<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Po rozstaniu się z Krukowieckim, Bem miast skręcić do Lessla, zawrócił umyślnie do Ogrodu Krasińskich, aby ochłonąć, uporządkować nieco skotłowane myśli.
Wielka łaskawość generał-gubernatora Warszawy ujęła go bardzo. Lecz nie dlatego przyznawał mu wiele słuszności... Krukowieckiego znał jeszcze szefem batalionu i zawsze wydawał mu się człowiekiem szczerym, porywczym, zapalczywym, ambitnym, ale szczerym. Ambitnym! Łatwo jemu, pułkownikowi, mówić o karności, o bezwzględnej uległości dla wodza... bo mu jego własny porucznik nie rozkazuje! A przecież Krukowiecki, po Weyssenhoffie i Klickim, jest najstarszym generałem dywizji! Od początku rewolucji szedł, nie chwiał się, jak inni, nie mitrężył, całą dywizję Warszawie przyprowadził! I kto wie, kto wie, czy istotnie nie Krukowieckiemu należało się dowództwo. Chłopicki nie lubił go, teraz Skrzynecki nie cierpi. Nie dziw, że zarobi nim i bluźnie, jako dziś pod Blachą! Właściwie wcale niepotrzebnie był świadkiem tego rozmawiania gubernatora z Działyńskim. Powinien był, za wszelką cenę, wymówić się i usunąć! Z tej jego obecności Skrzynecki gotów wysnuć urazę. Chociaż nie podobna, wszak dowie się, jak się złożyło! Et tam, niech się dzieje, co chce! Nigdy nie miał szczęścia do względów sztabu generalnego. Jeszcze aby jutro zbałamuci. Krukowieckiemu nie godzi się despektu wyrządzić — a potem, potem wraca do obozu! Tu, w Warszawie, niczego się nie dogada, niczego nie dokaże. Do partji żadnej nie przystanie! Dawniej, w loży wolnomularskiej zasiadał, gorączkował się, o zbawieniu całego świata roił i pojedynku się doczekał.
W cukierni Lessla, na przywitanie pułkownika, wybiegł pucołowaty człowieczek, zmierzył go bystro i głębokim uszanował ukłonem.
— Do nóg upadam pułkownika, dobrodzieja mego! Raduję się, że go mam honor... Proszę tędy!
Na to ozwanie, we drzwiach bocznego pokoiku ukazały się rude szpikulce wąsów i rozradowana twarz Sikorskiego.
— A no, a no przecież, drogi panie Józefie! Już zwątpiłem, czyli przybędziesz!
Bem sumitował się. Pucołowaty człowieczek otrzepywał uniżenie pył ze stolika.
— Paszteciki gorące! Drożdżowe na świeżem maśle! Poncz neapolitański!
— Dziękujemy ci, panie Lessel — innym razem! — Wychodzimy z pułkownikiem.
— Jak moi dobrodzieje rozkażą!
Dowódzca Augustowski skinął cukiernikowi, rzucił mu szeptem jakiś wyraz do ucha i do Bema znów się zwrócił.
— Idziemy więc, panie Józefie?
— Jestem na rozkazy! Czy to daleko?
— Tuż za teatrem, na Święto-Jerskiej.
W drodze Sikorski jął rozwodzić się nad panią Marchocką, nad jej dystynkcją wielką a złotem sercem, napomykać coś, że, właśnie dla tego złotego serca, rozeszła się z mężem, kapitanem żandarmów, hulaką słynnym niegdy w dwunastym pułku jazdy Księstwa Warszawskiego; a dalej prawić o gościnności pani Anny, o niezwykle ożywionych zebraniach, o jej wdzięku niepospolitym, o fortunce znacznej, co przez babkę generałową, a podkomorzynę spiską czy rawską, spadła na nią.
Pułkownik jednym uchem słuchał Sikorskiego. Ten ostatni pomiarkował się wreszcie.
— Ale doprawdy, panie Józefie, zanudzam pana!
— Bynajmniej.
Zanudzam, bezwątpienia. I mimowoli, mimowoli! Bo jak tu można o pani Annie mówić inaczej! Kiedy, na parol, podobnej drugiej nie znajdziesz!!
— Ostrożnie, mój panie, — gotówem domyślać się...
Sikorski westchnął sentymentalnie.
— Otóż niczego domyślać się nie możesz, pułkowniku! Ba, ba, żeby, gdyby; rada by dusza! Hiu, lecz „kumu totu“!... Najpierw jejmość moja a potem, nie zapieram, bez wzdragania z djabłem w komitywę bym iść się deklarował! Ba, żebym to, jak pułkownik, samotnikiem chodził a imię jego nosił!
— Pozwól pan, że zapytam, więc pani Marchocka, spostrzegłszy ucieczkę tej znajdy, zarządziła poszukiwania?
