<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Kapitan Orlikowski dnia następnego w nielada był opałach, bo oto w chwili, gdy miał do pułkownika wyprawić posyłkę z raportem, zwiastującym ciszę i siaki taki ordynek w baterji — spadł nań adjutant sztabu i zapowiedział inspekcję na południe.
Orlikowski mało się nie skręcił. Żołnierzów niemal połowa już zdołała o świcie wymówić się do Warszawy. Z oficerów aby jeden był Prószyński. Bałamutów, co od dwóch dni przepadali, bez stawienia się do apelu, było lepiej niż mędel, ledwie starczyło rąk do oprzątnięcia koni a tu inspekcja. W dodatku inspekcja samego podszefa sztabu!
Kapitana desperacja zdjęła. Nie wiedział sam, co pierwej czynić, na kogo fukać, kogo napędzać. Po jednym konnowodnym na sześć koni mu wypadało! A tu każdej sprzączce należało lustru przydać, każdemu rzemieniowi gładkości i polerunku dotrzeć i uniformów patrzeć i lawet i smarów na osie i spiżu błyszczenia i podkucia koni i siodeł i furaższnurów, bo pochodowy ład nakazano. W dodatku co najprzemyślniejszych trzech żołnierzów z luzakami trzeba było co tchu słać po pułkownika, po poruczników, po podoficerów — a tu południe było za pasem i aż kurzyło pod kotłami praskiego obozu.
Kapitan stękał, klął, sapał, uwijał się, pomstował — i tyle dokazał, że wytaszczył armaty, pod sznur je ustawił i jaki taki dopiero porządek usiłował zaprowadzić. Prószyński uwijał się ile sił, sam nie sromał się, jako i kapitan, bodaj za wiecheć ująć, bodaj popręga dociągnąć — lecz nie wiele zdołał. Konnowodni nie starczyli prawie na utrzymanie zastałych, wypoczętych koni. Gdy która armata miała lontowego, no to tam wycior drzemał rozwalony na łożysku; gdzie znów przy dziale wycior sterczał hardo, tam brakło kanonierów, tam nie było żywego ducha przy jaszczyku.
Na tem większe udręczenie kapitana, pułkownik Bem przygalopował, niemal tuż przed inspekcją i, miast Orlikowskiemu ulżyć, wsiadł obces na niego, że go zaraz nie wezwał.
Tłumaczył się gęsto kapitan, że adjutant sztabu przybył z rozkazem, kiedy już drugie obroki zasypano, lecz Bema nie udobruchał.
Z tego burzenia się pułkownika, jeno mitręgi przybyło i tak, że gdy podszef głównego sztabu, Lewiński, z generałem Milbergiem i adjutantami nadjechali — baterja ledwie siaką taką postawę zdołała przybrać.
Bem poskoczył służbową odprawić prezentację. Lewiński a za nim Milberg bardzo łaskawie mu odpowiedzieli i jakby nie zauważyli napomknień pułkownika o nie spodziewanej inspekcji.
Dopiero, kiedy wierzchowce Lewińskiego i Milberga dosięgnęły frontu baterji — pierwszy ozwał się raptownie.
— Ależ to niemożebne! — Zaraz, porucznik Czerwiński — proszę o meldunek pochodowy...
Adjutant podał Lewińskiemu żądany papier. Lewiński rozwinął, przebiegł oczyma i Milbergowi podsunął.
— Najwyraźniej, generale — siedm koni i ośmiu ludzi!
— Meldunek pułkownika jest — nie w porządku — zakonkludował generał. — Wszak ci tu połowy ludzi nie dostaje!
— Miałem honor zaraportować, że, nie przewidując inspekcji, udzielono żołnierzom pozwoleństwa do Warszawy.
— Zapominając, że to czas wojny — dorzucił oschle podszef.
— Że o każdej porze dnia i nocy baterja powinna być gotową do wystąpienia w pole — poprawił Milberg.
— Wróciłem przed dwoma dniami z wyprawy, nie mogłem być surowszym od innych dowódzców.
— Lekkomyślność cudza nie tłumaczy własnej.
Pułkownik zbladł i chciał coś odrzec, lecz Milberg z Lewińskim jęli objeżdżać baterję.
Bem, rad nie rad, powlókł się za sztabową czeredą.
Inspekcja ogólna wypadła dla pułkownika fatalnie i tak fatalnie, że podczas gdy generał zsiadł z konia i armatę po armacie, konia za koniem, żołnierza po żołnierzu lustrował, Lewiński odciągnął na stronę Bema i zaczął doń tonem przyjacielskiego napomnienia.
— Pułkowniku, jakże się to mogło stać! Waszmość, waszmość, o którym tak zaszczytne wódz naczelny, cały sztab ma pojęcie!
— Pan podszef zechce wziąć...
— A nie, nie, pułkowniku. — Żołnierzom, oficerom należało się zwolnienie, doskonałe, nie mam nic przeciwko temu. Lecz przy ładzie, przy zachowaniu kolei, a nie wszystkich naraz! Jakże, na szesnastu oficerów których określa rozkład baterji...
— Jest ich tylko siedmiu!
— Więc brak czterech! Na siedemnastu podoficerów jest dwóch, na dwustu czterech żołnierzy doliczyliśmy się sześćdziesięciu pięciu! — Brak pełnej obsady? Jest tylko stu czterdziestu? Tedy zawsze o siedemdziesięciu pięciu jest za mało! I na inspekcję.
