Benvenuto Cellini (1893)/Tom II/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Benvenuto Cellini |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Ascanio ou l'Orfèvre du roi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Benvenuto przybył do mieszkania i zabrawszy z sobą nie worek, jak powiedział d’Orbecowi, lecz kobiałkę pięknej roboty, którą otrzymał w upominku od swojej krewnej zakonnicy w Florencyi; chcąc się ułatwić jeszcze tego dnia i ponieważ już była blisko druga po południu, nie czekał więc na Askania, którego stracił z oczu, ani na swoich pracowników obiadujących, lecz udał się sam na ulicę Froidmanteau do mieszkania Orbeca.
Idąc oglądał się w około i nic w nim nie wzbudzało podejrzeń i niepokoju.
Gdy przybył do pana d’Orbec, ten mu oświadczył, że nie może natychmiast wyliczyć złota, gdyż musi dopełnić niezbędnych formalności, oraz wezwać notaryusza do spisania aktu; hrabia tłomaczył się z wyszukaną uprzejmością, a znając niecierpliwość Celliniego, usiłował nadać swej wymówię pozór dworszczyzny i gościnności tak dalece, że Benvenuto był zniewolony oczekiwać.
Cellini tymczasem pomyślał, że dobrze by było korzystając z opóźnienia, wrócić do domu i zabrać z sobą jednego lub dwóch ludzi, którzy by mu towarzyszyli i dopomogli dźwigać złoto.
D’Orbec uzupełniając to życzenie, wysłał do pałacu Nesle swojego służącego z poleceniem Benvenuta; poczem rozpoczął zajmującą rozmowę o jego pracach, o łasce królewskiej jaką był zaszczycany, słowem starał się wszelkiemi sposobami zająć uwagę Benvenuta, który był dalekim od wszelkiego podejrzenia, ażeby hrabia mógł mieć powody do zawiści lub chęci szkodzenia.
Wprawdzie miał zamiar odsądzić go od Blanki, lecz nikt oprócz Askania nie wiedział o tem; odpowiadał przeto dość grzecznie na uprzejmość skarbnika.
Słowem wiele czasu upłynęło przy wydawaniu złota.
Notaryusz był powolny, nie można przecież w minucie spisać aktu; gdy nakoniec po wzajemnych pożegnaniach Benvenuto zamyślał powrócić do domu, spostrzegł, iż się już zmierzchało; w przedpokoju zapytał o służącego, którego hrabia wysłał po jego ludzi, ten mu odpowiedział, że nie mógł dopełnić danego zlecenia, lecz ofiarował się sam zanieść złoto odliczone przez swojego pana.
Nieufność Benvenuta ocknęła się i odmówił przyjęcia tej przysługi.
Zsypawszy złoto w kobiałkę, przesunął rękę za jej uszy, a ponieważ szczelnie dochodziły z powodu wydęcia kobiałki, niósł więc złoto daleko wygodniej niż w worku.
Pod zwierzchnią suknią miał pancerz bawoli z rękawami, krótki miecz przy boku i puginał za pasem; ruszył spiesznym, lecz zarazem śmiałym krokiem.
Jednak zauważył w przedsionku, że ludzie Orbeca szeptali między sobą, i niektórzy z nich wyszli udając, że idą w tę samę co i on drogę.
Dziś gdy się przechodzi z Luwru do Instytutu przez most Sztuk, droga ta, którą miał przebyć Benvenuto nie trwa jak kilka minut, lecz w owej epoce była to prawdziwa podróż.
Benvenuto pomimo całej swej odwagi, w tym czasie kwitnącym dla rzezimieszków i zbójców, powziął niejaką obawę o swoje złoto.
Zresztą jeżeli czytelnik zechce go wyprzedzić o kilkadziesiąt kroków, to się przekona, że niespokojność jego pochodziła ze słusznych powodów.
