Bem (Gąsiorowski, 1927)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bem |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX w. |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było już późno po północy, gdy pułkownik opuścił gościnne progi dworku pani Anny. Lecz, żeby nie wozy, które dudniły ulicami, dźwigając już żywność w stronę Pragi, nie wypomniał by nawet późnej godziny! Czuł się pokrzepionym, zadufanym, wniebowziętym. Toć nie śnił nawet, że na świecie spotka istotę tak czarującą, dobrą, a tak mu przyjazną! Łamał się w sobie, utyskiwał, jełczał, błąkał się, poddawał desperacji prawie dla, dla... byle kogo! — A tu przypadek, uśmiech losu może, stawi go oko w oko z kobietą, która już nie wdziękami ciała ale i serca i duszy podniosłej jaśnieje! I nie dość na tem, że widzi ją, ogląda, podziwia, ale znajduje tyle dla się uprzejmości, tyle uwagi, tyle, tyle wyraźnego sentymentu, żeć jeno do wyciągającego doń ramiona szczęścia się skłonić, żeć jeno mu się pozwolić.
Bem spojrzał w głąb słabo oświetlonej bramy wielkiego domostwa które mijał, i wzdrygnął się. Był to pałac Chodkiewiczów i wejście do kawiarni Honoratki.
Pułkownika zdjął pusty śmiech. Toć jeszcze wczoraj tu, w tej norze karczemnej, szukał wzajemności, gmachowi rodzinnego życia tu budował świątynię. Opatrzność go ustrzegła, ocaliła. I cóż by go czekało? — Dźwignął by Honoratę, podniósł, ukształcił? Raczej sam by może upadł. Niedość miłować samemu, trzeba być miłowanym i trzeba rozumieć się, trzeba wzajem się dopełniać!
A choćby i dwie tak różne urody zestawić i w tem nie trudny wybór. Honoratka jest jak stary, odurzający napój. Nęci, tumani, grzeje, ale i obrzask sprawuje i pali w gardle i nikczemny swój wypomina rodowód. Pani Marchocka jest jak lilja. Szlachetna, wdzięczna w każdem poruszeniu, w każdem drgnieniu swej pięknej, delikatnej twarzyczki. Tu natrętne, roziskrzone, wyzywające spojrzenie bachantki, a tu lazur nieba. A przy tem, co za postawa, co za pośmigłość kibici! O głowę jest wyższą od niego. Honoratka do ramienia jej nie sięga!
Pułkownik tak był temi myślami rozkołysany, że bynajmniej nie zastanowił go osobliwy o tej porze rozruch, którym go powitała sień, zamieszkiwanej przezeń, kamieniczki. Dopiero, kiedy na piąterku powitał go imć pan Brukalski wykrzyknikiem.
— Chryste Panie! A toż chyba Duch conajświętszy pułkownika dobrodzieja sprowadza! — Bem spostrzegł, że, wraz z właścicielem kamieniczki, coś z dziesiątek pstrokatego luda tłoczy się a rozprawia w otwartych drzwiach, wiodących do jego własnych komnatek.
Pułkownik nie zdołał słowa wymówić, gdyż już nań posypały się ze wszech stron relacje.
— Łotrzyk! — Złodziej! — Zamek wyrwany! — Pani Dzikowska słyszała stąpanie jakby dwojga osób, ale cóż, nie śmiała penetrować. — Pan Marcin także słyszał, lecz myślał, że sam pułkownik! — Nikomu do głowy, że chudobę pułkownika rabują! — Niegodziwiec! — Musi zwyczajny kamieniczki. — Tałałajstwa rozmaitego teraz! — Kara Boska takiego nie minie! Jużci, ale do ratusza też nie zawadzi!
Aż gdy nareszcie Bem wyrwał się zgiełkliwemu nastręczaniu się sąsiadów a przebiegł zbobrowane swe izdebki, imć pan Brukalski, sztucznie wspomniawszy, jako prawdziwą usługę oddał Bemowi, że właśnie z czynszem się przypomniał, bo niecnota więcej by się obłowił, — do sedna przypadku się dobrał.
— Łomotanie okrutne do drzwi budzi mnie, pułkowniku dobrodzieju. — Co to? — Kto? — Rozkaz Rządu narodowego do pułkownika Bema! — Na pięterko, mówię, i pierwsze drzwi! Ledwie się znów uciszyło, znów łomotanie! — Jeszcze zawziętsze! — Tak ja do pana Marcina. Kołaczę przez ścianę. — Pan Marcin do pani Dzikowskiej i każdy ze swej stancyjki. — Co to? — Kto! — Rozkaz Rządu narodowego! — A pani Dzikowska lamentuje — rety, na pospolite ruszenie chcą brać! — My znów do tego a on znów: pułkownika Bema! — Wodzimy się, że na piętrze albo w obozie! — Mówi, wraca z Pragi a na piętrze drzwi otwarte! A że akuratnie i imć pan Kropiwnicki wyjrzał z oficynki, tak my z panem Marcinem i panią Dzikowską — hurmem — do sieni, i znajdujemy tego oto pana fizyljera i izdebki pułkownika stojące otworem.
Bem, który dotąd, z filozoficzną pogodą człeka ubogiego, znosił zwiastowanie mu hiobowych wieści, zaniepokoił się widokiem strzeleckiego munduru.
— Posyłka ze sztabu? — zagadnął niepewnie.
— Ordynans z kancelarji Rządu narodowego, panie pułkowniku.
Bem odebrał ze zdziwieniem podany mu papier, spojrzał na adres, złamał pieczęć. Rozkaz odręczny księcia Adama Czartoryskiego wzywał go do natychmiastowego stawienia się przed obliczem Rządu.
Pułkownik oczom nie wierzył, bo w pojęciu mu się nie mieściło, co odeń, ledwie od tygodnia mianowanego pułkownika, mógł chcieć aeropag władzy narodowej, że aż wśród nocy go powoływał. A może to pomyłka! — Nie, — nadpis dwukrotny i krom nazwiska, dodatek — „pułkownikowi byłej gwardyjskiej baterji pozycyjnej“...
W niespełna pół godziny Bem znalazł się pod arkadami pałacu Radziwiłłowskiego.
Dawna rezydencja namiestnika księcia Zajączka, powitała go słabo oświetlonymi mrokami wielkiego, sklepionego przedsionka.
Pułkownik zameldował się do trzymającego wartę oficera.
Oficer stawił się bez mitręgi i z całą służbistością i atencją pospieszył zapewnić Bema, że nie tylko ma rozkaz powitania go, lecz i zawiadomienia natychmiast komendanta pałacu o jego przybyciu, ileże komendant uważa sobie za obowiązek złożenia mu powinnego honoru.
Pułkownik nie zdołał jeszcze wyrozumieć znaczenia tego niezwykłego przyjęcia, gdy już salutował go z uszanowaniem krępy, zamaszysty major, w mundurze czwartego pułku strzelców konnych.
— Borodzicz, do usług pana pułkownika! — zarekomendował się żwawo major.