— Oczywiście! Służba jej schodziła wszystkie ulice dokoła. Pod Marymont bodaj dotarła, bo nicpotem w ogród chlusnęła i opłotkami na przylegające zagony sadownika się wydostała.
— I nikt nie widział jej?
— Nikt zupełnie! — odrzekł Sikorski, poglądając kątem oczu na Bema, i dodał od niechcenia:
— Na honor, panie Józefie, aby się tem nie turbujcie!
— Hm — ufam dobroci pani Marchockiej, jeno zaszły pewne wypadki, które budzą we mnie obawę, czy z mego powodu kapitanowa nie będzie miała innych jeszcze przykrości...
Matowa, uśmiechnięta bezmyślnie twarz Sikorskiego wystroiła się głupkowato-dobrodusznym grymasem.
— Inne przykrości? I skądże znów! Na miły Bóg, bo żebyś mnie zabił pułkownik...
— Miałem dziś rano wiadomość... dobrze mówię wiadomość z baterji... Są poszlaki, że dziewczyna należała do szpiegowskiej rodziny.
— Aa! Czy podobna?!
— Ucieczka jej potwierdza domniemania.
— Domniemania! Więc wykryto coś? Może, może papiery, depesze, dokumenty?! — natarł gorączkowo Sikorski.
Bem, uderzony zmienionym tonem głosu swego kompana, zatrzymał na nim przelotne spojrzenie. Twarz Sikorskiego stała w płomieniach, oczy rzucały niepewne błyski.
— Nie wiem — odrzekł pułkownik, nie mogąc się oprzeć instynktownemu uczuciu nieufności.
— Lecz powiadasz, panie Józefie, domniemania!
— Tak słyszałem, zresztą to służbowa sprawa! Wspomniałem o niej, gdyż niepokoję się, czy stąd na panią Marchocką nie spadną kłopoty. Mogą trudzić ją pytaniami, a kiedy uciekła, a dokąd przypuszczalnie?...
— Dla osoby tak patrjotycznego zapału wcale niemiła rzecz! Lecz, dalipan, w głowę zachodzę! No, no! Śmierci bym się spodział, niż żeby ów kozaczek ucieszny, com go woził! — A możeby odrazu dać znać na ratusz? — Nie! — Słusznie, mogłoby to pokrzyżować zabiegi! Osobliwa historja, lecz pułkownik dał się podejść! — Hm! — Niezawodnie, widzi się niebożątko — i litość zdejmuje!... Hm! Ale zawsze nieostrożność! I w czasach, gdy roi się od sprzedawczyków. Mów, co chcesz, panie Józefie, a nieostrożność wielka.
Bem usiłował tłumaczyć się, lecz Sikorski tak zręcznie rzecz poprowadził, że gdy nareszcie, w głębi rozległego dziedzińca, ukazał się piękny dworek pani Marchockiej, pułkownik, uwierzywszy w swoją niechybną winę, jął wymawiać się, czyli mu przystoi z odwiedzinami się naprzykrzać. Sikorski atoli ani słuchać nie chciał o odwrocie.
Tymczasem cały bezmiar popełnionej lekkomyślności przedstawił się pułkownikowi dopiero wówczas, kiedy, na jasnem tle wytwornego saloniku, zarysowała się przed nim strojna, smagła postać pani Marchockiej. Bema taka stąd konfuzja zdjęła, że najprostszego ozwania nie mógł skleić. Lecz nadobna gospodyni nie zauważyła nawet pomięszania pułkownika. Starczyła i pytaniami i odpowiedziami.
I Bemowi już zadufanie wracało i pewność siebie, gdy Sikorski, nie dość, że wyrwał się z nowiną o pomówieniu znajdy o szpiegostwo, ale, nadomiar, pod pozorem obejrzenia opłotków, którymi się wydostała cyganka, wyszedł drzwiami, rozwartemi na ogród, i zniknął za klombem.
Pułkownik nie wiedział, co rzec, jak prosić o przebaczenie za niepokój, którego był istotnym sprawcą. Pani Marchocka jednak i z tej opresji zdołała go rychło dobyć. Piękny jej, harmonijny głosik zabrzmiał taką dobrocią, że Bemowi serce zakołatało.
— Pułkowniku — zakończyła kapitanowa, muskając drobnymi, wypieszczonymi paluszkami bukiecik fiołków, tkwiący zalotnie w jej bujnych, ciemnych splotach. — Nie byłabym Polką, żebym imienia twego nie znała, nie wielbiła... I dlatego rada jestem tej właśnie przygodzie, bo dozwoliła cię poznać ze strony, mniej obchodzącej patrjotkę, lecz zawsze drogiej dla kobiety, bo ze strony serca. Niewdzięczność zaś jest mi tu jeszcze lepszem świadectwem. W odmęcie bitewnym, w chwili gdy rycerski poryw unosi cię, gdy całą twą duszą włada żądza walki, bohaterstwa, poświęcenia się, dochodzi cię jęk cichy, żałosny dziecka. Serce twe, nawet wśród szczęku oręża, nie pozostaje głuchem... Ratujesz, ocalasz od zguby niechybnej, nie troszcząc się, że ocalasz żmiję, gada, co ukąszeniem odpowie za wyświadczone dobro! I w tem rys wzniosły. Jakaż zasługa, naprzykład, z tego, że u mnie porucznik, biedaczysko, zaznaje siakiej takiej opieki, gdy tyle błogosławieństw śle mi co godzina przez klucznicę, iż doprawdy upokorzoną się czuję!...