— O której zawiadomiono mnie na dwie godziny...
Lewiński zasmucił się.
— Tak nie powinieneś sądzić pułkowniku! Wojna... I żeby, żeby to zdarzyło się w oddziale woluntarskim, w gwardji narodowej, w pułku napoły nowozaciężnym, lecz w baterji byłej gwardyjskiej.
Pułkownik w milczeniu słuchał dalszej perory, do krwi gryzł wargi i już nawet drgnieniem powiek nie usiłował przeczyć.
Wymowność podszefa sztabu głównego, nie znajdując oporu, już miała ustać, gdy nadszedł Milberg z całym rejestrem bezmała.
Rejestr był okrutny. Cztery konie odsednione, w jednym jaszczyku amunicyjnym skład rupieci żołnierskich, u dwóch jednorogów wysówki celownicze zaśniedziałe, kontrola apelów w nieładzie, kanonier Dryliński, zamiast przepisanych regulaminem spodni, ma rajtuzy łosiowe kirasjerskie, porządki szeregowców pod psem, ani jednej czapy ani jednego płaszcza w godziwym stanie.
Lewiński chciał ułagodzić Milberga.
— Generale, może by jednakże dało się niejedno wykreślić — pułkownik ledwie dwa dni temu...
— Żałuję bardzo. Szło wszak o wyprawienie baterji natychmiast, jako najprzedniejszej. A tu najmniej trzech dni czasu trzeba. Raport musi pójść do naczelnego wodza.
— Fatalizm prawdziwie!
— Bez wątpienia — dodał Milberg — jadąc tu, kłopotałem się, czyli starczy mi pochwał. Żegnam pułkownika.
Milberg odszedł do swego wierzchowca. Lewiński ujął Bema za rękę.
— Niechże pułkownik nie traci otuchy. Uczynię, co mogę. Głupstwo kapitalne, że raport inspekcyjny spotka się z przedstawieniem do krzyża!
— Z jakiem przedstawieniem!?
— Pułkownik nie wiesz! Prezes Rządu narodowego zażądał dlań... I słusznie bo za tą, za Grochowską bitwę należy się pułkownikowi — należy. Bądź dobrej myśli. Idzie o ład, o porządek a nie o dokuczenie tak znakomitemu oficerowi. Owe sławetne, dawne przeglądy minęły. Ścisłość jest, lecz niema owych dawnych chryj...
— I dlatego — odparł śmiało Bem — proszę pana podszefa, aby mi wyrobił łaskę, by do mnie właśnie owe chryje przeszłe były stosowane...
Brwi Lewińskiego aż pod daszek furażerki się dźwignęły.
— Tak, bo kiedy panu podszefowi ochota przyjdzie Saskim Dziedzińcem mnie uraczyć, niechże obyczaju Dziedzińca pamięta i da mi dwadzieścia cztery godzin czasu na sprawienie ordynku.
Lewiński wyprężył się wyniośle.
— Zapominasz, mości pułkowniku, że, za dawnych czasów, za jedno z dwudziestu uchybień i postrzeżonych nie na paradzie, lecz znienacka, czekał by cię odwach i reforma.
— Słusznie — warknął Bem przez zęby — bo za owych czasów żołnierz nie należał od fantazji komisarzów, nie potrzebował upominać się o lada skrawek rzemienia, bo mu szczotki mundur okurzały a nie kule, nie ostrza bagnetów!
— Sztab główny weźmie to niezawodnie pod uwagę.
Po oddaleniu się inspekcji — Bem wpadł z furją na Orlikowskiego, na Prószyńskiego, na podoficerów, na żołnierzy. Od armaty, do armaty, od kantara do kantara, od uzd do panewek przy piastach kół, od kruczków u żołnierskich kołnierzów, do ładownic i olster, wszystko opatrywał a za lada skazę hukał, beształ, gromił.
Daremnie sumittował się kapitan, tłumaczyli żołnierze, pułkownik nie pofolgował. Im słuszniejsze przywodzono mu racje, tem go większy gniew unosił. Aż baterja, jakby zrozumiała swego naczelnika, bo naraz zapadła w głuche milczenie.
Bem jeszcze bluznął wymówkami, jeszcze zagroził polowym sądem i skinął na powrót do koszar.
Baterja mlasnęła korbaczami i z chrzęstem i zgrzytem łańcuchów powlokła swe spiżowe cielska ku barakom.
Pułkownik zsiadł z konia, rzucił tręzle ordynansowi, poszedł piechotą za baterja i, dosięgniąwszy dziedzińca, zaczął niby to przyglądać się wyprzęganiu.
Kapitan Orlikowski, który baczył zataczaniu armat do wielkich stodół, zarekwirowanych na wozownie, stał na uboczu... zdala od Bema i jakoś tak manewrował, że ilekroć razy pułkownik w jego nadchodził stronę, kapitan akurat w przeciwnej stronie dziedzińca spostrzegał coś, co wymagało bliższej uwagi. Bem zaś, niechybnie przypadkowo, z roztargnienia, które nań naszło, jeszcze natrętniej do Orlikowskiego się zbliża. A że i armat i koni i żołnierzy na koszarowem dziedzińcu ubywało, więc coraz nieporęczniej było pułkownikowi ku Orlikowskiemu skręcać, coraz trudniej było kapitanowi pozór do uniknięcia spotkania znaleść.
Naraz Bem, w zamyśleniu, wprost do kapitana zawrócił.