— Rad wielce, ale daruj, majorze, nie z mojej winy cię trudzę...
— Prawdziwy zaszczyt dla mnie! Niech pan pułkownik raczy pozwolić ze mną... o tu, do tej sali...
— Ależ bo — protestował Bem, coraz bardziej onieśmielony uniżonością majora — ja tu, jak po ogień, dowiedzieć się, kiedy będę mógł stawić się...
— W tej chwili, panie pułkowniku. Dam znać na sesję...
— Jakto, więc Rząd narodowy obraduje, o tej porze?
— W pełnym komplecie. Właśnie pan minister — komisarz wojny, dopiero co nadjechał i już zapytywał o pułkownika. Nie będąc pewnym, czyli pierwsza posyłka dobrze się sprawi, wyprawiłem podporucznika, — minął się w drodze niezawodnie...
Tu major wspomniał coś o sekretarzu generalnym, Plichcie, zawinął się i pozostawił Bema samego.
Pułkownik, oszołomiony tem całem przyjęciem a bardziej myślą, że czeka go stawiennictwo przed najwyższymi dostojnikami władzy, głowił się a bił z myślami, usiłując odgadnąć cel wezwania.
Może powołano go dla jakowej artyleryjskiej sprawy? Może idzie o prowadzenie fabrykacji ogniów? — Może minister wojny chce odeń rozrachunku armat a może przygotowano dlań misję inspekcyjną?! — A może, może czeka nań dowództwo jakiej wyprawy? Może na Wołyń go wyślą iść w głąb, aby siły Dybicza rozproszyć, zaszachować i porażkę Dwernickiego powetować?
Bemowi od tej myśli aż krew zagrała. Gdyby mu pozwolono... Ośm armatek, dwa szwadrony strzelców i pułk mocnej, starego autoramentu piechoty, ale piechoty na wozach... aby piorunem dążyć mogła! Do tego instruktorów kilkudziesięciu. Runął by, jak strzała, na Starą i Garwolin, zmrużył by chyłkiem w okolicę Kocka i lasami dosiągł do Dubienki! — Cha, i zagrałby dopiero w chowanego! Żadnych parad, muzyk, tobołów, zawalidrogów! — Na szpicy, w rekonesansie, plutonik w rozsypce idący, plutonik w kubraki chłopskie przebrany, by wojska nie zapowiadać, za plutonikiem tuż dwie armatki Orlikowskiego z obsługą conajchytrzejszą na odprzodkowanie i zatoczenie. — Bez pukaniny przedwstępnej, bez machania ułańskiemi chorągiewkami na dwie mile w okrąg, bez festynów, przyjmowania deputacji, mów i wiwatowania! We wsi, w miasteczku, kwateruje nieprzyjaciel, — kartaczami go, wzmocnić ogień, — zawinąć w bok, wygarnąć tuż żelazem i dopiero, kiedy zamęt, puścić szwadroniki, piechotę, nowozaciężnego ochotnika na dokonanie, na zagarnięcie! Rad wojennych, swarów, paplaniny, gadaniny na owinięcie palca. Rozkaz jeden i koniec. Za naczelnika sztabu wystarczy mu w potrzebie Zarzycki, podoficer lub pierwszy z brzega kanonier od wycioru. Gejzamer, Pahlen, pójdą za nim w tropy, będą go oskrzydlali?! Niech spróbują! Nie na siedzenie w kotle pójdzie! Ciasno mu będzie za Bugiem, za Prypecią, więc za Dniestrem przestworu do uwijania się znajdzie.
Pułkownikowi oczy się zaskrzyły. Plan wyprawy całej coraz wyraźniej, coraz pełniej mu się układał, coraz tęższą dla siebie znajdywał w umyśle Bema rację.
Wyprawa na Litwę korpusiku Chłapowskiego była znakomitem posunięciem, — dobrem było i wysłanie Gielguda z Dembińskim, choć mniej, bo wynikłem z przymusu, z bitwy ostrołęckiej, z przegranej bitwy. Dembiński ubiegł pułkownika, — ha, mniejsza, niechże jego czy Chłapowskiego dowództwo sławę i zasługi weźmie. Ale Wołyń! Dwernicki nie poradził! Hm, bo znów nie z planu, nie z namysłu się wysforował, jeno z konceptu Lelewela. Siedm tysięcy ludzi wywlókł blisko. Więc odrazu o całe pięć zawiele! A potem, ułanami chciał Rydygiera straszyć! — Szarżować myślał na całą armję! Za stoczek przypłacił Boremlem! Co innego pościg, atak na złamanie poszarpanego, zdemoralizowanego skrzydła, a co innego przesadzanie kawalerją. Dwernicki miał armaty! Dwanaście na siedm tysięcy żołnierza! Głupstwo oczywiste. I jakie armaty! Takie, co lizą gorzej marudera, co ledwie bitwie zabasować raczą! A dalej Dwernicki śmiały oficer — ale płochy, fantazja go zawsze rozpierała a tu... tu trzeba zęby zacisnąć i pędzić bez tchu, bez spoczynku...
— Wszak pułkownika Bema mam honor...
Pułkownik zerwał się z krzesła.
Stał przed nim szczupły, chudy jegomość w perłowym surducie o twarzy ściągłej, wygolonej starannie.
— Tak panie.
— Jestem Plichta. Proszę, niech pan pułkownik zajmie miejsce. Utrudziliśmy pana tem wezwaniem...
— Jako wojskowy, panie sekretarzu...
— Rozumiem! Może tabaczki!... To cała moja ratownica! Od wieczora jesteśmy na nogach! Znów taki dzień, że ani sobie dać rady! A wczoraj nieśniło się nikomu!
— Czy pan sekretarz nie mógł by mnie objaśnić...
Plichta ujął pułkownika za rękę i uścisnął gorąco.
— Psyt — pułkowniku — cierpliwości! Dowiesz się za chwilę! Okrutnie się raduję, że go poznaję! Dystyngowałeś się, pułkowniku dobrodzieju, niesłychanie, niesłychanie! Książę-prezes... ale to tajemnica... sam jeździł do sztabu po odpis twego stanu służby! I pięknie się układa, — okrutnie. Powinszować!
— Pan sekretarz doprawdy...
— Tylko relata, pułkowniku dobrodzieju... Jest to okoliczność szczególnie miła Rządowi narodowemu, bo potrzeba, bardzo nam potrzeba dowódców i to, mających zaufanie... a tem bardziej, gdy przewidywać trzeba zmiany pewne...
— Nie wiem, o jakich pan sekretarz wspomina zmianach, — lecz z góry mogę mu deklarować, że, jako żołnierz, nawykły do karności, na każdem stanowisku wypełnienie obowiązku mam za najwyższe zadanie.
Plichta aż przyklasnął.
— Okrutnie, znakomicie! To właśnie, pułkowniku dobrodzieju! Otóż czego niedostatek! Tu rząd, tam generalicja. Owdzie minister a ówdzie naczelnik wojskowy. Ten rozkazuje i tamten. Jedno w tą — drugie w tamtą. I, panie, starcia, polityka i bezczynność militarna! A tak! — Aha, czem ja to nawiasem... Aha, pan pułkownik, nie powiem, że się skłania, lecz z ciekawości niewątpliwie zagląda do Honoratki?...
