Barwinkowy wianek/Nasz rarytas

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI. NASZ RARYTAS CZYLI WSPOMNIENIE O PANU KOŁASZCE

Przed powstaniem był u nas na Żmudzi w powiecie pewien starszy sześćdziesięcioletni może ziemianin. Od skrótu imienia Mikołaj nazwano go Kołaszką. Był to rolnik i gospodarz zawołany. Pochopny do reform, chłopów swych dawno już uwłaszczył w sposób pomysłowy, a przede wszystkim korzystny dla nich gospodarczo. Czytał niezmiernie wiele, trudno wprost spamiętać w ilu językach. Wzbudzał jednak po trosze śmiech — a u niektórych nawet pewien niepokój — tym, że lubił opowiadać o swojej lekturze nie komu innemu, jak chłopom w polu po pracy, albo w lesie przy ognisku. Tak opowiadał żmudzkim chłopom, bo ja wiem: przygody don Kichota, króla Lira, a nawet ostatnią nowość — „Nędzników“ Wiktora Hugo, i Bóg wie co jeszcze.
Wszystko to jeszcze by uszło, ale pan Kołaszko, wbrew ówczesnej naszej opinii, nie tylko dobrze odzywał się o Moskalach, lecz nawet, jak twierdzono, lubił Moskali. Ciągle coś dobrego w nich wyszukiwał. Co gorsza, niechętnie przyznawał się do udziału w powstaniu listopadowym.
To wszystko uważano za dziwactwo słowianofilskie, bo pana Kołaszkę nikt nie podejrzewał o oportunizm. Ale nie daj Boże było z nim dyskutować, bo koniec końców wprawdzie nie on sam, ale jego dyskutanci zniechęcali się, urażeni jego paradoksami. Utrzymywał między innymi, że nie ma co chwalić się powstaniem listopadowym. Stawiał tezę, że właściwie my, tacy jak wówczas, byliśmy — „niegodni“ bić się z Moskalami, którzy nie tak dawno, jedyni na kontynencie, wytrzymali atak Napoleona. — Właśnie raz u znajomych w gościnie byłem obecny przy takiej dyskusji. Mogłem stwierdzić zniecierpliwienie, jak i pewną bezradność oponentów. Wyzwany pogardliwym powiedzeniem o Rosji, replikował pan Kołaszko:
— Oni spalili Moskwę, oni gotowi byli zniszczyć cały kraj, zginąć wszyscy! A my tak — trochę caca — powiadał — radziliśmy wiele, oglądaliśmy się na Francję, na Anglię, w końcu na Turcję. A jak nie, to przepraszam. To płacz, to żałoba, to pretensja — do samego Boga! Ruiny trzeba było zostawiać im wszędzie, wciągnąć, nie! zmusić całą szlachtę, cały lud do wystąpienia! Albo czekać, pomyśleć, a nie puszyć się, a potem — poddawać Warszawę. I co tu dużo gadać — gorączkował się nawet pan Kołaszko — niemiły wam wzór samej Rosji? Weźcie inny, lepszy — choć dawny trochę. Fokis albo Abydos... Co to znaczy? To co się działo w starożytnej Helladzie. Naprzód podczas najazdu Tesalczyków na Fokis. Jej obrońcy, wyruszając do bitwy przeciw najeźdźcom, zabezpieczyli się w ten sposób: za zgodą kobiet umieścili swe rodziny i co najcenniejsze mienie w miejscu ze wszystkich stron otoczonym stosami drzewa, strzeżonym przez zaufanych stróżów. W wypadku klęski stróże mieli podpalić stosy, pozabijać wszystkich. Focyjczycy oparli się, zwyciężyli. Dzień ten pozostał na zawsze największym ich świętem. A w Abydos było podobnie, tylko właśnie — skończyło się inaczej. Oto gdy król macedoński wkroczył do miasta, stróże zawiedli. Zamiast podpalić stosy, prosili zdobywcę o pokój. Lecz wtedy wtargnęły do miasta niedobitki obrońców. W pośpiechu szukając śmierci wraz z rodzinami, skakali z dachu do studni, ginęli na stosach lub od dzid. I inne rodziny prosiły o śmierć, pozabijali się wzajemnie, zginęli wszyscy. — Nie powiem za dużo, sądzę, że kobiety polskie to zrozumieją. — Co? to dawno? — unosił się pan Kołaszko w odpowiedzi na nieśmiałe zarzuty. — Jeśli Hellada, jeśli to dla nas dawno, to gdzież dla nas uzasadnienie? I nie nadużywajmy słowa — Rzeczpospolita. Zresztą powiadam przecież — łagodził pan Kołaszko — są możliwości porozumienia, pokoju, przyjaźni może. Lepiej je wyczerpać w poczuciu siły. Czekać, pomyśleć, a zresztą... — —
W taki i podobny sposób argumentował pan Kołaszko, nie bardzo dając przyjść innym do słowa. Zapuszczał się w przydługie pouczenia, a nie dopowiadał czegoś.