Orlikowski równocześnie wskos poszedł, lecz, gdy miał znów odsadzić się od pułkownika, temu nogi się splątały i tak, że raptem tuż przed kapitanem stanął.
— Mości Orlikowski — mruknął Bem, poglądając na rękojeść pałasza kapitańskiego.
— Na rozkazy! — odparł głucho Orlikowski, zaparłszy wzrok na bandolecie pułkownickiej ładownicy...
— Żadnych ten, rozumiesz!
— Uważam.
— Słyszałeś, kapitanie. O pętelki, o guziki przyszli. Hę — co?
— Przyszli, pułkowniku.
— Więc trzeba ten — niech właśnie. Proszę, tu są trzy dukaty na wódkę dla baterji, żeby, żeby... ten..
Bema zatchnęło raptem. Zerknął nieznacznie ku siwiejącym skroniom Orlikowskiego i skonfudował się.
Orlikowski wziął z flegmą podane mu dukaty i zastygł w służbowej postawie.
Pułkownik uczuł, że należy mu jakoś inaczej się ozwać, zagadać przyjaźniej, swobodnym konceptem całą historję zakończyć — ale naraz zabrakło mu słów, zabrakło wątku. A milczenie obustronne przedłużało się, stawało nieznośnem.
W tem, w bramie dziedzińca, załopotały końskie kopyta. Ułan trzeciego pułku wpadł na dziedziniec i salutował pytająco ku oficerom.
— Co to? Skąd?
— Depesza z głównego sztabu do dowódzcy byłej gwardyjskiej...
Bem skinął na ułana. Odebrał odeń kopertę, złamał pieczęć i rozpostarł urzędowy papier.
Ułan spiął konia ostrogami, żółtem podbiciem czapy się skłonił i ruszył za bramę. Kapitan, skorzystawszy z tej dystrakcji, cofnął się nieznacznie ku swej kwaterze. Ale gdy miał zniknąć za węgłem stodół, dogoniło go wezwanie pułkownika.
— Proszę waszmości. Mamy nowinę! Jutro, skoro świt, idziemy do Wiązowny dla połączenia się z czwartą dywizją generała Milberga, a pod komendę Jankowskiego aż do dalszych rozkazów!
— Czy pan pułkownik wyda dyspozycje?
— Zarządź waszmość. Wiesz, równie dobrze, co należy! Do Wiązowny nas wyprawiają, żebyśmy się nie bałamucili! Niełaskawość nas spotyka. Cha, nie ma rady.
— Po amunicję by trzeba...
— Otóż właśnie że nie, mój kapitanie. Bierz ten rozkaz. Masz wyraźnie tu: — „uda się... zostawiając ogniomistrzów z porucznikiem dla odebrania amunicjów, które na dzień pochodu wydane im będą“... Idziemy więc na nowe kwatery.
Bem teraz rozgadał się na dobre i, nie bacząc na flegmatyczną służbistość kapitana, nawet w świetny wpadł humor.
— Co tam — dalipan lepiej w lesie, w polu, niż w tem mrowisku! Będzie przynajmniej więcej spokoju i mniej polityki. Cha, cha! Poczciwszego udręczenia nie mogli wykoncypować. Ale, tam do djaska — wszak i samemu trzeba myśleć o drodze. Na noc powrócę. No, panie Józefie, nie bez kozery imiennikami się rodzimy. Dojęło mnie dziś — za gardło od wczoraj ściskało, oka nie zmrużyłem.
— Nie z mojej przyczyny.
— Stokroć prawda. Daj rękę i ten!...
Bem poweselał zgoła. Na ordynansa zakrzyknął, aby się z nim wybierał i, pożegnawszy serdecznie Orlikowskiego, ruszył konno do Warszawy.
W drodze atoli wymarsz nagły baterji z obozu na Pradze inaczej zaczął się pułkownikowi przedstawiać, a co gorsze łączyć z mglistymi domysłami i wspomnieniami audjencji u księcia-prezesa. Bem z całą zawziętością bronił się poszeptowi, który nawet podawał w wątpliwość, czyli inspekcja była następstwem gorliwości nowo-mianowanego podszefa sztabu. Samego siebie upewniał, że gdyby jemu powierzono podszefostwo, to również, dla orjentacji bodaj, przedsięwziął by przeglądy i zwłaszcza artylerji i tej oczywiście, która wracała z pola bitwy; że Milberg dlatego przesadził wymaganiami, że pół życia przy Krasińskim, w dywizji gwardji, miał od rana do nocy mordęgę o guziki, kruczki, halsztuki, klamerki, zmarszczkę na mundurze, plamkę na rzemyku.
A pomimo tych słusznych argumentów, domysły, poszepty złe nurtowały pułkownika.
Nadobitek koń Bema ledwie stępa mógł iść. Trakt idący do mostu łyżwowego, był zatarasowany pojazdami, ciągnącemi jeden za drugim od strony Warszawy.
Pułkownik przesuwał się bokiem traktu, nie bacząc na pojazdy ani na rozpierających się w nich panów i damy. Dopiero, w pobliżu mostu, gdy w koczach, kałamaszkach i wolantach, coraz częściej łyskać doń zaczęły generalskie buliony, stosowane kapelusze, akselbanty, kokardy i poselskie szarfy — zastanowił się.
Ani wątpić, jakaś feta czy parada musiała się gotować na Pradze, bo pojazdy coraz były wspanialsze, coraz większych personatów wiozły. Za posłami bowiem jechali tuż senatorowie, marszałkowie sejmu, szef głównego sztabu Łubieński, w pysznym, prosto z igły mundurze, Niemcewicz i chmara wysokiego autoramentu urzędników i obywatelów.