I pani Marchocka mówiła tak długo jeszcze o niewdzięczności, jako o dokumencie prawdziwej cnoty.
Pułkownik czuł się olśnionym, oczarowanym.
Harmonijny, przytłumiony zlekka głosik kapitanowej kołysał go, fale oddechu bzów, które biły weń z ogrodu, upajały, a melancholijne spojrzenia ciemnych, podłużnych oczu pani Marchockiej przejmowały rozkosznem drżeniem.
— Nie wiem doprawdy, czem, czem zasłużyłem sobie na tyle łaskawości, nie wiem, czem się wywdzięczę.
— Ach nie wymawiaj, pułkowniku, tego słowa! Wszystko, byle nie wdzięczność!
— Bywa ona wszakże i szczerą i nieuchybiającą...
Więc zgoda, przyjmuję zapowiedź wdzięczności od pułkownika! I nawet sama się ośmielam nakreślić jej wyraz... Raczysz pan nie zapominać o moim dworku.
Bem porwał się z siedzenia.
— Za najmilszy do spełnienia obowiązek poczytam... Raz jeszcze za tem... i mam honor...
— A nie, nie! Protestuję! Nie odmówisz mi, pułkowniku, i zostaniesz na podwieczorku... Spodziewam się kilku pań znajomych.
— Obawiam się nadużywać...
— Cóż znowu! Ale, chciałabym pochwalić się moim ogródkiem. Podaj mi ramię, pułkowniku. Odszukamy po drodze tego nudziarza!
Ogródek pani Marchockiej był rozległym i pięknie utrzymanym parkiem, pełnym starannie pielęgnowanych kwietników, wijących się przemyślnie ścieżek, ustronnych altanek i zacisznych ławeczek.
Kapitanowa jęła zwierzać się pułkownikowi ze swych trubacji o utrzymanie ogrodu, o ulubione swe oleandry, o róże, zwarzone przymrozkami kwietniowymi, o jesion, od roku czegoś kwękający. Pułkownik słuchał uprzejmie, a sekundował swej towarzyszce dorzucanemi półsłówkami.
— Tu, na lewo, jest moje najulubieńsze miejsce!
— Prześliczny zakątek! — przyznał Bem, rozglądając się po małej, misternie, wśród głogów, wyciętej polance.
— Stąd dal dla rozmyślań i cisza dla wspomnień. Tu moje ulubione dwa laurusy. Już trwożyłam się o nie. W cieplarni więdły, niknęły w oczach. Słońce je odrodziło! Nie uwierzy pułkownik, jak się temu raduję. Jestem przesądną. Laurusy wszak są godłem zwycięstwa!
— Szczęśliwy kto z rąk pani to godło odbierze.
Pani Marchocka, w odpowiedzi, ułamała gałązeczkę laurusu i podała Bemowi.
— To za Ostrołękę i nie za nią... tylko...
— Nie zasłużyłem na tyle dobroci...
— Czynisz zaszczyt, pułkowniku, tym krzaczkom, nie spodziały się takiego honoru. Od tej chwili dopiero stają się wawrzynem.
— Napróżno usiłowałbym sprostać pani w zgrabności wysłowienia.
— Jedynie dlatego, że ostoją życia twego jest czyn! Takich zaś, jak ja, samotnic są słowa i tęsknoty daremne.
— Poglądając na panią, trudno uwierzyć, by każda z twych tęsknot nie musiała być ziszczeniem.
— Tak przypuszczasz, pułkowniku?
Oczy Bema spotkały się z rozmarzonem spojrzeniem pani Marchockiej.
— Jestem głęboko przeświadczony, pani kapitanowo...
— Nie nazywaj mnie, proszę, kapitanową! — odrzekła smętnie. Nie mam ani ochoty, ani prawa do tej godności. A przytem — dodała żartobliwie — nie wystarczała mi podobno od pierwszej chwili.
— Ambicja pani...
— Ambicja moja szukała serca.
Rozmowa urwała się. Piękna twarz pani Marchockiej zasnuła się chmurkami. Pułkownik milczał, nie starając się nawet o wątek nowy dla ozwania się. Był upojony. Szła obok niego tuż rozwiewna, szeleszcząca, zlekka na ramieniu jego pochylona. Długie jej rzęsy drżały w promieniach bijącego w skos, przez gąszcze zarośli, słońca. Przejrzysta materja chwiała się kornie na falującem łonie.