Od godziny prawie, to jest od chwili zapadania zmroku, czterech ludzi podejrzanej powierzchowności, otulonych obszernemi płaszczami, stało przed kanałem będącym naprzeciw Augustyanów; miejsce to podówczas było zupełnie puste.
Ci ludzie w ciągu swych czatów, widzieli tylko przechodzącego prewota z córką, którym się z uszanowaniem pokłonili.
Rozmawiali z cicha między sobą, stojąc w cieniu rzuconym od kościoła, z natulonemi na oczy kapeluszami.
Dwaj z nich są nam znani, byli bowiem już użytymi do obrony zamku Nesle; nazwiska ich były Ferrant i Francasso.
Ich dwaj towarzysze, także żyjący z podobnego rzemiosła, nazywali się Prokop i Maledent.
Ażeby zaś potomność nie spierała się, jak od trzech tysięcy lat toczą się spory o miejsce urodzenia Homera, powiemy, że Maledent pochodził z Pikardyi, Prokop był cyganem, zaś Ferrant i Fracasso urodzili się pod pięknem niebem Italii.
Co się tyczy ich powołania, w czasach pokoju Prokop był prawnikiem, Ferrant uchodził: za uczonego, Fracasso był poetą, a Maledent nieukiem.
W czasie walki wszyscy czterej potykali się jak szatani.
Teraz przysłuchajmy się przyjacielskiej i budującej rozmowie, jaką pomiędzy sobą prowadzili.
Z niej bowiem najlepiej ich poznamy, oraz jak wielkie niebezpieczeństwo zagrażało Celliniemu.
— Przynajmniej dzisiaj nie będzie nam zawadzał — mówił Ferrant, ten ryży wicehrabia, który nie dozwoliwszy nam wydobyć szpady z pochwy, zawołał: „nazad dzieci!” podły tchórz, zmuszać nas do ucieczki!
— To dobrze — odpowiedział Fracasso, ale ponieważ teraz nas samych wystawia na niebezpieczeństwo, powinienby także zostawić nam łupy z odniesionego zwycięztwa. Jakież prawo rości sobie ten tchórz do pięciuset talarów złotych. Prawda, ze druga połowa tej sumy nie złą jeszcze jest gratką. Sto dwadzieścia pięć talarów dla każdego i to nie zła nagroda w tych złych czasach, gdy człowiek jest zmuszony zabijać za dwa talary.
— Za dwa talary! Matko Boska! — zawołał Maledent; to się znaczy prowadzić fuszerkę. Proszę cię nie mów nigdy nic podobnego w mojej obecności, bo ktoby słyszał, mógłby mniemać, że i ja podobny tobie jestem.
— Cóż chcesz Maledent — odzywa się melancholijnie Fracasso, w życiu ludzkiem trafiają się rozmaite koleje i bywają chwile, w którychby się zabiło człowieka za kawałek chleba. Lecz wróćmy do głównego przedmiotu. Zdaje mi się mój dobry przyjacielu, że dwieście-pięćdziesiąt talarów jest to dwa razy tyle co sto-dwadzieścia-pięć i moglibyśmy je pozyskać, gdybyśmy się nie podzielili z wicehrabią.
— Mój bracie — odpowiedział poważnie Prokop — zapominasz jak uważam, żeśmy z nim układ zrobili; byłoby to nadużycie dobrej wiary klienta, moim zdaniem rzetelność przedewszystkiem. Należy wyliczyć pięćset talarów wicehrabiemu, lecz „distinguamus:” gdy je schowa do kalety i da nam pokwitowanie jako uczciwym ludziom, nie widzę nic zdrożnego, ażeby się rzucić na niego i odebrać mu talary.
— Dobry pomysł! — odezwał się Ferrant — Prokop okazuje przy znanej rzetelności, zwykłe dary bujnej wyobraźni.
— Mój Boże! cóż dziwnego, uczyłem się przecież prawa — odpowiedział skromnie Prokop.
