęły i rozdrgały się przed zajazdem. To muzyka kołomyjska wyszła, by pożegnać Januńcia. Grano melodyjkę kujawiaka, a ten i ów podśpiewywał słowa, które powoli rozszerzyły się na całą karczmę: „Wypił! wypił! nic nie zostawił. Bodaj go, bodaj go Bóg błogosławił!“ Chociaż Januńcio nic nie wypił prócz wody sodowej, odchodząc dziękował z daleka poważnym ukłonem za toast.
Januńcio już pewnie kroczył mrocznym jarem Waratynu, gdy — w kilka godzin później po dobrym obiedzie i przy kieliszku — przypomniano sobie w karczmie, zrazu na wesoło, jego opinie.
Młody adwokat Haczewski ze swadą i z czarującym uśmiechem nieco lekceważąco, zgadując intencje majstra Januńcia odpierał je:
— Majster zapewne sądził, że to pouczenie co do właściwej miłości nieprzyjaciół. A jest całkiem odwrotnie. Tak jak to nam właśnie doskonale uwydatnił Karolcio: to wszystko satyra. I słusznie. Miłość nieprzyjaciół może być sobie oczywiście przykazaniem — tradycyjnym dla kogoś, kto wyrzeka się życia, dla żywych jest niemożliwa. Nieprzyjaciel to ktoś z kim się jest w walce, co najmniej który walczy z nami. A my nie chcemy mu się w czymś poddać. Więc co właściwie mamy w nim kochać, o ile jest nieprzyjacielem? Musimy go zwalczać, a aby go zwalczać, musimy go nienawidzieć głęboko. Dziś to się już uwydatnia całkiem otwarcie w etyce nowoczesnej, która obowiązuje między narodami. Bismark, który szuka przymierza z naszą Monarchią, ale jest wrogiem naszego narodu, dał nam wzór — pouczył nas jak Żydów Jeroboam. Możemy z nim rozmaicie współdziałać, ale przecież nie będziemy kochać Bismarka, aby uzyskać zbawienie.
Pan Karolcio mitygował wymowę przyjaciela:
— Odbiegamy zdaje się od tematu, zresztą pan doktor już dawniej się zgłosił.
Gdy pan Władysław przysiadł się, przemawiał właśnie młody filozof, doktor Jezienicki, autor nowych, poważnych prac o Platonie. I to nie byle o czym, o przełomowym dialogu „Sofistesie“, o rzekomym przełomie w myśli Platona. Na twarzy jego wydatny garbaty, trochę zawadiacki nos kontrastował dziwnie z łagodnymi pełnymi oczyma, które ilekroć pan Jezienicki zdejmował okulary, zamykały się i trwały zatopione w niewzruszonym spokoju jak u śpiącego dziecka.
— Niepozorność niech tu nie łudzi — powiadał — chodzi tu o zagadnienie przerastające aktualia. Czyż nie widoczne, iż nasz opowiadacz, a raczej książki, na które się powołuje, postawili nam pułapkę, by nie docenić tej historyjki. A jest w niej coś zastanawiającego. Należy ona, jak widzimy, do cyklu opowiadań o rabinie. Właśnie od strony tego krawca, jak powiedział majster, a jeszcze więcej od strony rabina należy ją oceniać. Chodzi tu przecież o dzieła człowieka sprawiedliwego, w oczach wierzących niemal wybranego — których dokonał przez naiwnego, ale rzetelnego rzemieślnika, bezwzględnie wierzącego, oddanego. To, co Hiszpanowie robili, jest przedstawione jako zbyt łatwe. Tu przepraszam, ale trudno nam już ocenić, czy satyryczny moment jest w intencji książek starych czy raczej tylko w interpretacji pana adiunkta. W każdym razie Hiszpanie troszczyli się o Żyda dla swego interesu, nie znając wcale wroga i wzbudzając w sobie taką łatwiznę jak pokonanie urojonej nienawiści do człeka, który im nic nie zrobił, a zapewne wyglądał niepozornie. Toteż zastrzeżenie papieża jest słuszne. Tymczasem właśnie krawiec z misją od wtajemniczonego, z miłością do świata i dla porządku światowego ocalił świat. Do tego była potrzebna jego ofiara. A nad tym wszystkim jak znak zapytania unosi się myśl samego rabina: czy warto by istniał taki świat?