Szła a płynęła. Odgłos jej kroków ginął w brząkaniu ostróg pułkownika.
— Ach! niema tego nudziarza! — rozległ się głosik pani Marchockiej!
Bem drgnął mimowolnie, jakby ze snu się zbudził.
— Nie ma go — przytwierdził machinalnie.
Pani Marchocka wskazała pułkownikowi na wyrwane w rogu parku opłotki.
— Tędy uciekła. — Widzi pan, są jeszcze ślady. Nie uwierzy pułkownik, ile dałabym, aby ją pojmano. I nie idzie mi o ukaranie... Ach raczej nagrodzić bym ją gotowa...
— A ja stokroć sowiciej, bo inaczej nie danem by mi było poznać najpiękniejszej z dobrodziejek.
— Jest pan wartkim w komplemencie, nie bacząc, że komplement bywa zdradliwym...
— Prawdę szczerą...
Pani Marchocka objęła pułkownika powłóczystem spojrzeniem i uśmiechnęła się.
— Z całą skwapliwością deklaruję więc, że gdybym posądzała niewdzięcznicę o tak brzydki rodowód, ha, to kto wie, czy samabym jej do ucieczki nie namówiła...
— A ja wykradłbym ją niechybnie...
Liczko pani Marchockiej spoważniało raptem.
— Zapominamy jednak w samolubstwie o sprawie publicznej. Czy istotnie są dowody na posądzenie tego biedactwa?
— Niezbite nawet. Krótko mówiąc, w łachmanach dziewczyny znaleziono listy a między nimi pismo, będące najwyraźniejszą instrukcją dla szpiega.
— I nie wiadomo, do kogo adresowane?
— Instrukcja owa nosi jeno jakoweś znaki i nieczytelne inicjały.
— A listy? — pytała od niechcenia pani Marchocka.
— Listy są opatrzone nazwiskami.
— Ach, więc z łatwością przyjdzie ująć niegodziwców! Byle dość energicznie wzięto się na policji.
— Hm, nie wiem. Jest to raczej rzeczą rządu a, kto wie, czy nie sztabu.
— Więc nie dano znać do ratusza?
— Nie sądzę. Obowiązek nakazywał mi złożyć raport wodzowi naczelnemu.
— Wyobrażam sobie uczucie odrazy, które musiało przejąć pana, gdyś dotykał tych haniebnych papierów! To straszne! Pomyśleć, że, w momencie gdy cały naród!... I nazwiska są znane na listach...
— Jedno tak, dwa inne mniej, chociaż trudno orzec, zakrawają, według mnie, na sieci... Lecz brak mi odpowiedzi. Czytałem ten, który nie był zapieczętowany.
— Więc pułkownik czytał! Ach, nie ważyłabym się spojrzeć. Śmiej się pan! Nie — nie! za nic!
— Szlachetny wstręt!
— Lecz to już słońce ku zachodowi się skłania. Anim się spodziała. A tam Marynia Sałacka pewno już wszystkie altanki obleciała.
— Sałacka? — powtórzył przeciągle Bem, uderzony tem nazwiskiem.
— Córka generała inżynierów. Bardzo miła panna. A sentymentalna i nieszczęśliwa. Opowiem kiedy pułkownikowi. Będzie i generał. Jemuby opowiedzieć o tej szpiegowskiej historji. Toż byś go ucieszył. Co kroku widzi zdrajcę. Dzielny, poczciwy człowiek, choć niedalekiego lotu. A naszego nudziarza, jak niema, tak niema. Pułkownik dawno z Sikorskim w przyjacielstwie?
— Z panem Sikorskim? Nie mogę powiedzieć...
— Ani ja! — Znam go od tygodnia.
— A ja od wczoraj!
Pani Marchocka parsknęła serdecznym śmiechem.
— Cha-cha-cha! A toś mnie pułkownik zakasował! Cha-cha-cha! Paradne skojarzenie! — Spotkałam go akurat temu tydzień u majorowej Krasnodębskiej.
— A pani zna Krasnodębską?
Pani Marchocka potrząsnęła domyślnie główką.
— Jakby to pułkownikowi powiedzieć. Helenkę pamiętam jeszcze z klasztoru. Była starszą nademnie, lecz wiele okazywała mi. Po tem, co zaszło, — nie powinnam, stanowczo nie powinnam.
— Hurtig!
— Otóż właśnie! Ale i major wiele, wiele bardzo zawinił. Więc poprostu przez litość, raz do roku, aby, aby się miała wypłakać przed kim. U niej zatem spotkałam Sikorskiego. I ten, jak go pułkownik znasz, z honorami do mnie, uprzejmościami. Powiem nawet, że gdy się zjawił u mnie z siurpryzą, zamierzałam go zbyć. Potulna postać owej nibyto sierotki pomiarkowała mnie nieco, ale przekonało dopiero imię pana pułkownika!
