Krakowie! śliczna kołysko moja!
O Romo moja! królewski grobie!
Jakże radosna znów dusza moja,
Gdy z tułaczami idę ku tobie.
O! salve! salve! w świątyń koronie,
W smutku purpurze — sierocy tronie.
Znów będę klęcząc patrzał ze wzgórza
Na Wisłę jasną, co u podnożapodnóża
Wawelu niby córka narodu,
Z rozpuszczonemi rzek warkoczami
Leży, ubrana w blaski zachodu,
I tuli Wawel i coś wargami
Szepta mokremi na pocieszenie.
I znowu czoło zwite w cierpienie,
W palące troski, w gryżące bóle,
Do starych, zwilgłych murów przytulę —
Chłodząc się pieśnią starą, co z wieka,
Jak strumień, przez te mury przecieka.
Chodźcie tułacze! — pójdziemy razem,
Przed każdym świętym klękniem obrazem;
O! jest gdzie modlić się w naszém mieście!
Z tłumem modlącym przed Maryi kościołem.
Przy dzwonów biciu uderzym czołem,
Aż jęk rozedrze chmury nareszcie,
Litością świętych skruszą się twarze,
I Bóg nam niebo szczęścia pokaże.
Salve Cracovia!
Co to jest? Chryste
Gdzie miasto moje? — morze ogniste
Szaleje w miejscu gdzie miasto było;
Bałwany czarne dymów się wiją,
Piętrzą się z ogni i w niebo biją, —
A wieże toną — a pod mogiłą
Ogni, we dzwony na trwogę walą,
I ludzie dziką wrzawą się żalą.
Straszne, bolesne były to chwile!
Lud po kościołach tarzał się w pyle,
I wołał z jękiem, trwogą przejęty:
O nieśmiertelny! o mocny! święty!
Od ognia racz nas zachować Panie!
O Matko uproś, odwróć karanie! —
A ogień ludzi z świątyń wyrzucał
Szydząc i w twarze świętych się rzucał.
I od téj świątyń płonących świecy
Straszny blask padał po okolicy,
I lud bez dachu, skłócony z światem,
Jako Izrael nad Eufratem
Na polach leżał jak na całunie,
Blady i niemy, przy krwawéj łunie.
Pod tą ognistą twojego gniewu
Świątynią, Panie, klękam bolesny,
I popiół gruzów miasta mojego SypiąSypię na głowę jako szron wczesny,
Na usta, jako żałobę, kładnąkładnę,
Po mojém szczęściu i ślub ci czyniączynię,
Że nosić będąbędę ją w wszéj godzinie,
I niechcąniechcę widzieć w duszy wesela,
Póki to miasto nie wstanie ładne,
Potężne; póki Zygmunt z Wawela
W pieśń Wielkanocną się nie rozjęczy.
A jeźli kiedy w płacze łabędzie
Rozpuszczę lutnię — nie o mnie będzie
Płacz, ale z bólu, co naród dręczy.
Jeźli do modlitw ręce rozłożę —
Nie za mnie modlić się będę. Boże!
Daj, niech przed jedną tą myślą jasną
Marzeń mych małych gwiazdy pogasną,
I małe bóle znikną. Dość długo
Gołębich gruchań byłem ja sługą.
Dziś — dziś spokojny jak nagie skały.
Burze’m miał w życiu, ale przewiały,
I łzy niemęzkie już skamieniały
Od zimna jednéj kobiety białéj,
Co na me prośby, bóle najkrwawsze,
Zimną — kamienną twarz miała zawsze.
Za strasznych nocy bezsennych tyle,
Za przemarnione młodości chwile
Przekląć ją nawet usta me blade
Nie śmią — i pamięć o niéj dziś kładę
Na sercu, jako kwiaty uschnięte
Już — na pamiątkę, na lata stare.
O Boże! przyjmij serca ofiarę,
Ochrzcij mnie bólem na rzeczy święte;
Bo chcechcę jak posąg być Laokona,
Co kona, lecz nie za siebie kona.
A ty czemu Stasieńku nie siadasz?
Siądź tu przy mnie — cóż-to? ty nie gadasz
Do mnie? — ty drżysz? — co ci, mój sokole?
STACH (zapatrzony).
Straszne, straszne rzeczy, widzę w dole!
Miasto jakieś jakby od pioruna
Roztrzaskane — dym jak z kadzielnicy
Płynie czarny — i po okolicy
Smutek głuchy leży; więc ta łuna,
Co nam niebo w każdą noc krwawiła,
Z tego miasta tak okropnie biła.
TERESKA (klękając).
Od powietrza, ognia, Boże z nieba!…
STACH (smutno).
Nie módl się już, siostro, — niepotrzeba!