— Lecz — mówił dalej Ferrant tonem pedanta, nie czas po temu, rozwodzić się nad interesami ubocznemi. „Recto ad terminum camus”. Niech sobie dziś śpi spokojnie nasz wicehrabia, przyjdzie kolej na niego; w obecnej chwili idzie nam o złotnika florenckiego; dla pewności wyprawienia go na tamten świat, postanowiono użyć nas czterech. Bo ściśle biorąc rzeczy, jeden mógłby ten interes załatwić, lecz kapitalizacya będąca raną społeczeństwa, podała myśl podziału korzyści między kilku przyjaciół. Najprzód potrzeba się z nim ułatwić szybko i zręcznie, gdyż to nie jest pospolity człowiek, jakeśmy się mogli przekonać, Fracasso i ja. Nieomieszkajmy zatem natrzeć na niego razem we czterech, a skutek nieomylny nastąpi; spodziewam się, że niebawem nadejdzie. Baczność, krew zimna, rzut oka trafny, trzymać się dobrze na nogach i strzedz się pchnięć szpady na sposób włoski.
— Nie potrzebujesz nas uczyć Ferrancie, rzekł Maledent pogardliwie, jak się zasłaniać i odpierać razy. Pewnej nocy przybyłem w osobistym interesie do pewnego zamku w Burgundyi.
Nie mogąc go załatwić tak prędko jak mi się zdawało, zniewolony byłem odłożyć do następnej nocy ostateczne ukończenie; we dnie jednakże należało się ukrywać, więc obrałem w tym celu najwłaściwsze miejsce jak mi się przynajmniej zdawało, to jest zbrojownię zamku; było tam mnóstwo zbroi, szyszaków, dzirytów, oszczepów i tarcz. Upatrzywszy jedno zupełne uzbrojenie rycerskie wysokości mojego wzrostu, wyjąłem drzewiec utrzymujący je w pionowem położeniu, wcisnąłem się w jego miejsce i stałem na podstawie zapuściwszy przyłbicę.
— To jest dość zajmujące — przerwał Ferrant — mów dalej Maledenie, czyż można korzystniej użyć czasu oczekiwania na walkę jak opowiadaniem czynów bohaterskich?
— Nie wiedziałem wszakże, że ta przeklęta zbroja, pod którą się ukryłem — mówił Maledent, służyła synom pana zamku za przedmiot do wprawiania się w sztuce szermierskiej. Jakoż dwaj dwudziestoletni młodzieńcy weszli do sali, a zdjąwszy ze ściany lanco i szpady, zaczęli się fechtować, to jest wprawiali się w zadawanie razów mojej powłoce żelaznej. Wierzcie mi lub nie, moi przyjaciele, lecz upewniam was słowem, iż pomimo razów lancy i szpad nie drgnąłem nawet i przemieniłem się w drzewiec, który zastąpiłem. Szczęściem, że ci młodzieńcy nie byli szermierzami pierwszego rzędu. W tem nadszedł ojciec i zaczął ich uczyć jak mają wymierzać razy w najsłabsze miejsca uzbrojenia, wtedy dzięki Świętemu Maledentowi, memu patronowi, do którego się modliłem, uszedłem razów. Nakoniec ten stary czart ojciec chcąc pokazać dzieciom jakim sposobem podnosi się przyłbicę, wziąwszy lancę do ręki, wymierzył nią i tak trafnie ugodził, że od pierwszego razu odkrył twarz moją wybladłą. Sądziłem, że moja ostatnia godzina wybiła.
— Biedny przyjacielu! — rzekł smutnie Fracasso, szkoda byłoby ciebie.
— Otóż wyobraźcie sobie moje oblicze śmiertelnej bladości, lecz to właśnie stanowiło moje ocalenie, bo ojciec zarówno jak i synowie przeląkłszy się, uważając w moich rysach podobieństwo ze swym pradziadem, uciekli z sali jakby szatan ich ścigał. I cóż wam więcej powiem, skoro się oddalili i ja w nogi; teraz wracając do tego o czem mówiliśmy, powiedziałem wam dlatego to zdarzenie, żeby przekonać, iż jestem mocny w nogach.