— Pani!
— A od dziś dopiero dla Sikorskiego nabrałam życzliwości... Ucieszna figura, zakazana, lecz poczciwa niezawodnie! Gospodaruje tu, jak u siebie.
— Tyle mu winieniem, iż ośmielam się błagać dlań o przebaczenie.
— I ma je zupełne i za to, że nas nie nudził.
Z poza klombu bzów wysunęła się naprzeciw idącym dorodna, choć może zbyt opiekła blondynka.
Pani Marchocka powitała ją żwawym okrzykiem.
— Miałam przeczucie! Jesteś Maryniu! Pozwól, że ci sprezentuję, pułkownik Bem. — Panna Sałacka. I dawno, dawno?...
— Cały ogród schodziłam. Jest i tatuś!
— Ach, nie wiem, jak się wytłumaczyć! Ale to nie moja wina! Pułkownik odpowie przed generałem.
— Nawet przed sądem polowym!
Pani Marchocka rzuciła Bemowi powłóczyste spojrzenie.
— Trzymam za słowo! — Idźmy, idźmy! Ale, wiesz, przepadł, nam Sikorski!
— Nieszkodliwie — zaśmiała się chropowato panna Sałacka — zabawia niewolnicę...
— Ach więc i pani Nadzieja! — wykrzyknęła gospodyni i wyrwała się naprzód i tak, że gdy pułkownik z panną Sałacką stanął na progu saloniku, pani Marchocka już ozwała się żartobliwie.
— Proszę pułkownika, nadewszystko przedstawić cię muszę najweselszej z naszych niewolnic.
Bem skłonił się niewielkiej a korpulentnej osóbce o spiczastym, zadartym nosku.
— Pani Bażanow! — dodała gospodyni domu.
Pułkownik rozwarł szeroko oczy. Pani Marchocka, jakby nie spostrzegła zdumienia, które się na twarzy Bema zarysowało, i poprowadziła go ku generałowi.
Ceglaste oblicze Sałackiego rozpromieniało.
— To sobie dobre! Pułkownik Bem! To sobie dobre! Pamiętam, znam, pod tem... pamiętam! Ho-ho! To sobie dobre! Inżeniery z artylerją jedna broń.
Pułkownik wszczął obojętną rozmowę z generałem. Sikorski zabawiał panią Bażanow. Pani Marchocka z panną Sałacką zniknęły na kilka minut, zakrzątnęły się i zaprosiły do podwieczorku w altance, z lewej strony dworku.
Tu, przy kawie, nawiązała się dość ożywiona pogadanka, w której atoli Bem nie brał prawie udziału, ileże, pomimo wysiłku, nie mógł odpędzić myśli o tem, że owa szpiegowska posyłka zawierała listy, adresowane do panny Sałackiej i do pani Bażanow. Napróżno pułkownik starał się wytłumaczyć sobie, że listy te mogły dotyczeć i dotyczyły bezwątpienia zgoła innych osób, że córka generała i fertyczna, a chichocząca wciąż jego sąsiadka nie miały nic wspólnego, krom nazwiska, z osobami, na które padał tak ponury cień, — wyzbyć się myśli o tem nie mógł. Jedynie, gdy pani Marchocka zwracała się doń, pułkownik ożywiał się nieco, lecz niebawem znów milkł.
Lecz ta niemowność pułkownika dokuczyła snać tak ruchliwej damie, jak pani Bażanow, bo zagadnęła nagle Bema:
— A cóż tam pułkownik mniema o wojnie?
— Trudna odpowiedź.
— Ma się rozumieć! — podjął z boku generał. — To sobie dobre, jakże tu kalkulować, co, kiedy...
— Uch! generał przecież pół wieku w kancelarji siedział! A pułkownik ot w samym kotle się parzył...
— Jakto, mościa pani! — To sobie dobre, no tak, piętnaście lat szefowałem inżenierskiej rachunkowości... ale ten... pod tym, jakże mu, — dwunastym, nie, w tym roku...
— Wiem, wiem i muchy generał nie zabił...
— Osobiście, to sobie dobre, jako generał inżenierów...
— Raporciki, papiereczki! Wiem! Przecież i mój Bazyli też przy pałaszu chodzi i pochwę pustą od pistoletu nosi i ostrogami dzwoni a jak mu strzelić kazałam na wiwat pour son jour de nom, całą niedzielę miał bicie serca!
— Za pozwoleniem, bywa to...
— Już go i pan pułkownik nie ustrzeli, choć sobie ze wszystkich armat! Jestem spokojna!
Towarzystwo wybuchnęło śmiechem.
— Lecz to nie chroni małżonka jej — wmieszał się Sikorski — od innych strzałów, bardziej zabójczych bo niewieścich!...