Ogień się już nie chwyci popiołów —
Wszystko w gruzach — czerepy kościołów
Rozwalone, bez dzwonów tam leżą,
I niemodlą się — już i niewierzą.
Tylko zamek jakiś w drzew koronie
Stoi ogniem nietknięty w téj stronie.
TERESKA (żywo).
A mogilnych po za miastem znaków
Niema?
STACH.
Są, są — dwie jakieś mogiły
Z dwóch stron miasto ono otoczyły —
Choć zielone, smutek znać.
Toż po tylum świętych miejscach chodził,
Gniótł kamienie przed każdym obrazem,
I postami ciałom moje głodził,
A nie zesłał Bóg śmierć na ojczyma,
I nieszczęściom naszym końca niema,
I nie będzie — taką dziś mam wiarę,
Kiedy patrzy na to miasto stare.
TERESKA.
Z gruzów Kraków wstanie znów bogaty,
I my bracie powrócim do chaty.
STACH (z gorzkim śmiechem).
Kiedy?
(po chwili.)
O! Teresko! jakby ja rad chętnie
Wrócić w chatę i pracować skrzętnie,
Orać ziemię, sierpem żąć na łanie —
Mnie już nudzi włóczęga i granie.
Granie, bracie, dał ci Pan-Bóg z nieba,
Dar to śliczny i ludziom go trzeba.
STACH.
I ja nieraz tak dumałem sobie —
I gdym ludzi zobaczył w żałobie,
I zobaczył jak od mojéj pieśni
Pogodnieli — i gdy zbójce leśni
Kruszyli się słysząc moje granie,
I w pierś bili, — gdy słabi mocnieli,
I wierzyli, co wiary nie mieli,
Tom ja klękał i mówiłem: Panie
Boże! przyjmij me podziękowanie,
Ale nieraz kiedy ludzi niema,
Kiedy pieśniąpieśni śpią jak w lesie ptacy —
To mnie nudzi to życie bez pracy
I bez jutra — i wstyd duszę ima,
I mam w sobie dużo niepokoju,
I zazdroszczę wtedy tym, co w znoju
Stachu! z naszych stron. (głośno) Nie znacie czasem
Marcinowéj chaty po pod lasem?
GÓRAL.
Oj! ktoby jéj nieznał, — toć Marcina
Znała każda naokół wiosczyna,
Mądry człek był i znał różne leki,
I wędrował po ziemi dalekiéj.
Umarł biedak — ojczym dzieci jego
Wygnał z domu na żebry niebogi,
Zmarły pono — a matka bez mała
Od niedawno z żalu oszalała.
Bądź-ta zdrowi i mnie czas do drogi.
Oszalała — słyszysz — oszalała,
O mój Boże, o mój Jezu złoty —
Oszalała za dziećmi z tęsknoty.
A my tutaj po gościeńcach gramy
I nierobiąc nic cudu czekamy.
(rzuca skrzypce.)
Lepiéj niech się rozlecą w kawały,
Niżby ciągle płaczliwie śpiewały
O nieszczęściach, co się skończyć niechcą.
(bierze Tereskę za rękę.)
Chodźmy siostro! pójdziemy w nasze strony,
Wezmę z sobą topór wyostrzony,
Skuteczniejszy niż pieśń i pacierze.
Raz nim jeszcze w ojczyma uderzę —
Rozpacz doda sił, — a ludzie w siole
Nie napiszą mi „zbójca“ na czole,
Choćby tylko dla tego, żem tyle
Cierpiał przez tułactwa gorzkie chwile.
Bracie, patrzaj — ja dziś niemam siły
Od topora wstrzymać ręce twoje,
Boś ty cierpiał tyle, że się boję,
By nieszczęścia twe mnie nie zabiły
Wyrzutami, że memi radami
Namnożyłam ich tyle latami.
Dziś Tereska twa inaczéj wierzy:
(z powagą.)
Kiedy ludzka sprawiedliwość drzéma,
Kto zbrodniarza toporem uderzy,
To nietylko taki grzéchu niema,
Ale jest jakby Boży wysłaniec,
Co narzuca na zbrodnie kaganiec,
I naucza krwawemi znakami,
Że jest sprawiedliwość po nad nami.
Chodźmy! chodźmy!
(padając przed kościelnym progiem.)
Chrysta rodzicielko,
Daj mi wiarę w moją wiarę wielką.
Klęknij bracie! przed kościelnym progiem
Módl gorąco się, braciszku miły,
Bo niebieskiéj trzeba tobie siły,
I zwyciężysz, bracie, tylko z Bogiem.
I prosząc klęka wraz z nim u proga,
On klęknął przy niéj — ostrząc w wzruszeniu
Topór swój na kościelnym kamieniu,
Wielkie zanoszą modły do Boga.
I nie jak dziad już szemrał modlitwy,
Ale jak żołnierz na polu bitwy!