Zanim pan Karolcio odpowiedział, zbliżył się do stołu mężczyzna w średnim wieku, krępej postaci, o surowych rysach i niebieskich oczach. Był to Iwan Franko, współpracownik „Kuriera Lwowskiego“, znany już wówczas uczony i wybitny pisarz. Powiedział nieco sucho:
— Tą obroną porządku czy nawet „kosmosu“ pociągnął nas pan za język. Krawiec był pocieszny, jak każdy widzi, ale nie taki filozof. Taki porządek... Czyż wart, by go bronić? Ale skoro Żydzi tacy mądrzy, to niechaj mają... Zresztą rabin sam mówi, że tuż za fałdą — Mesjasz. A to oznacza ideę rewolucyjną.
Teraz z kolei pan Jezienicki miał doświadczyć ataku ze strony pana Karolcia.
— Powinienem podziękować panu doktorowi za ujawnienie mej interpretacji — odpowiedział pan Karolcio — ale przyzna pan, że obaj nie mamy tekstu przed sobą, ani komentatorów powołanych. W tej sprawie jeszcze coś powiem. A księdza Korczyńskiego proszę niech pilnie uważa, jeśli będzie coś nieprawomyślnego, albo jeśli zbyt po dyletancku sobie to wyobrażam. Ale chcę dodać moje trzy grosze, wspomnienie pierwszego wrażenia. Przedstawmy sobie jakiś niewidzialny trybunał niebieski w przestworzu. A przed nim, a raczej pod nim w dole ogromną kotlinę, utkaną z kłębów ciemnych chmur. Prawie jak dno jakiegoś woru gigantycznego albo scena przepastnego amfiteatru. Chmury naokoło i daleko ku górze, ściany z chmur nieprzeniknione. Tylko całkiem wysoko z góry sączy się światło. Stamtąd dla grzeszników coś świta. Coś dociera ze źródła sprawiedliwości wiecznej. A w tym ogromnym dole chmur na dnie amfiteatru zgromadzeni: Hiszpanie i Żydzi — na Sądzie. Wznoszą oczy ku światłu dalekiemu. Dowiadują się jakoś, że swego czasu, wtedy a wtedy, fałda wisiała nad Hiszpanią i że Łaska rozprostowała ją i usunęła. Dowiadują się o wszystkich zbawiennych skutkach tej okoliczności. Za czyją sprawą? — pytają tam w dole.
Aha! myśmy wszyscy za porządkiem pokochali — nieprzyjaciela-Żyda — z dumą cichą, jaka przystoi owemu miejscu, powiadają Hiszpanie.
Jeden biedny poczciwy Żyd, posłany przez wybranego i sprawiedliwego w imieniu wszystkich przebaczył wszystko, a Bogu ofiarował siebie, aby świat wasz ocalić — mówią Żydzi.
Czyż Ktoś tam w górze nie musiałby się łaskawie uśmiechnąć z powodu tych pretensji? I może tylko dzięki temu światło zaczęłoby spływać obficie ku tym wszystkim biedakom pogrążonym w mgłach.
Ale gorzej byłoby, gdyby roznamiętnili się, zaczęli się przechwalać swymi zasługami. Zatonęliby całkiem w mglistym dnie amfiteatru, worek z chmur zamknąłby się nad nimi — na zawsze.
To nie tylko ja interpretuję. Jeśli interpretuję, to mimo woli. Jeśli to jest interpretacja, to dalej już sądu ludzkiego odsunąć nie można. A myślę naprawdę, że wszystkim tym rzeczom przystoi dystans i że my ludzie wydajemy się śmieszni, jeśli mamy pretensje. Więc jakże, księże sąsiedzie, same herezje?
Młody ksiądz o wyglądzie dandysa, o ruchach świeckich, wytwornych z trudem wstrzymywał śmiech.