Bem skonfundował się.
— To jest bywam, a raczej bywałem, znam właścicielkę kawiarni z dawnych czasów...
— Pozwól, dobrodzieju. Miałem na myśli klub Honoratki, który, niezawodnie, ma dążności najlepsze...
— Nie powiem.
— A!? — podjął skwapliwie sekretarz.
— Cała jego dążność polegała dla mnie na burzycielstwie, na warcholstwie, na demagogji...
Plichta uderzył palcami w tabakierkę.
— Okrutnie mocno zdefinjowane! Więc ten, bardzo się cieszę, bardzo. Chodziły wieści, że niby pułkownik należysz... Książę-prezes Rządu będzie okrutnie, okrutnie...
We drzwiach komnaty ukazał się major Borodzicz. Plichta porwał się żywo ku niemu.
— Co, to sztafeta?
— Od generała Prądzyńskiego!
— Nareszcie, nareszcie! Daj komendancie! Aha, do księcia-prezesa! wybornie! Sam ją zaniosę!
Sekretarz rzucił okiem na podaną mu przez majora kopertę, zważył ją w ręku i mrugnął znacząco do pułkownika.
— Hh! hm! Jeszcze moment cierpliwości. I kto wie! A więc, dobrodziej-pułkownik raczy pamiętać, że z całą, z całą dlań jestem i byłem... że zawsze miałem wysokie o nim rozumienie.
Tu Plichta skłonił się z atencją Bemowi i, zaleciwszy solennie, aby major honorował gościa, podreptał w głąb przedsionka ku schodom.
Borodzicz, stosując się do rozkazu sekretarza, jął pułkownikowi nastręczać się z wygodniejszym fotelem, z poczęstunkiem wreszcie.
Pułkownika zniecierpliwienie ogarnęło.
— Dziękuję za wszystko, nie chcę przyczyniać kłopotu...
— Najmniejszego.
— A jeżeli waszmość łaskaw, uracz mnie wiadomością, przed kim mam właściwie stanąć i w jakiej sprawie...
— Książę...
— A ten pan sekretarz?
— Prawa ręka, panie pułkowniku, od niego wiele zależy! I, jak pan pułkownik zauważył, jest dlań z zupełną...
— Wielki honor — ale nie objaśnia mnie wcale dostatecznie!
— Mamy niesłychanie ważne posiedzenie...
— Domyślam się...
Major rozejrzał się dokoła i szepnął konfidencjonalnie.
— Sprawy... sprawy dygnitarzów wojskowych, dymisje. Ostatnia kampania wywołała, to jest, spowodowała... Wczoraj książę z ministrem wojny byli u Prądzyńskiego. — Odmówił. Przed chwilą nadeszła odpowiedź na wtóre zapytanie. I odmowa.
Bem rozwarł szeroko oczy.
— Nie rozumię.
Major kiwnął z przeświadczeniem głową.
— Niechybnie, inaczej nie dawał by odpisu, jeno sam by przyjechał! — Tak! — Proponuje generała Jankowskiego! — Lecz nie przejdzie. Kaliszanie by podnieśli gwałt. Dla pana Niemojewskiego nie można. Wyszedłby Gielgud, — ale go nie ma...
— Więc zmiana dowództwa?!
Borodzicz na ustach palce położył i znów obejrzał się dokoła.
— Pan pułkownik za złe nie weźmie, ale tu kręci się jeden... Pan Skrzynecki ma tu swoich zauszników. Więc tak, kluje się zmiana! Już kiedy z Rożana, po bitwie, napisał — była o tem mowa. Książę i minister Barzykowski chcieli wówczas. Morawski się nie akkomodował. I ułożyło się — aż dziś, przed północą, adjutant Działyński przybył z Modlina z depeszami do Rządu. Konia z kretesem ochwacił! Pan Skrzynecki żądania stawi!...
Major strzepnął bezwładnie rękoma.
— Niepodobna, panie pułkowniku! Nie możemy! Teraz po Ostrołęce, niepodobna! Zresztą, gdyby nawet coś załagodzić się dało... to trzeba myśleć, trzeba, inaczej powaga Rządu... o! Powaga! — I w tem szkopuł. — Tak czy owak, Skrzynecki jest pogrzebany, panie generale.
— Jestem pułkownikiem tylko.
— Nie ośmieliłbym się za to ręczyć! Nie jeden z generałów może mu pozazdrościć. A tak, niechybnie. Więc pan Morawski dopiero zawiadomił Rząd. Pan pułkownik zna raport pana Skrzyneckiego...
— Widziałem rozkaz dzienny.
— Tamten nic jeszcze. Mam tu odpis najwierniejszy, proszę, niech pan pułkownik się przekona, ani słówka o nim...
W słabem świetle pająka, litery raportu, podsuniętego przez Borodzicza, zlały się Bemowi w czarne nierówne pasma.
— O tu na dole, właśnie. Pan pułkownik uważa — stoi wyraźnie „w tym kanonowym boju“ — czyli, że pan Skrzynecki wyróżnia działanie artylerji — „odznaczyli się między innymi generał Pac“ — a dalej — „Małachowski i Bogusławski“... Wymienił więc na chwałę artyleryjskiej bitwy dwóch kawalerzystów i jednego piechura. A w tem dwóch rannych tak, że ani ręką ani nogą i jednego niedołęgę-poczciwca, który na batalion ledwie starczy!
— Cale mnie to nie uraża. I tak dziw, że mógł skleić w takim zamęcie...
— Raport pisany był nazajutrz po bitwie, z Pułtuska. Kiedy zatem pan Morawski o panu pułkowniku, tak dopiero... Niemojowski odrazu żądał wyższego stopnia... lecz że z panem Skrzyneckim chwiało się — musiano zachować sprawę, odwlec, lecz nie na długo, panie pułkowniku. Dzięki Bogu, nie na długo. Talentom należy się nareszcie pierwszeństwo! Czas największy, abyśmy prawdziwych generałów mieli na czele.
Bema ogarnęło niewytłumaczone uczucie przygnębienia, zniechęcenia. Borodzicz dalej rozwodził się nad upadkiem ducha w wojsku, nad szemraniem, które wzmaga się, z przyczyny bezwładności dowództwa, nad coraz większą Towarzystwa patrjotycznego hardością i raz po raz czynił przesłanki do rychłego awansu pułkownika. Bem słuchał tych wynurzeń chmurny, zasępiony. Chwilami, gdy, na zręczne napomknienia majora, łyskał mu amarantowy, srebrną wstęgą nazębiony, kołnierz generalski, ożywiał się, jakby przytakiwał Borodziczowi. Aż raptem w półruchu, w półrozchyleniu ust, gotowych do odpowiedzi, stygł, drętwiał. Chwilami znów zmagał się i gonił myślami rojenia te najskrytsze, najserdeczniejsze, najmilsze, te, które mu tyle nocy dały przemarzyć, tyle niegdy trudów wojennych pozwoliły znieść.