— Oho! A ze mną sprawa! Niech nie śmie, bo, jak się to mówi... Kuba Panu Bogu, Jakób do Michała...
— Cha-cha, — pozwól kochanie...
Pardon. Anetko — niech najpierw się dowiem od pułkownika! Dobrze mi w tej waszej niewoli, przyjaźnie, wesoło — ale ot niewola, jest niewolą. — Dajcie mi mówić! — Więc kiedy pułkownik sądzi, że skończy się wojowanie?
— Gdy wygrana przechyli się stanowczo na jedną lub na drugą stronę!
— Przechyli się! O już tyle miesięcy się chyli! Ot, pobilibyście się raz porządnie i pogodzili!
— Niema zgody — ofuknął groźnie generał.
— Tatuś zawsze za wojowaniem. A przecież tyle już krwi przelano!
— Waćpanna nie masz tu rezolucji!
— A pan pułkownik?
— Zależy od warunków zgody. Może być ona dla jednej strony klęską, dla drugiej wygraną.
— No tak, ale może być i prawdziwą zgodą — dowodziła pani Bażanow. — Kto się czubi, ten się lubi. Więc nie mówię, sama jestem generalską córką, — poczubić się dobrze a potem niech ten ustąpi i tamten niech ustąpi i zgoda sama się zrobi....
— Obawiam się — odrzekł Bem — że sprawa zaszła tak daleko, iż o ustępstwach dobrowolnych nie może być mowy.
— I słusznie, słusznie! — burczał generał. — Jeszcze jedna bitwa, jak pod tym... i to sobie dobre!
Panna Sałacka skrzywiła się. Pani Bażanow westchnęła z komiczną powagą.
— Uch! Więc proszę jeszcze o bułeczkę z miodem na osłodzenie niewoli.
— Bronimy się! — zauważyła melancholijnie pani Marchocka.
— I do ostatniego ładunku!
— Pan generał jest dokuczliwy!
— Nie pani dobrodziejko...
— Lecz sprawiedliwy! — dodał Sikorski. — Musimy do czasu, niema rady.
— Otóż, otóż właśnie...
Pani Bażanow spoważniała.
— Lekko wam mówić, a iluż na tem cierpi! Byłam dziś u Brońcowej. Żal patrzeć! Siedzą na Zamku i sami nie wiedzą, w którą stronę patrzeć. Tu od księżny Łowickiej niema listu a tu pan Chłapowski wojuje i podobno atakował korpus Wielkiego Księcia. Rozdzielenie zupełne. I jeszcze, sans doute, czego dobrego, z kwatery ich wyproszą, bo komuż mają marszałkować? Foryś generała Skrzyneckiego przymówił służącemu Brońcowej od szpiegów! Marszałkowa poskarżyła się ale i nic z tego nie wyszło. A ileż razy la foule la plus basse wygrażała im pod oknami! Mówiłam Brońcowej, żeby się wyprowadziła! — Biedni, nieszczęśliwi...
— I nie tylko oni! — dodała panna Sałacka. — Ileż rodzin żyje w trwodze o najbliższych.
— Wojna, moje dziecko, to sobie dobre! Każdy ma kogoś...
— Nie o nich mówię! Są w wojsku polskiem. Lecz, iluż poszło z korpusem litewskim, iluż zostało oderwanych od wszystkiego, co kochali, co wielbili...
— Choćby generał Jankowski! — ozwał się wódz augustowski — ma dwóch synów na nauce w Petersburgu. I, od pół roku, znaku życia! A tu zaraza, słychać, grasuje cięższa niż u nas...
— W nielepszem położeniu jest pan Morenheim.
Pardon, Anetko! A Nesselrode, a Essakow, a Richte, a biedny Dyakow?
— Panna Rymbarska, której ślub był naznaczony z kapitanem Jegorowem z kirasjerskiego pułku, dostała czarnej melankolji! — wtrąciła generałówna.
— Nie miała z czego! — burknął Sałacki.
— A nie, generale — ujęła się pani Marchocka — serce bardzo często wypowiada posłuszeństwo zastanowieniu. Poryw jego nie zważa na względy, nawet patrjotyczne, idzie na przeciwności za miłowaniem...
— Głupstwo wierutne! — zacietrzewił się Sałacki. — Imć Rymbarska niema za tynfa rozsądku. Pstro w głowie, to sobie dobre!
Generałówna pobladła, usta jej mocowały się z odruchowym skurczem. Pani Bażanow pokiwała smutnie głową. Gospodyni próbowała zatrzeć wrażenie gwałtowności Sałackiego.
— A pan, pułkowniku, czy równie surowym jesteś sędzią.
— Na sędziego się nie piszę. Słowa generała mam za przypomnienie obowiązku, że, w tych czasach, każdy ma ofiarę do poniesienia, że jeden na ołtarzu musi złożyć życie, drugi serce, inny majątek...