— Klasyczny sędzia mówi. Brawo! I prawnik, który docenia fachowców. Widzi pan: fachowców od sądu niebieskiego nie ma. A Sędzia — niezależny. To jedno wszakże rozumiemy, rozum nam mówi, że naprawdę dobre intencje, choćby nie wiedzieć jak w zwierzęcej pokrywie pogrążone, znajdą jeśli nie uznanie, to łaskawe spojrzenie. Nawet śmieszne wysiłki są cenne, jeśli są szczere. Więc choćby nawet wszystko prawie jednakowo śmieszne było, wszystko niejednakowo dobre, niejednakowo poczciwe.
— Właśnie o to chodzi — żywo podchwycił doktor Jezienicki — a proszę jeszcze pamiętać, że ktoś, kto cierpi i doznaje krzywdy, ma inną pozycję niż krzywdzący. A niestety nie ma tu między nami Żyda, by nam coś powiedział o losach swych współwyznawców w Hiszpanii. Ale zresztą zgadzam się z panem adiunktem i prawdę mówiąc to ja właściwie interpretowałem. Właśnie w tej legendzie uderza artyzm wstrzemięźliwości i dystansu. Dyskretnie poddaje myśli, które wypowiedziane głośno rzeczywiście stają się interpretacją. I nic dziwnego, że taki ironista jak pan lubuje się w tej opowieści. Jeśli wypowiedziałem słowo za jaskrawe, przepraszam, mówiąc z Homerem: „Niech je porwie ten wiatr i niech uniosą zawieje!“
Obaj młodzi panowie wstali z miejsca i serdecznie podali sobie ręce na znak zgody.
Pan Władysław poprosił o głos. Zakrzątnięto się, pozsuwano krzesła. Jedni krzątali się wciąż jeszcze i chrząkali, a drudzy sykali napominając do ciszy. „Prosimy, prosimy“ — odezwał się jeden i drugi głos nieśmiało. Pan Karolcio czekał, gromił wzrokiem hałasujących — po czym głośno powiedział: „Prosimy!“
Ściągła długa twarz pana Władysława napięła się, nos garbaty wyciągnął się jeszcze, czoło rozpogodziło się i oczy rozjaśniły do jakiegoś widzenia. Poprawił brodę i długie jasne, siwiejące już włosy, otaczające głowę o niezapomnianym pięknym owalu. Mówił w zadumie jakby do nikogo.
— Szkoda, że tego rozgarnionego woźnicę żydowskiego widziałem tylko na chwilę, na gościńcu tam na górze. Ale zobaczę go jeszcze w Krzyworówni. Cały wątek ten budzi dziwne refleksje, budzi wspomnienia. Nienawidzieć nieprzyjaciół. Ha, to zdaje się rzeczywiście tak, jak w tej legendzie, o ile mi ją tu dokładnie powtórzono. Im dalej „wróg“, im bardziej nieznany, tym więcej go się nienawidzi. Tylko ci ludzie, te osoby, co mają jakąś clairvoyance widzą to, czego my inni dowiadujemy się później, że jest on człowiekiem, jak to bywa, trochę gorszym, trochę lepszym od nas. Kochać nieprzyjacioły — do tego trzeba mieć szczęście, trzeba pozyskać wiedzę jakąś, że jesteśmy jak dwie półobręcze z jednego koła. To może nawet kiedyś opłaci się, że tak powiem.
W historii żydowskiego rarytasa uderza, nawet może podziw wzbudzi, któż wie — rezygnacja, humor czy pewność siebie, czy wszystko razem. Nam jeszcze w walce przy tak widocznych nie załatwionych kontrastach o wiele trudniej o to. Proszę jednak nie myśleć o naszych zmaganiach smutnie tylko. Wobec ich wyniku panuje — tu szczególnie — takie wyobrażenie o powstańcach jak o skazańcach wzniosłych a smutnych, a po cichu mówiąc śmiesznych. Nie przypisuje się nam radosnej pewności zwycięstwa i jeszcze radośniejszego poczucia słuszności. Nie przypisuje się też właściwej oceny nieprzyjaciela.
Jak widzę, mamy tu dość czasu. Więc jeśli pozwolicie, opowiem panom jak tu jesteście jedno wspomnienie. Nazwijmy je: Nasz rarytas czyli wspomnienie o Panu Kołaszce.