Borodzicz chrobotał mu nad uchem swe poufne zwierzenia, a on, Bem, pędził, gonił marę promienną. — Żołnierzykiem prostym dla niej się zaciągnął, dla niej krew niósł.
Czynem nieśmiertelnym dźwignąć się, na tytana uróść, ogarnąć zastępy i powieść je do chwały, do zwycięstwa. Przykładem jaśnieć, być odkupicielem, wodzem nad wodzami, Katonem i Achillesem, pomścić i przebaczyć, zdumieć wspaniałomyślnością, zakląć własną mocą i testament niepożyty przyszłym zostawić pokoleniom!
Te mary były przy nim, gdy, pod Raszynem, pędził za Włodzimierzem Potockim śród dymów armatnich, — te mary objawiły mu się, gdy z oblężonego Gdańska ruszył na wyprawę, gdy po raz pierwszy dowodził półbaterją! Wówczas te mary rozsadzały mu piersi, wówczas widział przed sobą początek ich ziszczenia... Raszyn dał mu porucznikowską epoletę, Gdańsk pana Władysława Ostrowskiego, artyleryjską zdolność rozsławił... Po tem, gdy, po kapitulacji, umknął samotrzeć do Francji, za Napoleonem, za cesarzem, już odtąd co dnia widział zawzięciej piętrzące się przed sobą stopnie, już odtąd co dnia przekonywał się, iż rzeczywistość na porzędnem kapitańsiwie zamrzeć mu nakazuje. Po latach długich koszarowej nicości, koszarowego ubiegania się o pochwalę na paradzie, — zagrała pobudka i ta konspirowana, szeptana. Trzy gradusy zdobyła mu, trzy rangi przyczyniła i oto poniosła go tam, kędy jeden krok, wysiłek jeden, dzieli go od tego, czego do niedawna wypominać się nie ważył, co miał za rozwiane mgły młodzieńczych snów, co miał za ułudy majaczeń chłopięcych.
I Bem wdziewał generalski mundur i już nie na Wołyń z korpusikiem pochodnię rewolucji niósł, już nie z lada Gejsamerem się wodził, lecz miótł całą Dybiczową potęgę, rąbał na wióry, do pruskiej odsieczy szczerzył armaty i stanowił prawa, i krnąbrność tępił i ziemia jednem zaczynała uderzać tętnem...
Aż gdy wokół siebie widział już jeno błękity, słońcem wyzłocone, gdy już brakło mu czworoboków do rozbijania, fortec do oblegania, gdy już tęczowy jawił mu się łuk — rechot szyderczy zrywał mu się pod czaszką...
I pułkownika wstyd ogarniał, wstyd przed samym sobą za samolubstwo, za pychę, za powolność dla schlebcy, za nikczemność... Tak, boć on, który wczoraj, dziś jeszcze, potępiał generałów, dowódzców, że pną się, jeden przez drugiego, że walczą między sobą, że, miast społem iść, łączyć usiłowania, patrzą wyniesienia, że z osobistej niechęci krzyżują plany, — on, który tak surowym, nieubłaganym był sędzią, któremu obmierzł Prądzyński dla swych uwag i kwasów — on, po jednotygodniowem pułkownictwie, na jedno łyśnięcie mu gwiazdką brygadjera, hołubi się nicpońską ambicją, jak i tamci! Gorzej, bo gdzież jego prawo? Gdzież dokumenty, by on, znany z kapitańskich, pułkownickich zasług, miał tytuł do przewodzenia tym, którym generałowanie było do dawna rzemiosłem! — Podłe, ubogie, charłackie zachcianki! Ten szpak kancelaryjny, co mu biada nad uchem a sadzi komplementami, za język go ciągnie, tumani, by zeń w kułak się rozśmiać i nabełtać mętów...
Bema gniewny bunt dojął, poruszył się niecierpliwie i, chwytając Borodzicza w półsłowie, ozwał się cierpko:
— Bądź łaskaw niezapominać, majorze, że generał Skrzynecki jest podotąd i moim i twoim naczelnikiem.
Major stropił się.
— Słusznie pan pułkownik...
— I że przybyłem tu na wezwanie księcia prezesa Rządu narodowego a nie na dowiadywanie się, gdzie i jakie błędy strategiczne popełnił wódz naczelny. I zresztą moja rzecz słuchać a nie rozprawiać!
Borodzicz wyjąkał kilka słów głębokiego uszanowania dla tak podniosłej zasady i, napomknąwszy coś o komendanckich swoich obowiązkach, wysunął się z komnaty.
Bem został sam.
Gdy się to działo, gdy przedsionek i arkady dolne pałacu zasłuchały się w miarowe kroki szyldwachów, gdy ledwie niekiedy skrzyp otwieranych w oddali drzwi przypomniał pułkownikowi, że siedziba władzy czuwa — na górze, w wielkiej sali namiestnikowskiej, wrzała walka zajadła, tem groźniejsza, że cicha, że tłumiona, że podjazdowa, że pozorami zgodnej rozprawy wystrojona. A przecież nieubłagana, bo, oto od dwóch godzin, ścierały się opinie, bo oto od dwóch godzin, co jeden głos z całym obywatelskim spokojem zbudował, to inny z równym spokojem zburzył, co jeden miał za myśl zbawczą, wtóry miał za klęskę.
Pięć zaś tylko było głosów, pięciu mężów, których jeden stół nietylko snać łączył, ale i rozdzielał, bo pięć było poglądów, pięć zdań różnych.
Niekiedy atoli sprawność argumentacji jednego głosu pociągała za sobą zezwolenie drugiego, ale, w momencie, gdy do przekonania trzeciego się dobierała, gdy szalę miała przechylić dwa inne, krzyżowym atakiem, wydzierały mu sojusznika.
Trwało tak. Książę Adam Czartoryski, który, jako prezes Rządu, obrady wiódł, coraz niespokojniej poglądał ku ściągłej, kościstej twarzy Morawskiego. Morawski bowiem decydował. Morawski rozstrzygał. O niego tylko szło. Dla niego Barzykowski ścierał się z Niemojowskim, dla niego odparowywał cierpkie, zgryźliwe uwagi Lelewela. Mieć za sobą Morawskiego znaczyło dla księcia dokonać, zmódz opozycję, zwyciężyć.
Czartoryski, jak zaprawiony do obław politycznych myśliwy, strzegł się zdradzić przedwcześnie, spłoszyć chwiejność pana ministra skarbu. Barzykowski następował, wiódł nagankę, książę czatował w gąszczach ogólnikowych półsłówek, gotów do ciosu, do śmiertelnego strzału. Tę jednak zasadzkę odgadł Lelewel, bo raptem on, który Niemojowskiego nie znosił, który dla przedstawiciela Kaliskiej partji żywił niechęć, teraz wspierał go, podtrzymywał.