— Otóż i sprawiedliwie! — ucieszył się szczerze generał. — Każdy musi, a to sobie dobre! Jak, panie Napoljon pod tym... wszyscy musieli!
Rozmowa, po tej konkluzji generała, jęła toczyć się ospale. Pani Bażanow próbowała ożywić zebranie rozpowiadaniem historji uciesznej bijatyki medyków Dworzaczka i Belangera. Pani Anna zagadywała o teatrze, o niezwykle poetycznej muzyce Fra Diavola. Sikorski prawił o przygotowaniach do bankietu gwardji narodowej. A nuda i przymus, pomimo tylu rozlicznych tematów, nie dawała się wypędzić z altanki. Aż pani Marchocka, snać dla zajęcia gości, w kilku słowach przedstawiła generałowi i pani Bażanow przygodę Bema z cyganiątkiem.
Sałacki zakrzyknął z triumfem. Pani Bażanow wzruszyła ramionami.
— Generał odrazu by ją wieszać kazał...
— A to sobie dobre! Listy, pisma, sztuczki...
— Listy, Listy! Uch, ważna rzecz. Takim szpiegiem więc ja pierwsza jestem, bo i ja pisuję listy...
Bem poruszył się niepewnie. Sikorski bawił się od niechcenia łyżeczką.
— Ależ tu o nie takich listach mowa.
Pardon, Anetko. Nie wiadomo! Ot będzie temu cztery dni, jak wysłałam na Kraków listy do obozu Pahlena. Górska je zabrała.
— Gdyby mościa panią złapano!
— Zlituj się generale, nie do obcych żadnych, lecz do swoich, do najbliższych, do męża, do syna...
— Prawo wojenne! Żeby moje, moje rodzone dziecko — sąd i basta! Hę, co, pułkowniku...
— Tego rodzaju korespondencja jest zawsze niebezpieczna.
— W sednoś trafił! Zanim by mościa pani dowiodła, uczyniłoby się, jak pod tym... w roku, panie... „tymtam“... pluton, salwa i to sobie dobre! Trup!
— Przedstawiasz się generale sroższym, niż jesteś.
Sałacki posiniał.
— Rozkaz, stan oblężenia, wojna! Względy, są względy, ale niechby w moje ręce świstek bodaj! — Do kuma czyli do pociotka, do męża czyli do... jakiegoś kirasjerskiego Adonisa — zdrada, a na zdradę ołowianka!
Panna Sałacka pochyliła głowę i wybiegła z altanki. Generał bębnił z pasją po stole. Sikorski z panią Bażanow wysunął się za generałówną, gospodyni domu rzuciła zdawkowe usprawiedliwienie i również podążyła do dworku.
Sałacki łypnął znacząco oczyma ku Bemowi.
— Masz pułkownik z babami! Dogadaj się! Listy sobie pisze do obozu! A tu szpieg na szpiegu.
Bem, któremu otwarta, szczera twarz Sałackiego coraz bardziej do serca przemawiała, odrzekł uspokajająco:
— Od pań nie podobna wymagać znajomości kodeksu wojennego!
— Myślisz, pułkownik! Gdybyś codzień, co godzina miał toż samo! Uf! Desperacja istna! A czyja wina? Krukowieckiego, rządu, Skrzyneckiego! Zamiast, to sobie dobre, w garści, krótko, ostro tak i tak, tego i tego, oni, panie przez szpary. A tu taka chodzi samopas i dziewczynę mi bałamuci.
— Pani Bażanow po swojemu bierze wypadki.
— Rozstrzelać powinni! — wybuchnął generał, przyczem w głosie jego tak głębokie zabrzmiało przekonanie, że Bem nie wiedział, co odpowiedzieć.
Sałacki tymczasem, miast umitygować się, pomstować zaczął na dobre na oficerów korpusu litewskiego, którzy mieli okrutnie wiele złego rodzinom przyczynić na niegodziwość panny Rymbarskiej, na śmieszność opiekowania się jeńcami, na sprzedawczyków, co czają się na każdym kroku na zgubę rewolucji, na niewdzięczność dzieci i na całego świata przewrotność niezmierną.
Pułkownik słuchał, upatrywał daremnie wątku dla narzekań generała, chciał zmienić przedmiot rozmowy — napróżno. Sałackiego zmora wewnętrzna szarpała, gryzła. Pułkownika ogarnęło uczucie przygnębiającego zmęczenia.
Generał długo jeszcze rozwodził się a wyrzekał, aż, wyściskawszy gorąco ręce Bema, jako jedynego człeka, który go zrozumiał, nacisnął furażerkę i boczną furtką, nie żegnając się z paniami, wysunął się z obejścia dworku pani Marchockiej.