— Przyznaję to przyjacielu Maledenie — rzekł Prokop, ale w naszem powołaniu nie zależy głównie na tem, ażeby bez zachwiania odbierać razy, lecz żeby je umieć trafnie zadawać. Najważniejszem zadaniem naszem być powinno, ażeby umieć ugodzić tak, iżby ofiara nie mogła wydać krzyku. Posłuchaj, w czasie mojej wycieczki do Flandryi, miałem sobie zlecone wyprawić na tamten świat czterech przyjaciół razem podróżujących. Mój klient chciał naprzód dobrać mi trzech towarzyszy; lecz ja mu na to odpowiedziałem, że albo sam jeden podejmę się tego interesu, albo w przeciwnym razie nie chcę należyć do niego zupełnie. Zgodził się przeto, pozostawiając mi środki wykonania mego zamysłu, bylebym tylko dostawił mu czterech trupów, to otrzymam za każdego osobną nagrodę. Wywiedziawszy się o drodze jaką mieli przebywać, oczekiwałem ich w gospodzie, gdzie koniecznie wypadało im stanąć na popas.
Właściciel gospody trudnił się przedtem naszym rzemiosłem; na starość postanowił bezpieczniejszym sposobem odzierać podróżnych, zostawszy karczmarzem, lecz z tem wszystkiem żywił w sercu swojem zamiłowanie dla swoich byłych towarzyszów i nie wiele mnie trudów kosztowało nakłonić go do uczestnictwa w powziętym planie, za wynagrodzeniem jedna dziesiąta łupów moich.
Zgodziwszy się na to, oczekiwaliśmy na czterech podróżnych, którzy niebawem ukazali się na zakręcie drogi, a następnie zsiadłszy z koni, zamyślali je popaść i sami się posilić.
Wtedy oberżysta uprzedził ich, że stajnia jego jest tak ciasną, iż każdy pojedynczo musi wprowadzić konia swego, gdyż w przeciwnym razie nie mogliby się obrócić i konie by się pokaleczyły.
Pierwszy, który przestąpił próg stajni, tak długo w niej bawił, że drugi się zniecierpliwił i poszedł za nim, lecz i ten również w niej pozostał.
Trzeci jeszcze niecierpliwszy poskoczył chcąc ich wyprowadzić, lecz i ten się zatrzymał, nakoniec czwarty zdziwiony tą powolnością — zapytał oberżysty, coby to znaczyło.
— A! domyślam się teraz — odpowiedział oberżysta, ponieważ stajnia jak mówiłem jest zbyt ciasną, wyszli zapewne tylną furtką. Te słowa ośmieliły czwartego, który poprowadził swojego konia do stajni, ja uważając, że nie mam się przyczyny obawiać, gdyż domyślacie się zapewnie, że i ja tam byłem, dozwoliłem mu wydać okrzyk zadziwienia, czyli pożegnania swoich towarzyszy. Wprawie rzymskiem Ferrancie, to mogłoby dać się określić temi słowy: „trucidacio per divisionem necis.” Lecz nasz złotnik coś nie nadchodzi! Byleby go tylko nie spotkał jaki przypadek! Wkrótce już zupełnie się ściemni.
— „Suadentque cadentia sidora somnos” — dodał Fracasso! Mając to na uwadze moi przyjaciele, strzeżcie się, ażeby w ciemności nie użył podstępu, który raz jeden udał mi się pomyślnie; było to w czasie moich podróży po Renie. Lubiłem zawsze brzegi Renu, okolice tamtejsze mają w sobie coś malowniczego. Ren jest to rzeka poetów. Marzyłem więc nad brzegiem Renu, i taki był przedmiot rozmyślań moich.