Pułkownik dosięgnął mostu.
Lecz tu już wypadła nań cała wstęga biało-niebieskich chorągiewek, niebieskich wyłogów i karych koni ułanów czwartego pułku. Bem osadził wierzchowca i z ukontentowaniem przyglądał się wymuskanemu, chrzęszczącemu a łopoczącemu chwacko oddziałowi.
Gdy naraz za rwącą wstęgą, zadudniła czwórka gniadoszów, ukazując pułkownikowi, obok uroczystego woźnicy, jaskrawego krakusa-ordynansa i rąbek, wystającego z głębi powozu, nasadzonego po napoleońsku kapelusza stosowanego.
Był to wódz naczelny. Bem przyłożył dwa palce do furażerki. Równocześnie koń pułkownika zniecierpliwiony podał się naprzód tak, że mało mu gniadosze łba nie musnęły.
Skrzynecki atoli, który zwrócony w stronę Bema siedział, raptem coś niezwykle ciekawego z przeciwnej strony zoczył, bo wykręcił się ku prawej i nie zauważył ukłonu pułkownika.
Bem zebrał cugle, przeczekał drugą wstęgę ułanów, kłusujących za powozem i wjechał na most. Teraz mijały go jeszcze pojazdy, jeszcze dostojnicy, ale pułkownik nie widział ich, nie zastanowił go ani strzelec prezesa Rządu narodowego, ani ożywienie, którem zadrgała ku niemu w przelocie zimna, matowa twarz Czartoryskiego.
Za mostem, u wylotu Bednarskiej ulicy, na obojętność pułkownika zaczaiła się jakaś bryczka. Bem i jej chciał z drogi ustąpić — gdy z bryczki zawołał nań znajomy głos.
— Hej, mości pułkowniku? Jakże, to pułkownik z Pragi, gdy całe miasto na Pragę?
Bem, jakby się ocknął. Z bryczki szczerzyły się doń rude szpikulce wąsów Sikorskiego.
— Każdy, dokąd mu wola!
— A nie, tak nie uchodzi! Przecież, panie Józefie, musieliście odebrać sztafetę. Wam, mości pułkowniku, przecież nadewszystko przypadało! Bez was właśnie...
— Żałuję, nie mogę! — odparł bez zająknienia Bem i szarpnął cuglami.
— Szkoda wielka! Mam ukłony od pani Anny! — Bywajcie! — okrutnie mi bez pułkownika przykro...
Bem nie odwracał się. Konie sparł ostrogami, wdarł się na górę, stromo idącej, ulicy i z kopyta zawrócił na Podwale. Tu jadącemu za sobą ordynansowi rzucił cugle i poszedł do swych izdebek.
Widok własnych kątów i chudoby niewymyślnej przypomniał Bemowi o czekającym go wymarszu i potrzebie zebrania co najniezbędniejszych manatek. I pułkownik, jakby bojąc się, aby go ta myśl nie odbiegła, bez odpasywania szpady, zabrał się gorączkowo do pakowania i układania rzeczy.
Lecz, po ułożeniu pierwszego tobołu, ustał. Więc rozpiął kołnierza, zbył się szpady i osunął się na krzesło.
Skronie mu pulsowały, twarz paliła. A równocześnie ogarnęło go uczucie bezwładności, niemocy. Niby sieć nieuchwytna omotała go, spętała krociami ostrych, wpijających się nitek. Gdzieś, w pobliżu, rechot zdławiony Krępowickiego mieszał mu się z dyszkantem akademika z Honoratki. Zadufana twarz Gurowskiego zdobiła się w wielki nochal Lelewela. Na ceglastem obliczu Sałackiego ukazywał mu się zadarty dowcipnie nosek pani Bażanow. Z pod czapy dobosza Michalika śmiały się doń oczy podszefa sztabu. Właściciel kamieniczki imć Brukalski stroił mu się w tabaczkowy surdut magistra administracji a książę-prezes grał ze Skrzyneckim w faraona.
Bem tarł czoło, odpędzał te cisnące mu się do mózgu głosy, widzidła osobliwe, cudacznie ze sobą splątane — napróżno.
Do drzwi wchodowych zapukano zlekka. Pułkownik wstał z trudem i otwarł zasuwę.
Na progu ukazał się czarny, aksamitny kołnierz i srebrne naszywki kapitana-audytora.
— Jestem Fiszer — zaczął przybyły, chyląc swą niezwykle chudą i wysoką postać.
— Audytor zapewne w sprawie, w sprawie...
— Z prośbą od generał-gubernatora do pułkownika. Generał polecił mi przypomnieć o obietnicy... Czeka na pułkownika. A ponieważ ma dziś ucztę w Saskim ogrodzie, pragnąłby zatem mieć go na podwieczorku.
Bem usiłował się wymówić, lecz Fiszer, dowiedziawszy się, że pułkownik rusza z obozu, tem bardziej nalegać zaczął.
— Generał byłby niepocieszony, gdybyś pułkownik nie przybył. A przytem zważ, pułkowniku, na zasługi, na wielką dla cię estymę i na to — dodał smutnie — że do zbytku za dobre, za szlachetne intencje odmowami jest pojon.
Bem nie wahał się dłużej i gdy wreszcie dosięgnął pięknego pałacyku generała, nie żałował, bo Krukowiecki powitał go tak serdecznie, że pułkownikowi jaśniej się zrobiło na sercu.