Czy myślicie panowie może, że pan Kołaszko to był jakiś desperat rozgoryczony, jakiś rozczarowany maniak? Broń Boże! Był to człek pełen humoru. Tęgi, wprost gruby, postać na pierwszy rzut oka zabawna. Co prawda temperament miał gorący, czynny. I był wcale dowcipny. Siwe wąsy jego ruszały się wciąż jakby do śmiechu, a jedno oko mrużyło się figlarnie. Tylko czoło poorane zmarszczkami, z ostrą głęboką bruzdą ponad nosem mogło świadczyć, że to człowiek odpowiedzialny. O tym świadczyły czyny z jego życia codziennego i każdy to przyznawał.
Mimo swą tuszę potrafił być ruchliwy — nieprawdopodobnie. Jeździł na małym tęgim koniku z bujną grzywą, rzekomo mandżurskim, nazwanym przezeń czemuś z węgierska Czikosz. W każdym razie był to koń własnego żmudzkiego chowu. Reprezentacyjny nie był. A pan Kołaszko był zeń dumny, chwaląc jego wytrzymałość, inteligencję i rączość. Gdy wgramolił się na Czikosza, nogi jeźdźca dotykały prawie ziemi.
Poza tym pana Kołaszkę cechowała dokładność. Gdy mu czegoś nie spełniono precyzyjnie, wybuchał nagle. Walił kułakiem w pierś aż dudniło, tubalnym głosem psioczył zabawnie: gromowisko obskurne, bezkurcyje połatane — i temu podobnie. Lecz irytował się krótko. Prędko przechodził w pouczenia szczegółowe a przydługie. Przypilnował, by wykonano ściśle, czego chciał, i już żartował w najlepsze.
Na polecenie ojca odwiedziłem pana Kołaszkę w jego domu — raz jedyny. I po raz ostatni. Bo tego domu już nie zobaczę. I tak go nie ma na pewno, jak tylu innych.
Była ciepła pogodna jesień, powietrze czyste, niebo nieco surowe, stalowe jak to na Żmudzi jesienią. Za to spłowiałe pola i laski nabrały jasności wiosennej. Z ogrodów znoszono jabłka, gruszki, z oddali dochodził zapach smażonych powideł. Wnoszono wazony do oranżerii, lecz jak pamiętam, dużo kwiatów czerwieniło się jeszcze i złociło po ogrodach. Dom na oko niezbyt duży, jak okazało się, był bardzo wygodny, urządzony swoiście a nawet dostatnio. Był zasypany książkami. Przekonałem się, że to była nie tylko sadyba dobrego gospodarza, lecz wprost oaza umiejętności. Co najmniej oaza pogody i dobrego humoru. Zastałem pana Kołaszkę w dużym bibliotecznym pokoju, wyścielonym dywanami. Czytał właśnie po persku. Opowiadał mi zaraz o poezji perskiej. Recytował i tłumaczył dosłownie dziwne zwrotki z Dżelladina Rumi.