Rozprawy przeciągały się, wlokły, a wreszcie jęły słabnąć, milknąć. Czartoryski upatrzył chwilę, gdy nad Niemojowskian przewagę wziął minister wojny, i Morawskiego wręcz o zdanie zapytał.
Morawski zachłysnął się nieco i już najwyraźniej rację Barzykowskiemu przyznawał, gdy naraz ogarnęła go nieprzezwyciężona chęć mówienia. Ah, bo w panu ministrze skarbu nie od parady siedział ukryty stylista. Morawski lubił mówić. I mówił, mówił długo, potoczyście, sadził porównaniami, wypominał Tacyta i Herodota, francuskiemu Konwentowi czynił przytyki, romantyzmowi przypinał dowcipne łatki, wzdychał nad gruzami Kartaginy i Troi, ćwierć kazania Skargi tchem jednym zacytował i, pnąc się z myśli na myśl z allegorji na parafrazę, z synkopy, na metaforę, w zapale retorycznym tak rzecz zbełtał, iż utknął na dawno rozstrzygniętem pytaniu, czyli godzi się generała Skrzyneckiego pozbawiać dowództwa.
Twarz Czartoryskiego przybrała barwę wosku. Barzykowski poczerwieniał. Niemojowski targał swe wijące się pukle włosów. Lelewel ogryzał z upodobaniem paznogcie.
Przez chwilę słychać było jeno skwierczenie świec.
— Zdaje mi się, — ozwał się książę, skandując z naciskiem wyrazy, — że sprawa dymisji generała Skrzyneckiego została zdecydowaną.
— Nie sądzę — mruknął Lelewel.
— Więc stawiam mościpanom zapytanie. — Czyli Rząd ma dyktować rozkazy generałowi Skrzyneckiemu, czyli imć pan wódz naczelny Rządowi.
— Skrzynecki ma prawo wymagać powolności! Krukowiecki dopuścił się niesubordynacji!
— Nie w tem sedno. Krukowieckiego nie biorę w obronę, nie usprawiedliwiam. Uniósł się. Jestem za tem, żeby go usunąć, lecz dymisja generał-gubernatora nie powinna być zwycięstwem Skrzyneckiego! Inaczej wrzenie się podnieci...
Tu twarz księcia zwróciła się nieco ku Lelewelowi.
— Damy okazję niektórym do rozdzierania szat, do tem gwałtowniejszych napaści na rzekomego faworyta Rządu. No a zaiste, Rząd dosyć zniósł dla miłości generała Skrzyneckiego!
— Może znieść i to jeszcze! — syknął przez zęby Lelewel.
— Imć pan profesor jest wytrwałym! Zważcie, panowie, że ledwieśmy z ostrołęckich dobyli się tarapatów, generał Skrzynecki śle nam z Modlina, nie raport o stanie fortecy, lecz żądanie aresztowania generał-gubernatora, uwięzienia... dwóch generałów za rzekome knowanie z nieprzyjacielem...
— Nie dwóch, ale dwudziestu należałoby stawić przed sądem! — wybuchnął Niemojowski.
— Ale z dokumentami w ręku a nie oto ze świstkami, które nam pan Skrzynecki nadsyła.
— List Rożnieckiego, mości książę.
— Mam go za dowód cnoty naczelnego wodza! Lecz nie cnotę jego poddaję waszemu sądowi — tylko kunktatorstwo, ospałość, wywoływanie rozterek...
— Siedm grzechów głównych.
— Rząd nie może być na łasce niehumorów generała Skrzyneckiego.
— Potrzebuje w osobie wodza — podjął z mocą Barzykowski — ramienia silnego.
— Głosuję za udzieleniem dymisji nadewszystko Skrzyneckiemu.
— I ja również — zawtórował minister wojny.
Książę powiódł pytająco dokoła a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, — dodał ironicznie.
— Mości panowie, żądaliście niedawno, aby z akt Rządu wydrzeć list pana Skrzyneckiego, nadesłany z Rożana! — dla przypomnienia więc zacytuję wam początek... „Chcieliście bitwy... chcieli koniecznie, otóż ją macie! Niechże krew, przelana pod Ostrołęką, spadnie na wasze głowy... Teraz nie pozostaje wam nic innego“...
Niemojowski się żachnął.
— Jestem za dymisją!...
— I ja owszem, stosuję się — wtrącił Morawski.
— A imć pan profesor?
Lelewel zasunął kanciastą brodę w halsztuk.
— I ja jestem przegłosowany!
Czartoryski, nie dawszy wytchnienia radzie, zaszachował Krukowieckiego. Lecz tym razem Morawski ujął się za generał-gubernatorem.
Książę przecież jednem napomknieniem o „poetyce“ Morawskiego, dla której Krukowiecki w bitwie grochowskiej odmówił posłuszeństwa rozkazowi, zmógł ministra skarbu.
Narada, w ten sposób, znów doprowadzona do zapytania, komu powierzyć dowództwo, jęła ważyć kandydatury.
Niemojowski oświadczył się za Chrzanowskim, — Morawski wymienił Łubieńskiego, — Barzykowski proponował za radą kwatermistrza iść i Jankowskiego mianować.
Dwaj pierwsi nie znaleźli poparcia, Chrzanowski, że swarliwy i za młody, Łubieński, że ledwie co nie stracił całego korpusu. Jankowski dłużej się utrzymał ale i ten przepadł wreszcie.
Niemojowski zagadał o Umińskim. Morawski atoli tak gorąco za sprawcę wszystkich niepowodzeń go wystawił, że Niemojowski czemprędzej bohatera z pod Wawra przypomniał. Rybiński jednak pod Rudkami wawerską sławę zaprzepaścił. Dwernicki był w austrjackiej niewoli, Gielgud na Litwie, Małachowski był nadto ociężałym i steranym.
Minister wojny po raz trzeci odczytał pismo Prądzyńskiego i po raz trzeci ubolewał nad uporem kwatermistrza i jeszcze za Jankowskim się wstawiał.
Lelewel obstawał za Szembekiem, może dlatego, iż Szembek słuchać nie chciał o dowództwie. Morawski, z utrudzenia wielkiego, zapomniał, że Krukowieckiemu ferował dymisję i doradził mianowanie generał-gubernatora.
Lelewel, na to ozwanie się, w głos się rozśmiał. Niemojowski ujął się za ministrem skarbu. Utarczka zrazu podjazdowa, zaostrzyła się.
Barzykowski przeczekał ją umiejętnie, aż gdy zapaśnicy ustali — wrócił do Jankowskiego.
— Zważcie, mościpanowie, — mówił — żołnierz doświadczony, odbył kampanję hiszpańską ósmego roku, przetrwał dwunasty, Lipsk, oficer legji honorowej. Rangą starszy od Prądzyńskiego, Łubieńskiego i Szembeka. Charakteru statecznego.
— A jak nieprzyjmie?
— Mam zapewnienie prywatne, że się zgodzi.
— Znów ciche porozumienie, bez wiadomości gremjum członków, za plecami, według obyczaju — mruknął przez zęby Lelewel.