— A to poczciwie, a to zacnie, mości dobrodzieju! Byłem już w nielada turbacji. Prosiłem cię wszak, pułkowniku, na wieczerzę — a przepomniałem o fecie wojskowej. Cale mi tam nie pilno. Ale muszę, muszę się pokazać bodaj na moment! Proszę, pułkownika, tędy, do naszej staropolskiej świetlicy! — I pozwól, że sam zwiastować będę żonie tę radosną nowinę... Heluś — Heluś!...
Bem ledwie rzucił okiem po wytwornym i zgoła stylowym salonie, gdy Krukowiecki już wrócił i w towarzystwie swej urodziwej jeszcze małżonki.
Bem teraz nie lada jako baczyć musiał, aby strzymać wartkością wysłowienia, bo rubasznej szczerości a dobroci generała zawtórowała subtelność pani generałowej.
Komplementy, słowa uznania gradem jęły łomotać w pułkownika. Bem odwracał je, zagadywał, połykał niektóre gładko, lecz w ostatku już mu i słów brakło i konceptu i smaku do łykania.
Pani Krukowiecka w lot Bema odgadła i zmieniła przedmiot.
— Prawdziwie Fiszer miał szczęście, mniemaliśmy, że pułkownik może paradą zatrzymany...
— A widzisz, że na moje wyszło! — dodał generał. — Pułkownika trzeba znać, jak ja go znam.
— A nie, Jasiu, dlaczego! Mogło by pułkownikowi wypaść z kontenansu.
— Nawet nie wiem nic o żadnej paradzie, hrabino generałowo... Jadąc ku Warszawie, napotkałem sznur kolasek z dygnitarzami, lecz ani rusz nie mogłem zgadnąć...
— Jakto, mości dobrodzieju, nie wiesz pułkownik o dzisiejszem głupstwie imci pana Ledóchowskiego, senatora i ojca ojczyzny!? — A no palnął mówkę i stany obradujące uchwaliły, niby senat rzymski po przegranej bitwie pod Kannami, wystosować adres dziękczynny i panu Skrzyneckiemu go doręczyć uroczyście.
— A więc dlatego książę Czartoryski...
Twarz Krukowieckiego stanęła w płomieniach.
— Co!? Czartoryski przyłączył się do delegacji!? Czartoryski?!...
— Jasiu, nie unoś się.
— To jest, nie jestem pewny, hrabio generale, lecz zdaje mi się, że widziałem jego barwę...
Generał odsapnął z trudem.
— Hm! Pewnie, dlaczegóż nie miałby być! I Barzykowski i Morawski, cała sfora tych, tych gnębicieli sprawy narodowej! Ich wygrana, że mnie nie zaprosili — ja bym ich nauczył rzymskiej historji!
— Nie bierz, kochanie, do żywego. Ach, pułkowniku, nie uwierzysz, ile się co dnia nadręczy, nacierpi! I cóż, nie ma nawet słów pocieszenia. Zapadamy się w trzęsawiska i z własnej winy, z własnej lekkomyślności.
— Święta prawda, pani hrabino.
— Najszczęśliwsi są ci, którzy wierzą, którzy nie widzą, którym wystarcza, że jeszcze polskie biją tarabany. Zawsze powtarzam mężowi, że wolej mu zaniechać tych wątłych honorów, wolej poddać się wyrokom Opatrzności, niż lata zdrowia i życia mieniać w rozterce na miesiące.
Generał potrząsnął głową.
— Piłatem się nie urodziłem i symulować go nie będę.
— Pozwól, może byś pułkownika fajką poczęstował. A ja tymczasem wydam dyspozycje, bo jeżeli panowie zamierzacie zdążyć na fetę... Wszak i pułkownik niezawodnie...
— Nie, pani hrabino-generałowo — ani czasu nie mam, ani inwitacji.
— O pierwszy się nie turbuj, pułkownik, bo i ja dłużej godziny nie zabawię — a z wtórej drwij. Jedziesz ze mną. Weźmiemy nadto Fiszera i mego Ledóchowskiego, dzielnego chłopca, no i, oczywiście, nie żadnego familjanta z rzymskim senatorem.
— I wrócicie razem na wieczerzę. Ach, jakby to było dobrze. Prawdziwie byłabym pułkownikowi wdzięczną.
Bem wymawiał się. Ale Krukowiecki nie dał za wygranę. Powiódł go do kancelarji, usadowił wygodnie w rogu tureckiej sofy, poczęstował fajką i zakonkludował stanowczo:
— Trzeba, abyś był na fecie.
— Mam rozkaz wyruszenia jutro, do dnia!
— I tembardziej dziś pokazać się winieneś! Tak!... Bierz ze mnie przykład. Myślisz, że ja sobie nie zadaję przymusu, że mi pilno stawać między, między zgrają, między tą Skrzynecczyzną, gdzie każdy, gdyby mógł, toby mnie żgnął? Lecz na lud baczę, na wojsko, na mrowie obywatelów, oficerów. Moja przytomność nie pozwala klice lada czem oczu mydlić, tumanić, łgać. Krukowiecki, mości dobrodzieju, umie rąbnąć, umie się o prawdę upomnieć i nie jednemu oślepionemu, zahukanemu do serca trafić! Ho-ho, pułkowniku, a toż by się pan Skrzynecki, uradował, gdybym ja na urazę wziął i ludowi się nie pokazał!