Potem wyszliśmy do ogrodu. Opodal domu na łagodnych trawiastych pagórkach wśród tęgich dębów stały panie w białych sukniach. Dzieci bawiły się, huśtały się na hamaku zawieszonym między dębami. Pan Kołaszko zapoznał mnie z rodziną. Niektóre osoby były mi znajome. Zresztą jak to na Żmudzi znaliśmy się wszyscy, chociaż jak się to mówi, jeszcze osobiście nieznajomi. Pan Kołaszko miał dwie córki, jedna z nich była zamężna. Poznałem wtedy jej dzieci. Najstarszy z nich syn może piętnastoletni chłopczyna, różowiutki, niebieskooki, flegmatyczny a uprzejmy, bardzo podobny do dziadka, miał na imię Stefanko.
Wróciliśmy do domu, przeszliśmy do fortepianu. Panie miały miłe głosy, śpiewały pieśni francuskie, między innymi stare kolędy. A także Szuberta — niezrównanie. Do dziś pamiętam nastrój samotności, bijący z pieśni: „Cóż porzucam owe ścieżki?“ I jak odbijał od atmosfery domu. Wnuki śpiewały pieśni ludowe z całej Rzeczypospolitej, potem na wyrywki jakby na wyścigi deklamowały Wincentego Pola „Pieśń o ziemi naszej“: „A czy znasz ty, bracie młody, te pokrewne twoje rody?“
Zaproszono nas na podwieczorek. Oprócz innych domowych przysmaków traktowano śliwkami w przeróżnych postaciach jak to: powidła świeże, konfitury ze śliwek, suszone rożenki z kminkiem, nalewki ze śliwek. Podczas podwieczorku zapoznałem się z domowym artystą stolarzem. Był to szlachcic żmudzki nazwiskiem Branaszko, o wzroście niemal zatrważająco ogromnym, o nosie tak potężnym, że stanowczo przekraczał proporcje wzrostu właściciela. A trzeba by jeszcze dodać, że — o ile wiem — oprócz tutejszego górskiego kraju, na całym może obszarze Rzeczypospolitej nigdzie nie ma tak demokratycznych stosunków i zwyczajów jak na Żmudzi, tym bardziej w domu pana Kołaszki. Pan majster Branaszko należał do towarzystwa i do rodziny. Jak to u Żmudzinów, niejeden objaw zażyłości i serdeczności można było wywnioskować u pana Branaszki raczej z milczenia i z gestów niż ze słów. Pan Branaszko długo prostował się, nadymał się i rósł prawie, zanim powiedział: „Tak“. Wznosił palec wysoko, coraz wyżej i wydusił: „O!“ Wreszcie machnął ręką, jakby przybił coś, i mruknął: „Niech“.
Gdy już pękło milczenie, śmiał się tak, że wcale tubalny głos pana Kołaszki brzmiał przy nim niepozornie. A raczej sekundował gospodarzowi, rzec można, jedna trąba huczała, a druga potęgowała. Branaszko słynął z różnych pięknych prac, sztukatur, nawet rzeźb dla kościołów. Cechowała go miłość do drzewa. Był wrogiem farby i kraszenia. Kochał się przede wszystkim w takim rzeźbieniu i cieniowaniu drzewa, iżby same słoje drzewne dawały barwy i wzory. W domu pana Kołaszki miał swoją majsternię, stąd pochodziły nie tylko szafy na książki, biurka, inkrustowane stoły i ławy z rzeźbionym oparciem, schody i galeryjki w domu, lecz także rzeźby świętych w domu i w okolicznych kaplicach. Zauważyłem w tych ostatnich pewien wyraz wstydliwości i pokory. Niejedną z prac Branaszki pokazywał mi gospodarz. O niejednej opowiadał. Sam majster milczał, lub mówił swoje „tak“, „o“, „niech“. Albo śmiał się hucznie. Rozmowę wypełniały prawie monologi samego pana Kołaszki. Dla mnie była to okoliczność szczególnie miła.