Szło o to, ażeby się pozbyć pewnego pana nazwiskiem Schrekenstein, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi.
Lecz nie było to łatwą rzeczą, gdyż nie wychodził nigdy bez licznego orszaku.
Ułożyłem więc plan następujący:
Ubrałem się najprzód zupełnie tak samo jak on, i w czasie ciemnej nocy oczekiwałem na niego i jego towarzyszy.
Dostrzegłszy poruszającą się masę wśród samotnej i ciemnej nocy, „obscuri sub nocte”, napadłem z szalonym zapędem na Schrekensteina, który szedł cokolwiek naprzód; lecz przedewszystkiem zrzuciłem mu kapelusz z piórami z głowy i zmieniłem z nim pozycyę, to jest obróciłem się tak jak on plecami do towarzyszy jego.
Następnie ogłuszywszy go gifesem szpady, zacząłem krzyczeć pośród zgiełku, wrzawy i płaczu:
„Do mnie, do mnie! na pomoc! dobijcie rozbójnika!” A to tak dalece skutkowało, że wszyscy rzucili się na leżącego bez przytomności pana swojego i zamordowali go, gdy ja tymczasem zaczołgałem się w krzaki. — Szlachetny baron miał tę pociechę przynajmniej, że zginął z rąk przyjaciół.
— W istocie to był śmiały postępek — mówił Ferrant — lecz jeżeli zwrócę uwagę na upłynioną młodość, mógłbym przytoczyć czyn daleko zuchwalszy. Miałem do czynienia podobnie jak ty Fracasso z pewnym panem, który miał zawsze liczną straż przy sobie. Było to w lesie Abruzyi; oczekując jego nadejścia, wlazłem na dąb odwieczny i drapiąc się po ogromnej gałęzi rozciągającej się w szerz drogi, ległem na brzuchu i w tej postawie zacząłem marzyć. Słońce wschodziło, pierwsze jego promienie padały w długich i bladych smugach na gałęzie mchem obrosłe; świeże ranne powietrze przejmowało wonią, ptaszki świergotały, gdy w tem...
— Milczenie! — przerywa Prokop, słyszę kroki — baczność! to nasz człowiek.
— Wybornie! — pomruknął Maledent spoglądając w około siebie przelotnie, wszystko pogrążone w milczeniu, nic nie widać do koła; możemy być pewni wygranej.
Uszykowali się w cichości i oczekiwali stojąc nieporuszenie; nie można było wśród ciemności dostrzedz ich ogorzałych i okropnych twarzy, lecz oczy im się iskrzyły, ręce drżały, trzymając na pogotowiu rapiry, słowem wszystko okazywało w ich postawie oczekiwanie połączone z niespokojnością; tworzyli wśród półcienia grupę godną uwagi, którą pędzel Salvatora Rosy mógł jedynie oddać z dokładnością.
Benvenuto zbliżał się szybkim krokiem, mając się na baczności, gdyż jak wspomnieliśmy, powziął niejakie podejrzenie w domu d’Orbeca.
Wzrok jego bystry przywykły do ciemności, przeniknąć zdołał o dwadzieścia kroków, tak dalece, iż dostrzegł czterech zbójców wyłażących z zasadzki; i zanim ci otoczyć go zdołali, ukrył kobiałkę pod połę płaszczyka i wydobył szpadę z pochwy.
Oprócz tego z właściwą krwią zimną, cofnął się ku ścianie kościoła i tym sposobem mógł widzieć z przodu nacierających na niego.
Zbójcy nie myśleli z nim żartować; niepodobna było umknąć, nadaremnie więc było wołać o pomoc, zamek był w odległości pięciuset kroków; Benvenuto wszakże nie pierwszy raz znajdując się w podobnym przypadku, odpierał śmiało razy zbójów.