— Lecz, panie generale, daleko mi, abym miał prawo śladem jego kroczyć.
— Masz prawo! Kto ocalił nas od pogromu? Kto klęskę ostateczną zażegnał? Kto Igańską wygrał bitwę? Nie upieraj się, pułkowniku. Nie o chwalby idzie, nie o modestję, lecz o losy ojczyzny. Kto na siłach, kto widzi niedołęstwo, kto czynami dowiódł racji — tego święty obowiązek stawać na wyłomie, narodowi się jawić!
— Na wyłomie, lecz nie na fecie — odrzekł cierpko Bem.
Krukowiecki, miast się urazić, rozśmiał się dobrodusznie.
— Cha — cha — cha! Rzekłeś, jak żołnierz, jak rycerz, ale nie jak statysta! Gdybyś miał z żołnierzami do czynienia, twoje byłoby zwycięstwo! Feta! A wiesz, pułkowniku, że dla Skrzyneckiego, dla Ostrowskiego, dla Czartoryszczyzny, Niemojowszczyzny wygrać fetę znaczy więcej niż batalję. Batalja stanowi może o sławie obcego im oficera, batalją można zgnębić Dybicza, ale nie tych, którym się wydarło dowództwo! Na fecie dopiero jedna się przyzwolenie ludu, na fecie fałszuje zasługi i urasta na odkupicielów, na wybrańców. Wiwatami, fanfarami, jadłem, trunkiem, tumultem, wrzawą niby blekotem odurza się, mości dobrodzieju, rozumy! I wodzi się ich potem od fety do fety, byle nie wywietrzały, byle się nie ocknęły! Jedno im w tych nikczemnych mataczynach bruździ, że są ludzie, których imię jest jak memento, jak kongrewska raca śród nocy. Nie masz, pułkownik, inwitacji? Radbyś wyglądać aż bobrujące myszy kota same w gości zaproszą. Pominęli cię, pułkowniku, z rozmysłem!
— Tembardziej więc...
— Nie, mości dobrodzieju! Nie panu Skrzyneckiemu służysz, nie Rządowi narodowemu! A na Pragę, myślisz, przypadkiem cię nie wezwali? A taż twoja misja nagła, nie wiadomo po co i dokąd. Kiedy panu Skrzyneckiemu i za tydzień nie śni się ruszyć?! Wyprawiają cię, bo się chcą pułkownika pozbyć!
— Ależ generale! — zaoponował Bem, czując, że jakiś chrobot wewnętrzny zrywa mu się w piersiach i wyciąga dłonie do słów Krukowieckiego.
— Nie będę cię przekonywał, dowiesz się o tem sam. Nie tyś, pułkowniku, jeden. Konsoluj się, mości dobrodzieju, że imć pan Skrzynecki cały pułk sztafet rozesłał do klijentów i popleczników, że choć, z Modlina o świcie wrócił, już wszystkich senatorów obleciał! Cha — cha! I nie bez racji w rannego ptaszka się zamienił. Ciurów, skrybów wojskowych umyślnymi wezwali na praską ceremonię — tylko nie mnie! Lecz tam moja nieobecność będzie zadość wymowną, tam, w ciżbie skrzynecczyków, kaliszanów, księcia-prezesa zauszników — szkoda było mego głosu, mej fatygi — ale w Saskim ogrodzie ja im powiem, ja im zadam! Ja ich nauczę komedjanckich deklamacyj!
Do kancelarji wszedł audytor Fiszer i szepnął kilka słów do ucha generałowi.
— Jest Chłędowska. Nareszcie! Daruj, pułkowniku, lecz po nowiny muszę.
Krukowiecki ruszył żwawo w głąb pałacyku. Fiszer został z Bemem i ją zabawiać go pokazywaniem co osobliwszych sztuk broni, którą ściany kancelarji były bardzo sztucznie obwieszone.
Pułkownik z prawdziwą lubością admirował dziwery karabel, generalskiego pradziada rotmistrzowski obuszek, złotemi fladrami misternie nażyłowany, na damasceńskich klingach chrobre zawołania, moc starej kolczugi, wschodnich kindżałów cyzelowane labirynty wykrętasów, dawnych krucic niezdarną prostotę. A że kapitan-audytor, świadom dziejów każdego zabytku i sam na takie osobliwości chciwiec zapamiętały, umiał do byle drobiazgu nawiązać i trafne napomknienie i imię wielkie, przeto Bem ani się spostrzegł, gdy tuż zabrzmiał tubalny głos Krukowieckiego.
— A nic mi, pułkownik, nie powiedziałeś, żeś całą noc w Rządzie narodowym zmitrężył!
Bem, zaskoczony tą uwagą, stropił się i bąknął coś o służbowem wezwaniu.
Generał szarpnął szpakowatych bokobrodów.
— Uuu! Coś mi tam nowego uknuli, mości dobrodzieju. Jeszcze nie wiem co — ale już swąd chwytam! Myślałem, że tylko tę rzymską orację a tymczasem... hm!..
Generał zaciął się raptem i szare, wyłupiaste oczy na pułkownika postawił. Bem wytrzymał obojętnie spojrzenie Krukowieckiego.
Odtąd niby cień jakiś zapadł między Bemem i generałem. Rozmowa niby toczyła się, niby ciągnęła, ale obojętna, zimna, rwana, ślizgająca się ogólnikami. Nawet w jadalni, choć pani generałowa starała się ożywić męża a pułkownika nadewszystko ciekawym przedmiotem zająć, przymus nie ustępował.