Ciekawe były także opinie jego o naszej umysłowości. Przypominam sobie, że szczególnie cenił Fredrę. Wyśmiewał nielitościwie krytyka, który nazwał Fredrę poetą nienarodowym. Pan Kołaszko udowadniał przeciwnie, że to właśnie narodowy poeta: przejrzysty, męski a pełen delikatności. Wydaje mi się — mówił wtedy — że ten patos nowoczesny — nie wiem czy on germański, czy tylko modny — nam niepotrzebny. My przecie niedzisiejsi, nie tacy już biedni. A Fredro — powiadał — to poeta, w którym, częściowo przynajmniej, żyje Polska dawna. Zamyślił się w końcu i dodał. „Ha, kto nie ma tradycji w sobie, ten może na nim się nie pozna.“ Chwalił też Wincentego Pola — nie za popularne piosenki stosowne dla dzieci jak twierdził, lecz za niezrównane w jego mniemaniu obrazy naszej przyrody. W nich są ramy i granice wiekowe nienaruszalne naszej duszy, naszej historii. — I niejedno dałoby się powiedzieć o umyśle i opiniach pana Kołaszki, ale to już właściwie nie należy do rzeczy.
O polityce mówił wówczas tylko tyle, że cesarz Aleksander ma nieźle w głowie, ale brak mu energii i decyzji i to go może zgubić. O polityce jednak, jak wszyscy inni, wolałem nie mówić z tym „słowianofilem“. Było to niemal umówione, że w rozmowach z panem Kołaszką omijaliśmy wszyscy politykę. I ojciec wysyłając mnie do niego powiedział: „To złoty człowiek i dobry Polak, ale pamiętaj, nie mów z nim o polityce!“ Tak samo jak nie trzeba by dawać do poznania, że Czikosz może nie jest koniem mandżursko-węgierskim... Mówiło się z nim zatem o gospodarstwie, o planach, o metodach rolniczych. A kto mu choć częściowo potrafił nadążyć, słuchał co mówił sam pan Kołaszko o literaturach, o językach.
Na zawsze pozostało mi wspomnienie pogody szczęśliwej tego jasnego domu.
Gdy powstanie wisiało w powietrzu jak burza, gdy młodzież wrzała i działała, a emisariusze uwijali się, pan Kołaszko robił dowcipy. Czyż myślicie — miał powiedzieć — że Moskale tacy głupi i dadzą nam okazję. Może już tam z tego Wielopolskiego wycisną trochę „fersztandu“. Pan Kołaszko zresztą wcale nie cenił margrabiego. To realny polityk? — śmiał się. — To kapelmistrz bez orkiestry, dyryguje sobie samemu — do słuchu. Na wodzie pisze swą laseczką. Woda tędy — batuta owędy. I do narodu trzeba otworzyć ramiona! A nie te — dworskie matactwa. I oszukani oszuści. I te zacofaństwa!
Tego już nikt nie rozumiał, jaką to formę ugody miał na myśli pan Kołaszko. Jednak przyszły takie czasy, że nikt się już oń nie troszczył. Zapomniano o nim. Jak gdyby uznano, że nie istnieje.
Nie miejsce tu mówić szerzej o samym powstaniu. Ale skoro o nim mowa, odczuwam potrzebę przypomnieć słowa Zygmunta Krasińskiego: „Polska, póki jej sił stało, hasała na zewnętrznym polu życia.
Czy w domu gospodarząc i biesiadując, czy na sejmach radząc i deklamując, czy na pobojowiskach walcząc i zwyciężając.
W czynie nagłym, doraźnym, widomym zawżdy się kochała.
Dopiero na ścieżce do grobu przed nią jak kwiat wykluwać zaczęła się poezja.
Na samym grobie zaś z pączka przemieniła się w stulistną różę...“
Tak to, o ile pamiętam. A przywodzę te słowa dlatego, że właśnie myśmy chcieli naprzód zwyciężyć duchowo, a nie hasać na różnych polach. To może się dziś wydać trochę mętne i egzaltowane. I właściwie nieprawdopodobne. Żyjemy bowiem w okresie tak solidnego i izolowanego od przeszłości pokoju, że nawet czasem niestety robi wrażenie zatęchłej szafy. Wszyscy porządni ludzie powinni być miłośnikami pokoju, ale obawa wojny i strach — choćby o pokój — jest przecież strachem. W czasie napięcia wojennego, o ile ludzie są gotowi na wszystko, niejedna rzecz wydaje się możliwa. Bo chodzi o grę sił, nie ma co argumentować, po to jest ryzyko, by przeważyć szalę. Lecz nasze boje, nasze przygotowania to nie był czyn tylko doraźny; zewnętrzny. W nich ujawniła się tradycja całej Polski — w przekroju. Wolność i ukryta poezja.