— Gdy tak przez czas niejaki stawiał mężnie czoło czterem wprawnym szermierzom, przyszła mu myśl niespodziana: oczywiście mówił do siebie, ta zasadzka jest przeciw mnie, gdybym tedy mógł ich przekonać, że nie jestem Benvenuto, byłbym ocalony. Odpierając razy zaczął tedy żartować, niby z ich pomyłki.
— A! czegóż chcecie moje zuchy! czyście oszaleli? czy myślicie, że biedny żołnierz ma co więcej przy sobie oprócz płaszcza i szpady? — Ho, ho! mój śmiałku, jeżeli ci się spodobała moja Ima, to wprzód uszy postradasz; w istocie dziwi mnie, iż ludzie, którzy się nie wydają nowicyuszami w swojem powołaniu, nie umieją zwietrzyć zwierzyny. To mówiąc, nacierał na nich zamiast się cofać, lecz zachował przezorność nie oddalania się od ściany jak na parę kroków, bezprzestannie więc parując zręcznie z przodu i z boku, odkrywał niby zniechcenia połę płaszcza, ażeby zbójcy widzieli, iż nic pod nim nieukrywa, jeżeli byli uprzedzeni jak wnosił, przez służących d’Orbeca, iż niesie z sobą złoto. Ten podstęp Benvenuta usprawiedliwiała zręczność władania orężem z tysiącem talarów złota pod pachą; uważając to za niepodobieństwo, zaczęli powątpiewać.
— Czybyśmy się naprawdę omylili Ferrancie? — rzekł Frakasso.
— Być może. Benvenuto zdaje się być daleko niższym od tego, a jeżeli to on jest, nie ma przy sobie złota, więc ten przeklęty wicehrabia oszukał nas.
— Jabym miał mieć złoto? — odezwał się Benvenuto dosłyszawszy tę mowę, a zawsze odpierając razy. — Mam tylko kilka sztuk miedziaków i tych siebie nie dam wydrzeć bezkarnie, możecie przypłacić drożej za nie jakbyście napadli na obładowanego złotem.
— Do kata! — zawołał Prokop — to musi być rzeczywiście wojskowy. Alboż to złotnik umiałby tak zręcznie władać orężem? Poćcie się jeżeli się wam podoba. Co do mnie, nie myślę bić się dla sławy.
I Prokop mrucząc wystąpił z walki, gdy trze towarzysze jego zwalniali natarcie w skutku powątpiewania i przykładu danego przez Prokopa.
Benvenuto poznawszy to, starał się korzystać z czasu i rozpoczął odwrót, lecz nie przestając ciągle odpierać zadawanych razów, podobnie jak dzik gdy wiedzie sforę psów za sobą.
— Dobrze, dobrze, chodźcie ze mną moje zuchy — wołał Benvenuto; — chodźcie ze mną, aż do Pré-aux-Clercs, do Czerwonego Domu gdzie oczekuje na mnie moja księżniczka, której ojciec jest szynkarzem. Mówią, że droga nie jest bezpieczna i miło mi będzie mieć z sobą straż podobną.
Na ten żart Fracasso przestał ścigać Benvenuta i poszedł za Prokopem.
— Jesteśmy szaleńcy Ferrancie — rzekł Maledent... alboż to złotnik...
— Tak, tak, to on nie kto inny — zawołał Ferrant, dostrzegłszy w tej chwili naładowaną kobiałkę pod pachą Benvenuta, któremu poła płaszcza odwinęła się w skutku szybkiego poruszenia.
Lecz już było za późno. Pałac Nesle był o pięcdziesiąt kroków zaledwie i Benvenuto swym donośnym głosem, dźwięczniejszym w ciszy nocnej zaczął wołać: „Na pomoc! towarzysze moi, to ja.” Fracasso wtedy chciał powrócić na pole walki i Prokop również śpieszył do Ferranta i Maledenta nacierających na Benvenuta.
Robotnicy czekali na pana swego, i na pierwsze wezwanie, drzwi pałacu Nesle otworzyły się i olbrzymi Herman, mały Jaś, Szymon mańkut i Jakób Aubry wypadli uzbrojeni dzidami.