— Jest pan w błędzie. Kandydatura wynikła z pisma Prądzyńskiego.
— Być może, być może. Cóż, mnie osobiście wszystko jedno. Głos mój niema potężnej głębi orzeczenia pana ministra skarbu naprzykład.
Morawskiemu czub się zjeżył ponad czołem.
— A przecież do waszmości właśnie — zaskrzeczał podrażniony dyszkant Morawskiego — jako do ministra oświaty, należało wspomnieć, że imć pan generał Jankowski synów w Petersburgu kształci, chyba nie na chwałę sprawy.
— Nie uczyniłem tego, żebyś waszmość znalazł sposobność do olśnienia nas retoryczną figurą o rycerzu tragicznym!
— Nie mam, przyznaję, uczoności autora „Dziejów Indyj“...
— Tembardziej waszmość powinieneś zważać, bo stylem Polski nie ocalisz.
— Ani wywodami o królu Łokietku! — odciął się Morawski, czyniąc przytyk do utworu Lelewela.
Barzykowski pośpieszył z rozejmem, lecz, nim przeciwników ułagodził, Jankowski przepadł i tym razem przepadł bezpowrotnie.
Tymczasem, poprzez wielkie okna, do sali jęły się skradać pierwsze szarofioletowe błyski poświaty. I płomienie świeczników żółkły i zmęczone twarze obradujących trupią znaczyły barwą.
Naraz nieruchome, woskowe oblicze Czartoryskiego drgnęło. A w ślad za niem martwe spojrzenia dostojników narodu ocknęły się.
Z ust księcia dobyło się nazwisko krótkie, mocno brzmiące, — dobyło się, wzbiło ponad biegnący w górze krużganek i, ozwawszy się hardem echem, ucichło w obłokach fresku na suficie.
Promienie świeczników skłoniły się, jakby wiewem ożywczym muśnięte, i zaskwierczały raźno.
— Kto — kto?!! — zagadnął równocześnie chór bezładnych głosów.
— Pułkownik Bem! — powtórzył śmiało Czartoryski. I, nie zważając, iż cztery spowodował okrzyki zdumienia, iż czterech członków Rządu narodowego przyprawił o zamęt, niepewność, — ciągnął śmiało:
— Mości panowie, zmiana naczelnego wodza łączyć się winna z odrodzeniem, z wysunięciem takiego oficera, takiego męża, któryby niejako nową erę zapowiadał, który by był dziecięciem rewolucji. Każda epoka własnych musi stwarzać sobie naczelników. Przeszłe zasługi, sława zdobyta pod murami Saragossy, jakżeśmy się przekonali, może nie powtórzyć się pod murami Warszawy. Bem, od Grochowa, wykazał się znakomicie we wszystkich bitwach. Przytomnością, bystrością, odwagą i rzutnością własną, generalskie objawił talenty. Za Iganie wart był nie podpułkownickiego stopnia, lecz dywizji. Pod Ostrołęką zażył swej baterji w sposób, o którym nie śniło się nauce strategji, nieruchomy, bezwładny spiż zaklął lotnością harcującego podjazdu kawalerji. Oficer karny, do dziwactwa rygoru strzegący...
Oczy Lelewela strzeliły zezem. Czartoryski uprzedził pierwszy cios i dodał:
— Na zakończenie, daję wam parol, mości panowie, iż z pułkownikiem Bemem, od czasu służbowego prezentowania go członkom Rządu w obozie, na Pradze, po Grochowskiej bitwie, — żadnych nie miałem spotkań. Skłania mnie ku niemu wiara w jego zdolności, w jego zalety.
Książę umilkł. Nastała chwila ciszy, niepewności. Morawski podejrzliwie poglądał na Barzykowskiego, Barzykowski na Niemojowskiego. Lelewel zgarbił się, wygiął plecy w pałąk, zda się, cały przeistoczył się w znak zapytania.
— Ale cóż, cóż na to wyniesienie pułkownika powiedzą generałowie!? — ozwał się Niemojowski.
— Przystaną na to tem chętniej — że Bem wychodzi nie z ich koliska, że nie jest ich współzawodnikiem, że dobył się poza ich inwidiami, że nie miał sposobności narazić się któremu z nich, że jest człowiekiem nowym...
— Gdybyż był chociaż generałem brygady.
— Może nim zostać natychmiast.
— Ależ, ależ to niepodobna — zaoponował Niemojowski — mości książę wysunął kandydaturę tak niespodziewaną, że wyznać się nie można!
— Bem jest tutaj. Czeka wezwania z racji wykrytych przezeń papierów. Proponowałbym go przywołać, zagadnąć...
— A ja proponowałbym zarządzić przerwę, aby wytchnąć, zastanowić się.
To ozwanie się Morawskiego poparł nietylko Barzykowski ale i Lelewel.
Książę zmarszczył się, uległ, lecz myśli rzuconej snać tem zawzięciej bronić postanowił, bo, ledwie ruszono z za stoła, do Niemojowskiego podszedł, i odciągnął go we framugę okienną i wszczął z ministrem spraw wewnętrznych pojednawczą rozmowę.
Morawski i Barzykowski wyszli z sali obrad do bocznych komnat. Lelewel, wyprowadzony z apatycznej drzemki kartką, podaną mu przez woźnego, również się wysunął.
Czartoryski atoli nie zważał na to, gdzie i w jaki sposób światłe umysły ministrów sposobią się do powzięcia sądu o Bemie. Księciu szło o Niemojowskiego. Przewódzca i filar Kaliszanów był do zjednania. Bem stał poza granicami niechęci osobistych niemojowszczyków. Jedno więc zręczne zaszachowanie uczciwości niezaprzeczonej ministra, przekonanie go, że Bem nie jest kreaturą stronnictwa, wróżyło wygranę. Barzykowskiego książę był pewien. Minister wojny, nawet przy różnicy zdań, ustępował mu. Pozostawali Lelewel z Morawskim, lecz ten ostatni, w razie zgody Niemojowskiego, byłby napoły przekonany.
I Czartoryski, nie pomny zapalczywości, którą mu minister spraw wewnętrznych dokuczył nieraz, niepomny, że brat rodzony ministra, Bonawentura, tyle mu życia zatruł w sejmie, — zagadnął tak szczerze, tak otwarcie przeciwnika, że ten zmiękł i ledwie się bronił.
Książę podwoił atak. Zaprawiony, zahartowany w ogniu dyplomatycznych zapasów, statysta zasadził się na gorącość poczciwego, lecz nieopatrznego polityka.
Niemojowski topniał, stygł w swych zapałach, poniechał Skrzyneckiego i już osłaniał się trudnością obsadzenia generał-gubernatorstwa.
— Przystanę na każdego, kogo waszmość pan wskażesz! — natarł przebiegle książę. — Niech będzie który z pułkowników! Nie lejmy starego wina w nowe statki.
— Podpułkownik Kamiński.
— Doskonały wybór. Ręka moja. Godzę się z całego serca.