Gdybyście widzieli, panowie, jak nasz wódz Dołęga, były wybitny oficer rosyjskiego sztabu generalnego, nagle przemieniony, przemawiał do ludu! Jak porywał tłumy żmudzkie! Tłumy ludzi nie takich żywych, towarzyskich i zapalnych jak wy tu jesteście. Lecz ludzi zazwyczaj milczących, ostrożnych i nawet nieufnych.
Księżycową nocą wróciłem na moją Żmudź. Wiosną, osobliwą i wyjątkową wiosną, gdy w kwietniu już zakwitły sady. Wszystko zatonęło w obłokach woni. Wróciłem z oddziałem. Pełne cudów były te noce wiosenne księżycowe, leciutką mgłą przysłonione. Ukrywały nas, a otwierały nam drzwi do wszystkich domostw, wszystkich chat, spichlerzów, spiżarń i skrytek domowych. Nie było już obcych na Żmudzi. Wchodziło się do nieznajomych, a w licach zaledwie uchwyconych spojrzeniem poznawało się starych przyjaciół. Takie były kobiety, tacy starcy i takie dzieci. Bo kto był zdolny do broni, szedł lub już był z nami. Można było powiedzieć wszystko o sobie i wysłuchać wszystkiego. Ludzie stali się jak te noce przejrzyści prawie, zaledwie przesłonięci ciałem. Dusze ich gościnne, dostępne dla wzroku, dla samych spojrzeń bez pytania. Otworzyła się chyba przed każdym jakaś dusza własna — rozszerzona, przestronna a ciągle nowa. Wszystkie te uśmiechy, te gorączkowe pytania, te uściski rąk z zapartym oddechem to były — koniec końców — rozmowy z samym sobą. Gdy czuwałem sam gdzieś w lesie na placówce, wtedy wraz ze światłem księżyca docierała ku wszystkim jeszcze nie widzianym nie znanym dotąd siedzibom ludzkim, przez las, poza górę, poza rzekę — pewność przyjaźni. Pukała lekko do wielu chat. I przenikała wszędzie. Bo wszędzie można było wstąpić, znaleźć przyjaciół wciąż innych, bliskich choć nie poznanych. Tyle szczęścia było naokoło, jakby na dnie duszy własne wielkie szczęście, dotąd nie znane, teraz objawione. To był ów sen. Sen nocy żmudzkiej. Niby to krótki, lecz w istocie długi okres, epoka prawie, gdy dnie były latami.
A potem we dnie, zebrani już i uformowani szliśmy dalej. Maszerowaliśmy przez wsie i miasteczka wśród dźwięku dzwonów, procesyj i kwiatów. Witani przez tłumy o licach pełnych łez, pełnych szczęścia i uniesienia. Błogosławieni przez rzesze porwane zachwytem. Ponad dzwony kościelne, ponad śpiewy procesyj i uroczyste słowa księży, przez cały kraj drgały i górowały mocne słowa wodza: „Serce! Bracie!“ Tak przemawiał do nas i do tłumów Dołęga. Słyszałem te słowa na jawie. Słyszałem je we śnie. Słyszę je teraz. To była komenda, jakiej nie słyszano dotąd. Komenda duszy. Czy kto słyszał podobną od czasów pierwszych wypraw krzyżowych?