Aż Fiszer, który pilnie generałowej sekundował, ozwał się niespodzianie:
— A, przepomniałem. Czy pułkownik wie, że mam doń służbową sprawę i audytorską?
— Sprawę?
— Wszak w baterji pułkownika znajduje się wachmistrz: Dziurbacki?
— Dziurbacki? — Oczywiście! Czyżby dopuścił się przestępstwa?
— Kto wie? — kto wie! Żart na stronę — mam odebrać odeń zeznania. Idzie o wykrytą korespondencję Rożnieckiego ze Skrzyneckim.
Bem poruszył się niespokojnie.
— Wybacz, panie audytorze, że, nie prostując błędnego wyrażenia, powiem, iż zbyt służbowej dotykasz sprawy...
— Lecz ponieważ jest ona od dziś tajemnicą całego miasta....
— I nie od dziś, mości dobrodzieju — wtrącił się generał. — Cała różnica, że tym razem panu Skrzyneckiemu płazem nie ujdzie, choćby się Czartoryski na głowie postawił!
— Tak, bo sens pisma Rożnieckiego dowodzi, że nie po raz pierwszy spotyka go zaszczyt adresowania się do wodza naczelnego.
Pułkownika ubódł ten śmiały wywód Fiszera.
— Nie czytałem listu Rożnieckiego — ale postrzegam, że starczy, aby ten nikczemnik dwa słowa do mnie wyprawił, abym, w oczach audytora, zdrajcą został.
— Nie pułkowniku — odparł chłodno kapitan — byłby to dowód jednostronny dopiero.
— Waszmość łudzisz się jeszcze Skrzyneckim! — mruknął z przekąsem generał.
— Odróżniam jeno brak talentów od nikczemności.
Krukowiecki poczerwieniał i rzucił się na krześle z pasją, lecz pani generałowa ujęła się za Bemem.
— Słusznie, sprawiedliwie mówi pułkownik. Zdumiałabym się, żeby sądził inaczej.
Generał-gubernatorowi oczy kołem stanęły. Bem spojrzał z uwielbieniem na świeżą, łagodną twarz, która, w obramowaniu bujnych, siwych włosów, wyglądała mu na zjawisko z obrazu.
— Tak — ciągnęła pani Krukowiecka — pułkownik nie świadom jest tajników, po żołniersku patrzy na wodza, nic mu do sejmowego, rządowego krętactwa, do intryg, do knowań! Nie widzi ich, widzieć nie może.
— Co więcej, hrabino-generałowo — podjął Bem, którego naszła raptem potrzeba mówienia — wogóle Skrzyneckiego czarno nie biorę. Niezawodnie, ulega, w stosunku do starszych od siebie, zasłużeńszych generałów, obawie, by go który nie zaćmił. Co kroku lęka się o całość należnego mu pierwszeństwa! Lecz, po za tem, usuwając na stronę kwestję zdolności wojskowych, nie wyobrażam go sobie ani złym, ani mściwym...
— Myślisz pułkownik — zauważył pojednawczo Krukowiecki.
— Jestem tak pewnym, jak prawdą jest, że nie mogę chełpić się względami naczelnego wodza.
Przytłumiony odgłos bębnów rozległ się w oddali.
— Gwardja narodowa idzie już do ogrodu, na fetę — bąknął Fiszer.
— Niedługo czas i na panów. Chociaż może byś, Jasiu, zaniechał... Jesteś dziś tak utrudzonym...
Krukowiecki żachnął się.
— Ani mowy! — Ho-ho, tego by im trzeba było! — Hej sam, Maciuś! Wielki mundur! I Grześ niech zakłada!...
Szyby coraz mocniejszem brząkaniem akompaniowały nadchodzącemu łomotaniu tarabanów.
Pani generałowa pochyliła się ku mężowi.
— Jednakże, kto wie, czy właśnie nie byłoby polityczniej zaniechać. Trafisz na przewagę. W razie ozwania się, mogą cię zakrzyczeć... Zimnej krwi może ci nie starczyć — jesteś wzburzony.
— Nic to, mości dobrodzieju... Bądź spokojna. Jeszcze nie wszyscy panu Skrzyneckiemu się zaprzedali, jeszcze i Krukowiecki coś znaczy!...
Bębny, które tuż przed pałacykiem dudnić zaczęły, umilkły raptem.
Fiszer spojrzał ku oknu.
— A, ósmy pułk piechoty!...
Generał skrzywił się pogardliwie.
— Gwardja króla Jana czwartego! — Ale, czy wiesz, pułkowniku, od czego intronizacja ma się zacząć — od rejencji! Tak, mości dobrodzieju — takiego figla zamierzają nam wypłatać!
— Lecz, generale, byłby to zamach...
— I ostateczne zaprzedanie nas Dybiczowi.
— Nie sądzę, aby ważono się...
— Przyjdzie moment, że przekonasz się pułkownik! Ho-ho! I udało by się!... powiodło!... Gdyby gubernator był malowanym, gdyby żelaznego nie miał uchwytu!
— Jasiu!
— A co? W bawełnę nie obwijam! Niech wiedzą, że władzą moją gubernatorską z nimi się rozprawię! Niech jeno drgną!
Kapitan-audytor, który był poglądał wciąż ku oknu, porwał się raptem z za stoła, blady jak płótno.
— Panie generale! — zakrzyknął. — Tu się coś dzieje — ósmy pułk zaciąga warty!!