Na ten widok zbójcy uciekać zaczęli.
— Poczekajcie moi mili! — wołał za nimi Benvenuto — czy nie odprowadzicie mnie do samego domu przynajmniej? O! fuszery, nie umieli odebrać we czterech jednemu człowiekowi tysiąc talarów złotych.
W istocie, zbójcy zadali tylko lekkie draśnięcie w rękę przeciwnikowi swemu i uciekali struchleli a Fracasso jęcząc i wyjąc. Biedny Fracasso w chwili ostatecznej walki, miał wyłupione prawe oko, w skutku czego został jednookim do śmierci, a to uczyniło posępniejszem oblicze jego i ta od przyrody nacechowane melancholią.
— O teraz moje dzieci — rzekł Benvenuto do swoich towarzyszy, gdy zbójcy znikli im z oczu — po takiej rozprawie, słusznie nam się należy wieczerza. Chodźcie więc wszyscy wypić na cześć mojego ocalenia, moi wybawcy. Lecz cóź to znaczy, nie widzę Askania. Gdzie Askanio?
Przypomnijmy sobie, że Askanio opuścił swojego mistrza wychodząc z Luwru.
— Ja wiem gdzie on jest — odezwał się Jan.
— Gdzież przecie?
— W ogrodzie wielkiego Nesle, przechadzał się tam przed pół godziną, byliśmy z nim, student i ja, lecz prosił ażebyśmy go samego zostawili.
— To dziwna, że niepoznał mojego głosu — mówił do siebie Benvenuto, i nienadbiegł z innymi gdym wzywał pomocy. — Nie czekajcie na mnie, jedzcie wieczerzę, odezwał się głośno do swoich towarzyszów. A! to ty Katarzyno.
— O! mój Boże, czegóż się to dowiedziałam... chcieli zamordować pana!...
— Tak, tak, było to coś podobnego.
— Jezus Marya! — zawołała Katarzyna.
— To już minęło, moje dziecię — rzekł Benvenuto dla zaspokojenia Katarzyny, która zbladła jak ściana. Teraz pośpiesz tylko do piwnicy po wino i to najlepsze dla tych poczciwych chłopaków.
— Ależ przecie pan znów nie wyjdziesz?
— Nie, bądź spokojna, pójdę tylko po Askania, który jest w ogrodzie wielkiego Nesle, mam z nim wiele do mówienia.
Robotnicy i Katarzyna wrócili do domu, Benvenuto poszedł do ogrodu.
W tej chwili księżyc wschodził i mistrz poznał Askania, który właśnie wstępował na drabinę przystawioną do muru oddzielającego ogród prewota.
Młodzieniec stanąwszy u szczytu, okraczył mur, ściągnął drabinę na drugą stronę i wkrótce zniknął.
Benvenuto przetarł oczy jak człowiek niedowierzający swojemu wzrokowi, poczem doszedł do giserni i tam otworzywszy okno skoczył na mur graniczny małego Nesle; zkąd po winnej latorośli spuścił się bez szmeru do ogrodu Blanki.
Rozciągnąwszy się na ziemi, przez kilka chwil z przyłożonym uchem przysłuchiwał się nadaremnie.
Nakoniec lekkie szeptanie w oddaleniu słyszeć się dało; powstał i skierował kroki w tę stronę, macając w około siebie i zatrzymując się bezprzestannie. Wkrótce głosy stawały się coraz bardziej wyraźniejsze.
Benvenuto wtedy przyspieszył kroku i w końcu drugiego chodnika przerzynającego ogród, rozpoznał czyli raczej odgadł w ciemności postać Blanki w białej sukni, siedzącej przy Askaniu na ławce, którą znamy. Kochankowie rozmawiali z cicha lecz wyraźnie.
Ukrywszy się w gęstwinie drzew, Benvenuto zbliżył się i przysłuchiwał ich rozmowie.