Tak przeszliśmy przez Żmudź rozkwieconą. Tak szliśmy przez surową jeszcze, ale pachnącą już wiosną Kurlandię. Tak staczaliśmy boje. Bez troski o jutro, nie dbając o zmęczenie, bez myśli o końcu. Zapewniam panów, że w porównaniu z tym wspomnieniem zbladły mi wszystkie późniejsze klęski. A także wyroki śmierci, katorgi, ucieczka. One wam się wydają smutne, ale nie nam. I smutne nie są. Chyba najsmutniejsze to jedno, że nie ma tych walk, że nie trwają one dotąd — choć to już wkrótce minie lat dwadzieścia pięć od tego czasu. I śmiało mogę powiedzieć także, że walczyliśmy i szliśmy naprzód bez nienawiści do wroga. Z miłości dla tego, co tak wolne i piękne, jak ten wicher górski, jak dzień dzisiejszy na Bukowcu i to wasze towarzystwo przyjaciół.
Wtedy to gdzieś w Kurlandii dotarła nagle wiadomość, jak to powiedzieć — dziwaczna, zabawna — lecz ostatecznie radosna. Oto pan Kołaszko przystąpił do powstania. Nie tylko to, ale sformował oddział z krewnych swoich, ze swoich byłych chłopów, ponadto uzbroił ich doskonale, kto wie, jakim cudem. Świetny oddział, mówiono, jeden z najlepszych oddziałów. I jeszcze coś — mówił nasz wódz, Dołęga — idzie nam na pomoc forsownymi marszami, a wcale nie zsiada z konia, ze swego mandżursko-węgierskiego, a w rzeczywistości żmudzkiego Czikosza. Nie był to czas smutny, śmiech nie raził, lecz wzruszał i pobudzał. Gruby i jowialny pan Kołaszko, to pochłonięty gospodarką, to zaczytany, na czele oddziału. Jednego z najlepszych — Boże święty! Czy śnimy? Słowianofil, „przyjaciel Rosjan“, a zarazem człek tak dokładny, tak rzetelny i akuratny, idzie z nami. To potwierdza chyba, że zwycięstwo jest pewne, choć nie wiadomo jak. A już to pewne, że słuszność całkowita, niebywała w dziejach wojen jest po naszej stronie.
Radosne było spotkanie w niebezpieczeństwie (mimo wielkie zmęczenie nas wszystkich). W czasie bitwy, gdy z nami zaczynało być krucho, gdy już nas okrążano, przygalopował pan Kołaszko na Czikoszu. Już z daleka słychać było tubalny głos i śmiech, naprawdę śmiech! Nam się zdawało, że przed tym śmiechem pierzchnęli Moskale. Mimo trudy i zadanie trudne nie stracił humoru. Wciąż wąsy drgały mu do śmiechu, oko przymrużało się figlarnie. Zdawało mi się, że czoło swobodniejsze niż zwykle, że rozjaśniło się pogodnie. Skontrolował zaraz kopyta końskie. Kazał uzupełnić podkowy. Doradzał ściganie. Walił w pierś i wołał, że nie ma czasu. Wygłosił nawet nieodzowny a przydługi referat z mapą własnej produkcji. I rzeczywiście nowe siły wstąpiły w nas wszystkich. Tego wieczora zajęliśmy miasteczko Gienetycze. Pan Kołaszko wcale nie kładł się spać. Pot lał się z niego, a on dwoił się i troił jak wiosną u siebie na folwarku. Udowadniał, że Moskale znów próbują nas okrążyć. Ścigać trzeba, ścigać bez przerwy. A zarazem skądś nowe siły wytrzasnąć. Najważniejsze to nowe siły, to rezerwy — wołał tubalnym głosem, waląc się w piersi.
Posłano emisariuszy dla nowej rekrutacji, a my posunęliśmy się sporo naprzód. Potem znów się zmieniło. Zaalarmowani naszą śmiałą odsieczą, Moskale sprowadzili nowe poważne posiłki. Znów nas otaczano. Wycofaliśmy się śpiesznie do Gienetycz, ale w porządku z zamiarem ponownego uderzenia.