Czartoryski nie posiadał się z ukontentowania. Zwycięstwo było dlań teraz niechybnem. Zwycięstwo, więc położenie kresu niesnaskom, więc zapewnienie Rządowi powagi, więc nareszcie zdobycie władzy. Bema wspierać ale i ukrócać będzie rada wojenna, naczelnik sztabu głównego i kwatermistrz. Zanim młodemu wodzowi dyktatorskie urosną rogi, Rząd zdoła z pentarchji w triumwirat się zamienić a więc zbliżyć się do właściwej formy, do wybrańca narodu, do jednej głowy państwa.
Podczas gdy książę, strzegąc się zdradzić ze swem ukontentowaniem przed Niemojowskim, obojętną z nim dalej wiódł rozmowę, trzej inni członkowie Rządu również nie tracili czasu.
Morawski z Plichtą przechadzał się po krużganku. Barzykowski z komendantem pałacu odbywał jakąś służbową naradę. Lelewel zaś na dół do komnaty przyjęć podążył. Skinął uprzejmie pułkownikowi Bemowi, który, na widok dostojnika, porwał się na równe nogi, — i skręcił pod arkady, kędy w mrokach skrzyły się srebrne epolety porucznika gwardji narodowej.
Bem, wyprowadzony z odrętwienia zjawieniem się Lelewela, mimowoli zwrócił głowę ku miejscu, gdzie rozległ się niebawem odgłos przytłumionej rozmowy. Lecz własnej zawstydziwszy się ciekawości, podniósł się i przesiadł na bardziej oddalone od wejścia miejsce. Tu atoli spotkała go niespodzianka. Łuki arkad w tę stronę niosły echo pełne, wyraźne.
Pułkownik raz jeszcze chciał zmienić krzesło, gdy echo wymieniło jego nazwisko, a tuż po niem, przyniosło mu falę gardłowych, znajomych dźwięków...
Bemowi zdawało się, że słyszy głos Gurowskiego. Ale się pomiarkował i, dla odpędzenia złudy, uważniej się wsłuchał. Echo zamieniło się raptem w chrapliwe pomrukiwania. Wyrazy pojedyncze zlewały się, nie dawały się ująć. Ale wrażenie, iż tam, pod arkadami, rozmawia z Lelewelem Gurowski, spotęgowało się, wzmocniło.
W sali obrad rozległ się dzwonek. Członkowie Rządu zasiedli. Książę zagaił krótko, lapidarnie i odrazu zażądał głosowania. Barzykowski, który czegoś był mocno zafrasowany, bąknął, że jednakże dobrze byłoby jeszcze zastanowić się. Czartoryski o zwłoce nie chciał słyszeć, bo zwłoka równała się dlań przegranej. Niemojowskiego mogliby mu odmówić Kaliszanie.
— Musimy zdecydować. Najgorsze postanowienie jest lepszem od wahania! Nie zapominajmy, że ściany mają uszy. Jutro kwestja dowództwa dojdzie pismaków...
— Nie gorsi obywatele od innych.
— Nie uchybiam, — jeno tak doniosłe zagadnienie stąd winno wyjść rozstrzygniętem.
— Słusznie — poparli Niemojowski z Morawskim.
— A więc proponuję pułkownika Bema na wodza naczelnego i jużci za nim się opowiadam.
— Ja również — oświadczył porywczo Niemojowski z tem, że gubernatorstwo obejmie major Kamieński.
— Niemam nic przeciwko temu, dodał Czartoryski — a pan, mości ministrze skarbu?
Morawski wytrzeszczył swe małe, okrągłe oczy na Niemojowskiego.
— Jakto, więc pan, pan jesteś zdania, że pułkownik Bem?
— O ile major Kamieński...
— Zapozwoleniem waszmość panów — głosujemy bez rozpraw.
Morawski zachłysnął się.
— Ja, ja?! Ależ, ależ, to niepodobieństwo... to już lepiej przy Skrzyneckim trwać, niż oddawać dowództwo kawiarnianemu patrjocie.
— Zapisuję głos przeciwny, bez motywów. — Imć pan Lelewel?
— Nie zgadzam się i, w razie nominacji pana Bema, zapowiadam usunięcie się moje z Rządu, bo za występek mam oddawanie dowództwa karciarzowi-faworytowi możnowładztwa, instrumentowi gnębicieli ludu!
Książę z całym spokojem zwrócił się do Barzykowskiego.
— Imć pan minister wojny.
Barzykowski zafrasował się, ściągnął brwi i odrzekł cicho.
— Nie mogę za pułkownikiem... nie mogę.
Czartoryskiemu szczęki drgnęły.
— Odmawiasz pan?
— Odmawiam...
Książę wsparł się na ręku, oczy mu zaszkliły się, usta poruszyły się z wysiłkiem.
— W takim razie, proszę... waszmośćpanów... stanówcie...
Już na dobre świtało, gdy nareszcie przed Bemem zadzwoniły ostrogi majora Borodzicza.
Pułkownik dźwignął się ociężale.
— A do księcia! — Któredyż?
— Na pierwsze piętro i potem drzwi na lewo.
Bem, nie spostrzegłszy nawet obcesowego teraz tonu komendanta, udał się we wskazanym kierunku. Był znużonym, wyczerpanym tylogodzinnem czuwaniem. Dopiero, gdy z odrzwi wyszczerzył się do pułkownika bronzowy, lśniący gryf, Bem otrząsnął się i przybrał nieco raźniejszy pozór.
Książę łaskawie przyjął Bema. Napomknął o jego zasługach, wspomniał o Iganiach, o bitwie ostrołęckiej i zagadnął o szczegóły wykrycia szpiegowskich papierów.
Pułkownik rozpowiedział dokładnie. Czartoryski wysłuchał, rzucił kilka obojętnych zapytań i dodał cicho:
— Tak, hm, bardzo ważne rzeczy powiadasz pułkownik, bardzo...
W tem miejscu książę, widocznie doniosłością sprawy porwany, zasunął się w głąb fotela i pogrążył się w zadumie.
Bem czekał z uszanowaniem na odezwanie się prezesa Rządu. Czartoryski milczał i jakby w głąb siebie samego poglądał, bo powieki zwisły mu, dolna warga zacisnęła się na górnej, suche, białe kiście rąk zastygły w kurczowym ruchu na poręczach.
Pułkownik z pewnem zdziwieniem poglądał na księcia, tak wydał mu się różnym, niepodobnym do owego dostojnika potężnego, którego z prezentacji na Pradze w myśli zachował. Tam, ostro ryta twarz, postawa, bystre spojrzenie oczu, wygięcie ust, każde drgnienie powiek niemal znamionowało godność, powagę wdrażało, chyliło czoła. Tam majestat zda się spływał z książęcego oblicza, a moc ducha biła wokół i zadufaniem przejmowała. Tam Czartoryski wyglądał na męża pełnego sił, zahartowanego w ogniu dziejowych burz, na wybrańca, któremu sądzoną jest jeszcze jedna, nowa i ta najwspanialsza do przeżycia era władania, rządzenia, stanowienia.