Krukowiecki a za nim Bem i pani generałowa skoczyli ku oknu. Lecz, zanim zdołali pojąć, co Fiszera o tak gwałtowne przyprawiło wzruszenie, już wraz z odgłosami tumultu, który wybuchnął raptem w antykamerze, wpadł do jadalni porucznik Ledóchowski z szablą w ręku.
— Szyldwachów nam rozbroili, generale!... Napaść! spisek!...
Krukowiecki rzucił się ku antykamerze. W tej samej chwili, we drzwiach, na tle bagnetów, ukazała się gromadka oficerów z podpułkownikiem w mundurze komendanta placu.
Generał aż zatoczył się z pasji.
— Co to ma znaczyć! Jak się ważycie!!
— Przybywam z rozkazu Rządu narodowego! Oto dokument! — odrzekł zimno podpułkownik.
Krukowiecki posiniał.
— Aspan do mnie z rozkazami!! Do generał-gubernatora!!
— Rząd narodowy polecił mi zawiadomić cię, generale — ciągnął spokojnie przybyły — że uznał za właściwe udzielić ci dymisji!
Krukowieckiemu oczy wyszły na wierzch, głowę dźwignął, poruszył wargami i osunął się na krzesło.
Przez chwilę słychać było jeno spazmatyczne sapanie generała i szelest rozkładanych przez podpułkownika papierów.
Naraz pierś Krukowieckiego zadygotała dzikim, przeraźliwym śmiechem.
Generałowa ujęła męża za ramię.
— Zaklinam cię na imię Boga!
Krukowiecki jeszcze gwałtowniejszym wybuchnął śmiechem.
— Cha-cha-cha! Więc takiej gry im się ze mną zachciewa! — Cha-cha-cha! — Z tej beczki chcecie! Więc, mości podpułkowniku, zaraportujesz Rządowi narodowemu, że swoją dymisję otrzyma z mniejszą paradą! A teraz, waćpanowie, fora ze dwora! Mores dla progów generała dywizji! — Służba! — Powóz mój niech zajeżdża! Ja się z nimi rozmówię!
Podpułkownik wyprostował się.
— Najpierw, zezwolisz generał, że spełnię misję. Z rozkazu naczelnego wodza siły zbrojnej narodowej i za moim akcesem, aresztuję cię, generale, i żądam oddania mi szpady!...
Okrzyk zgrozy dobył się z piersi Fiszera i generałowej. Ledóchowskiemu oczy pozieleniały złowrogo. Bemem wzburzenie targnęło.
— Hola, podpułkowniku — ozwał się surowo — cóż to wasze za akcesy czynisz!?...
— Jestem Kamiński, tymczasowy generał-gubernator Warszawy! Zechciej, mości pułkowniku, nie przeszkadzać mi w spełnianiu rozkazów!...
Bem wtulił głowę w ramiona. A Krukowiecki siedział osłupiały, ogłuszony, bezwładny.
Kamiński, zbywszy się teraz nieco urzędowego tonu, wręczoną mu przez Fiszera, szpadę generała wyprawiał przez adjutanta, wydawał rozporządzenia kapitanowi ósmego pułku, Lipskiemu, jak ma wartę nad pałacykiem trzymać, jak areszt domowy nad Krukowieckim sprawować, komu ma bronić przystępu a kogo puszczać.
Generał podczas siedział wciąż, z głową zapartą na ręku, z oczyma utkwionemi w jakiś nieuchwytnie odległy punkt.
Pałacyk generała powoli cisza zaległa. Odszedł Kamiński ze swoją asystą. Zniknął i Fiszer i Ledóchowski. W przylegającej do antykamery komnacie rozkwaterował się już na dobre kapitan Lipski, jeno żwawe poszmery, idące z kuchni i służbowych izb, jeno łańcuch gęsty szyldwachów, otaczających pałacyk Krukowieckiego, świadczył, iż na siedzibę tę padł grom niełaski Rządu narodowego, że ramię wodza naczelnego dosięgnęło swego nieubłaganego przeciwnika.
Bem jeszcze precz gościł u generała. Właściwie stał w jadalni, zaparty o ścianę i poglądał niepewnie ku siedzącemu generałowi, którego pani Krukowiecka usiłowała wyrwać odrętwieniu.
Pułkownik co moment powtarzał sobie, że należy mu się usunąć, odejść, że nie przystoi nawet być gapiem, że winien odezwać się żwawiej i odejść — lecz, gdy miał się poruszyć, ogarniało go przeświadczenie, że właśnie dopuściłby się niegodziwości. Nic mu do Krukowieckiego, nic do jego z Rządem czy Skrzyneckim porachunków — a przecież to sponiewieranie starego żołnierza zapadło Bemowi pod serce i piekło i kłóło i szarpało.
Wielki zegar w rogu jadalni zachrobotał przeciągle, cyknął sprężyną i ją wydzwaniać siódmą.
Bem przezwyciężył się i podszedł do Krukowieckiego.
— Czas na mnie do obozu!
Krukowiecki drgnął.
— A, to pułkownik!
Bem ujął Krukowieckiego za rękę i uścisnął serdecznie.
— Odchodzę, generale...
— Nie jestem już generałem! — odrzekł cicho Krukowiecki i wielka, perlista łza wyrwała mu się z pod obrzękłej powieki.
— Dla mnie, dla mnie generał nigdy nie przestaniesz!...
Krukowiecki potrząsnął głową i rozpłakał się.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.