Tej nocy przybiegła do Sztabu powstańczego młoda Żydówka, że u nich w domu ukrywa się jakiś Moskal, że to pewnie — szpieg. Wysłani powstańcy przyprowadzili młodego sołdata w mundurze bez odznak pułkowych. Był raczej zakłopotany niż przestraszony. W każdym razie nie umiał wyjaśnić, po co tu pozostał. Gdy go przyparto do muru, gdy sam wódz doń przemówił po rosyjsku — w tonie twardym, jaki by chyba nie przeszedł przez jego usta w mowie polskiej — Moskal stając na baczność i jąkając się zameldował: „Zostałem tu dla czereszeń właśnie“. Był to początek wiosny, czereśnie kwitły dopiero. Zatem krok od śmieszności, gdyby nie podejrzenie, że został dla przeszpiegów. Nastąpiło milczenie. Dotąd nikt nie pomyślał o podobnej sytuacji.
— Tu nie ma żartów — powiedział ktoś głucho, jakby z rezygnacją. I wtedy na głos roześmiał się pan Kołaszko.
— Słuchajcie-ż, serdeńku, on tu naprawdę przyszedł po czereśnie. Popatrzcie jakie ma oczy ta Żydóweczka. Wie, gdzie szukać. Przyznaj się, chłopie! — huknął pan Kołaszko — że dla tych czereśni?
Wciąż zakłopotany czy zawstydzony sołdat potwierdził to z widoczną ulgą.
— No to zmykaj, bracie, do swoich. I powiedz im od nas, żeby uciekali sobie do Moskwy. Bo tutaj już niepotrzebni.
Rozwiązanie wydawało się proste, ale sołdat prosił, by mógł pozostać u pana Kołaszki. Pan Kołaszko zgodził się. Niektórzy wzruszali ramionami. Inni żartowali jeszcze, że sołdat pożałuje tego, bo pan Kołaszko po swojemu, sam jak gdyby się nie męcząc, zamęczał innych.
Moskal z czasem polubił pana Kołaszkę. Usługiwał mu, słuchał go z oddaniem, objeżdżając wraz z nim dwory, dworki i chaty, celem zaprowiantowania i dla poboru. Jednak w czasie jednego z takich objazdów znikł Moskal, zapodział się gdzieś. Pan Kołaszko był dobrej myśli.
— Przydatne Moskalisko — powiadał — chyba coś dobrego zrobi, na pewno nic złego.
W kilka dni potem odnieśliśmy poważny sukces. Moskale cofnęli się w popłochu. Lecz zaraz jakoś potem nasz posterunek na tyłach, u wylotu ścieżki puszczowej meldował zjawienie się patrolu nieprzyjacielskiego. Nasi przyjęli patrol strzałami, tamci zbliżali się odważnie choć bez strzałów. Gdy już byli dość blisko, zaczęli wołać: „Ej, pany Polaki, nie strzelajcie tak głupio, bo my do was przechodzim“. To Sierioża przyprowadził jeszcze trzech swoich ziemlaków, trzech ochotników do pana Kołaszki.
— Ach, serce Kołaszko — rzekł doń wówczas wódz nasz Dołęga prawie wzruszony — musimy nadal robić swoje, ale wiesz, to by nam się przydało: gdyby tak jakiś czarownik mógł cię pokazać całej Rosji jak długa i szeroka. Tak, aby cię zobaczył każdy Moskal, aby cię usłyszał, zrozumiał.
Zapamiętałem sobie te słowa wodza. Bo wówczas zdawało mi się — a innym widocznie także — że zrozumieliśmy pana Kołaszkę.
Najpiękniejszy to był może wieczór z całej kampanii. Po zwycięstwie wysłano nieco bardziej wypoczęte oddziały do ścigania wroga. Pozostali odpoczywali przy ognisku w lesie, gwarzyli po trosze, a potem drzemali. My obaj z panem Kołaszką gwarzyliśmy nieco dłużej. W nocy, gdy już prawie wszyscy posnęli, powiedział mi:
— Czyż może być coś piękniejszego nad przyjaźń z sąsiadami? To przecież naprawdę bliźni. Tak jak ja z wami. Różnimy się a lubimy się. Gdzież jest lepszy sens życia? Do sąsiadów pojechać na pogawędkę, na zabawę, ha, widzisz, albo fajki spróbować czy fletu, albo przeczytać sobie razem, zaśpiewać coś... Tak kiedyś będziemy żyć z Rosjanami. Jednak musimy się poznać. A to ma swoją cenę.