A tu, oto ten sam mąż, ten sam dostojnik i najwyższy zmartwychwstającej ziemi naczelnik — jawił mu się starcem wyczerpanym, złamanym, zasychającym. Oblicze zmięte, żółte, oczodoły podsinione martwotą, guzowate kontury czaszki, srebrnymi kosmykami włosów okolone, a każdy skrawek twarzy zryty, zorany bruzdami. I pierś zapadnięta i plecy w pałąk załamane, jakby poglądające w próżnię, w pustkę... za tem, co odeszło, co przebrzmiało, co nie powróci.
Bem poruszył się. Ostrogi pułkownika zabrzęczały przeraźliwie. Książę przesunął ręką po czole, jakby zeń ślad natrętnych myśli ścierał.
— A waszmość! Aha — o czem!? Aa — tak. Więc to ważne. Niech pułkownik do nikogo ani słowa, żeby uniknąć niewczesnych kolorystów. Śledztwo się przeprowadzi — zobaczymy. I dobrze się stało, żeś pułkownik, bez mitręgi, wprost do wodza... I o czem jeszcze?... A — jest to dokument służbowej akuratności, za którą niezawodnie generał Skrzynecki będzie pułkownikowi obowiązanym.
— Za powinność miałem złożyć raport memu dowódzcy.
— Otóż właśnie. Pan minister wojny zwrócił właśnie uwagę i to w momencie, gdy brano waszmości za adherenta klubu, czy jak tam. — Nie należysz pułkownik? — Słusznie. Ile lat masz służby.
— Dwadzieścia jeden.
— Piękny szmat czasu, piękny! Zapewne wódz naczelny przedstawienie o waszmości uczyni. Hm — więc bardzo dobrze — bywaj mi pułkownik.
— Mości książę.
— To jest widzisz waszmość... — dodał Czartoryski i urwał w połowie zdania.
Bem przystanął.
— Czy wasza książęca mość ma co do rozkazania?
— Sądziłem, ale tymczasem inaczej się ułożyło. Więc niech pułkownik... zdolni oficerowie są nadewszystko potrzebni. I oficerowie, co znają się na wojskowej sztuce a do polityki, sejmikowania, rozprawiania spółecznego się nie mieszają. Tacy są potrzebni. Żegnam pułkownika.
Bem skłonił się i wyszedł. Na dole zagadał doń żwawo jakiś jegomość w popielatym, rozłożystym kapeluszu.
— Co to? Jakże to! Pułkownik także tu pokutujesz?
— A, pan sekretarz dobrodziej.
— Od wschodu słońca do wschodu prawie! Uu! Ciężka noc, mordująca. Wracasz pułkownik do dom! Idźmy więc. Zażyłeś nieco wczasu, po naszemu! A wam, panom wojakom, imaginuje się, że aby na waszych forpocztach trzeba czuwać! I cóż książę-prezes? Hę? — Łaskaw! Oczywiście dla pułkownika należało. Prędzej czy później brygada cię nie minie, byle generał Skrzynecki przyzwolenie dał. Uu, bo wódz naczelny tęgo się trzyma. Bezstronność nakazuje przyznać, że nie może być inaczej. Wy tam sobie, w obozie w sztabach, pułkach, wydziwiacie. A należało mu wówczas, a zrobił to a tamtego nie uczynił. Myśli niejeden, jabym inaczej, jabym lepiej. Majaczą się wam rewje, strategje, a nie rozumiecie się na tem, że wódz musi mieć nie tylko wojsko za sobą ale i rząd, że pierwszemu łatwo hukać a z drugim nie łatwo poradzić, że rząd daje wodzowi siłę. Owóż generał Skrzynecki murem, panie, murem, powiadam, stoi!
— Ależ zupełnie...
— Murem! — Pozwól pułkownik. — Smokowi poradził! Rozumiesz, smokowi... Żaden z was by nie zdołał. Chłopicki by się udławił — a on nic! Nic mu intrygami nie zrobicie!
— Na chwilę nie przypuszczałem.
Plichta łypnął podejrzliwie kątem oczu.
— Nie przypuszczałeś pułkownik, nie przypuszczałeś? — Hm! Waszmość w którą stronę? — Na prawo, więc ja na lewo. Kłaniam.
Tu Plichta wykręcił się na pięcie i podreptał w stronę pałacu Staszica.
Bem, w pierwszym odruchu, chciał biedz za sekretarzem; do oczu mu powiedzieć, co myślał o tem dzikiem posądzaniu go o konszachty z klubowcami — ale się pomiarkował. Nic mu nie było do tego, co Plichta sobie o nim wyimaginował, bo i do wszystkich tych dygnitarzów nic zupełnie. Wezwano go, narobiono mu gwałtu i nie wiadomo, po co i na co.
Szedł, pędził do pałacu Rządu narodowego — drżał w głębi ducha niespokojnem spodziewaniem jakowychś doniosłych z nim rozpraw — i cóż, nawycierał się kątów antykamery, nasłuchał krętactw szczurów rządowych, przekawęczył do rana i na to, aby od samego prezesa niczego wreszcie się nie dowiedzieć. A jemu troiły się po głowie misje, rozkazy, plany wojskowe!
Bem próbował uśmiechnąć się do samego siebie, lecz natrętny odblask promieni słonecznych, padających na świeżo wybielony mur, który mijał, poraził pułkownika.
Dopiero, gdy dosięgnąwszy półmroków sieni, zamieszkiwanej przez się kamieniczki, stanął znów w swych izdebkach a ogarnął panujący w nich nieład, orzeźwiał nieco i jął rozglądać się po zbobrowanym dobytku.
Tu atoli nielada czekała go niespodzianka. Rzeczy były skotłowane bezładnie, porzucone w piekielnym nieładzie, lecz nie brakło żadnej a przynajmniej żadnej z tych, która na myśl pułkownikowi przychodziła. Z początku mniemał Bem, że skrzynię, wypełnioną co lepszą odzieżą, ograbiono mu nadewszystko. Aliści, w kłębie, piętrzącej się pod ścianą, garderoby, znalazł i płaszcz odświętny zimowy i mundur paradny i epolety srebrne, kapitańskie i ryngraf nowiutki i parę pistoletów staroświeckich, nabijanych srebrem, i puzderko, perłową macicą wykładane, i pendent, który ledwie raz miał na sobie. Więc coraz wyraźniejszem zdało się pułkownikowi, iż łotrzyk na pieniądze się łakomił, ich jeno szukał a niczego tknąć nie chciał.
I Bem, już aby dla upewnienia się, przezierał kąty, szuflady i półki. Wszędzie, wszędzie nieporządek, ślad gorączkowego wertowania, niczego na swojem właściwem miejscu a niczego nie brakło.
Wreszcie Bem ustał. Zaciągnął firanki i, gotując się do spoczynku, dobył sakiewki i rzucił ją na stół pod oknem. Stół wydał jakiś niezwykle ostry, suchy dźwięk.
Pułkownik spojrzał uważnie i zadrżał.
Planu szańców i lunet warszawskich nie było.