Mrok cichego, pięknego wieczoru czerwcowego zapadał — już fiolety półcieniów wypełniły zakątki altanki a pułkownik trwał jeszcze zamyślony, jakby zasłuchany w echa ostatnich słów generała.
Naraz, krótki, nieśmiały apel słowika rozległ się w pobliżu.
Bem rozejrzał się dokoła, podniósł się i zafrasował, nie wiedząc, czyli mu należy iść za przykładem Sałackiego, czyli wypada czekać na powrót gospodyni.
Jakby w odpowiedzi na pytanie, kamuszczki na ścieżce zachrobotały, niby tchnieniem zefiru ocknione. Na progu altanki ukazała się smagła, biała postać.
— Pan pułkownik! Ach, Boże, Boże, doprawdy nie wiem, jak prosić o przebaczenie...
— Ja raczej winieniem... Nadużyłem łaskawości... Nie chciałem bez hołdu należnego...
— A nie, nie, proszę tak nie mówić! Śmiałość moja wynikła z tego, że wydało mi się, że pan pułkownik jest dobrym, dobrym znajomym. Generał poszedł! Oryginał wielki. Marynia się rozchorowała...
— Panna Sałacka?
— Leży u mnie biedaczka.
— Może to coś ciężkiego? Jestem gotów po lekarza!
— Niestety, pułkowniku, na jej cierpienie nie masz lekarstwa. Tragedja serca! Jedna z wielu dzisiaj tragedyj. Generał nic panu nie wspominał? — Ach, był dzisiaj w swej pasji! Gdybym mogła przewidzieć, oszczędziłabym pułkownikowi przykrości! — Wiem, wiem! — Sałacki jest bezwzględny. — Marynia kocha... Ojciec dał właściwie swoje przyzwolenie. Kawaler dorodny, adjutant przy sztabie generała Kuruty! — Wybuchła rewolucja! Generał w jednej chwili zmienił zdanie! Ani słuchać nie chce. Panna we łzach tonie! Cóż winna! A tu, co moment, sceny bolesne, uwagi! — Rozumiem, stary żołnierzysko najpoczciwszemi rządzi się intencjami. Wojnę by pragnął mieć na wszystkich punktach! Nie sądź, bym pochwalała Marynię. Lecz nie każdemu daną jest moc spartańska. Ach i nie sądź, pułkowniku, bym ją bronić zamierzała! Stokroć razy nie. W głębi ducha przyznaję nawet słuszność ojcu i boleję, że w Maryni obowiązek, płomień święty miłości ojczyzny nie zwyciężył sentymentu dla adjutanta Kuruty. Ale cóż, widząc jej niedolę, tęsknotę, łzy...
Bem kilku wyrazami akkomodował się do zdania pani Marchockiej i do jej rączki się pochylił.
— Do zbytku nadużyłem gościnności pani dobrodziejki...
— Jakto — jakto? — zdziwił się smętnie harmonijny głosik — a ja akurat wyprawiłam Sikorskiego, by panią Bażanow odprowadził! — Czy może służbowe sprawy?
— Nie służbowe, jeno, jeno... — plątał się Bem, czując, że mała wypieszczona rączka pani Anny garnie się łaskawie do jego twardej, żylastej dłoni.
— Więc niech waćpan zostanie! — naprzykrzyła się ze słodkiem rozkapryszeniem pani Anna.
Pułkownik został.
Noc zapadła, noc szafirami nieba zdobna, mrugająca krociami gwiazd.
Dworek pani Marchockiej poglądał w ciemń parkową otwartemi naścieżaj drzwiami a bił przez nie strumieniem światła między klomby i zarośla, ku niemałemu poruszeniu ich skrzydlatych mieszkańców.
I trzepotały się spłoszone zięby, śmieciuchy i pliszki, świergotały wpółsenne skowronki, jaskółki wychylały swe łebki z gniazd a wróble na alarm niemal uderzyły. Aliści najsędziwszy pośród wróblej gromadki, drzemiący w zaciszu konarów ulęgałki, ocknął się, zaostrzył dzióba na gałązce, spojrzał bystro ku światłu, i, cierknąwszy surowo na piszczących smarkuli, łepek pod skrzydło zasadził i chrapnął.
Na takie wróbla sędziwego orzeczenie, uciszyło się i w koronach drzew i zaroślach i krzach. Słowik podfrunął na wyższą witkę leszczyny i gardło nastroił... Napróżno.
W głębi dworku zabrzmiały ciche akordy a wślad za niemi zadźwięczał melodyjny głosik niewieści. Zadźwięczał z początku niepewnie, głucho, aż, wyrwawszy się do parku, strunami perlącej się na trawnikach rosy spłynął i echo odnalazł.

Czyli pamiętasz, mówił do żołnierza
Poważny rotmistrz od znaku pancerza —

nucił coraz śmielej głosik melodyjny.
W saloniku pani Marchockiej pułkownik Bem stał zaparty na klawikordzie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.