Później, jak wiadomo, było gorzej i coraz gorzej. Ulegaliśmy przewadze. Wyczerpywało nas niewypowiedziane znużenie. Nie tylko rezerw zbrakło, zbrakło w końcu i patronów. Jednak wciąż mieliśmy jakąś nadzieję. A zawsze byliśmy sobą.
W szczególności gwałtownie tajał oddział pana Kołaszki. Po jednej z bitew w odwrocie stajał do reszty. Pod noc leżeliśmy w lesie za rzeką. Pan Kołaszko jako straż tylna miał bronić przejścia przez rzekę aż do nocy. O zmroku słyszałem jeszcze z lasu jak grzmiał do swoich: „Mamy dobrą broń, możemy tu pozostać jak długo zechcemy.“ Otaczani w końcu przebili się docierając do brzegu. Wtedy to pan Kołaszko otrzymał ciężki postrzał. Nieprzytomnego przewieziono na promie przez rzekę. Nocą uszliśmy daleko w lasy i tam za barykadą wertepów leśnych ułożyliśmy rannego na mchach. Po jakimś czasie oprzytomniał zupełnie.
Nie zdawałem sobie sprawy z jego stanu, odsuwałem myśl, by mu naprawdę coś groziło. Ale to, co przeszliśmy, wszystko razem zrobiło swoje. Wybuchł we mnie płomień nienawiści. Powiedziałem mu wtedy tak mniej więcej:
— Żadną miarą nie mogę się pogodzić z tym, co pan ongiś mówił. Patrz, waszmość, patrz! Jak zawzięcie otaczają nas, jak bezmyślnie tępią! Jak sypią się skądś, z gardła stepów, z paszczy Azji na naszą zagładę. Mam ich kiedyś lubić? Toż trudno ich odróżnić jednego od drugiego. Jedno pozostaje: nienawiść głęboka, zaprzysiężona. Czy może znów każesz nam ponieść jakąś symboliczną nieziemską ofiarę za nich? Za tę tłuszczę rabów? Za to nienawistne stado pędzone przez niewolników tyrana?
Pan Kołaszko odpowiadał z trudem:
— Nie, tu chodzi o coś innego. My nie możemy inaczej żyć. Poznać ich, a pozostać sobą. Widzisz przecież, żeśmy sprzężeni z nimi jak dwa półkola obręczy. Oni kiedyś to zrozumieją. Niedzisiejsza sprawa. Powiadacie, mają zamazane chamskie oblicza? Przyjrzyj się bliżej: tak czasem dzieci się chmurzą, kiedy koniecznie chcą być złe. Aby nie widzieć, nie patrzeć przed siebie. Aby się nie rozchmurzyć i nie rozśmiać. Nienawidzieć musi ten, kto nie całkiem pewny swej sprawy. Także — kto chce ocalić siebie, nie sprawę. Na Litwie i w Rzeczypospolitej na to nie ma miejsca. Nasze konto czyste, nasz wzrok dalekosiężny, my niedzisiejsi — wytrzymamy —
Pan Kołaszko oddychał ciężko, słabł coraz bardziej. Uśmiechał się z trudem, lecz czoło jego było jasne, bez trosk. Jeszcze na chwilę przed zgonem powiedział dość głośno do wszystkich:
— Nic nie przepadło. Mały Stefanko wie, dokąd ma przyjść broń angielska. Lasów na Żmudzi dość — to nasi sprzymierzeńcy. Trzymać się, trzymać się. Gdyby zgasło, znów zaczynać, nigdy nie ustać. I moi tam w domu wiedzą, co zrobić.
Nie będę dziś opowiadał, jak skończył stary pan Kołaszko, ani co potem z nami było. Do dziś dnia jestem pewien, że po śmierci na jego obliczu rozpostarł się uśmiech jeszcze inny jakiś, niż za życia. Zagadkowy, zwycięski. Myślę zawsze o nim ilekroć widzę, jak ludzie się przyjaźnią, kiedy się rozumieją wzajemnie. I gdy myślę o tym — jak być powinno.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.