Bez paszportu/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez paszportu |
Podtytuł | Z pamiętników wygnańca |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia L. Bilińskiego i W. Maślankiewicza |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Siedzimy wieczorem na werandzie cukierni Loursa.
Tak łatwo wmówić w człowieka to czego pragnie gorąco. Przeto i we mnie przyjaciele wmówili wiarę, że za kilka miesięcy powrócę do kraju.
Ta błoga pewność, nowe horyzonty, nowe nadzieje odsłania przedemną.
Zwykłe nasze grono dziś powiększył krewny Józefa Leszczyńskiego: Maryan Zawisza. Szlachcic to starego autoramentu.
Grubo niemłody, kawaler, krępy i niski, pasyami lubi tańczyć i prowadzić mazura. Znajomi dali mu przydomek „Zawierucha“.
Posiada w ziemi rawskiej piękny majątek: Sadkowice, gdzie swoim własnym sumptem „bez niczyjej pomocy“, jak mówi, stawia kościół[1].
I właśnie, chociaż to pora siewów, przyjechał do Warszawy na konferencye z architektem, z pozłotnikiem i z całą rzeszą rozmaitych rzemieślników.
Te konferencye absorbują mu całe dnie. Wieczorem zaś przychodzi do Józefostwa Leszczyńskich, aby jak powiada: „rzucić się na łono rodziny“.
Zwykle pan Zawisza bywa w brylantowym humorze. Jak z rogu obfitości sypie anegdoty zawsze dowcipne, częstokroć drastyczne, chociaż trzeba przyznać, że te ostatnie pan Maryan bardzo zręcznie umie jedwabiem obwijać.
Dzisiejszego wieczoru opowiada bardzo dowcipnie, ile wycierpiał z powodu pierwszej opery Moniuszki przedstawionej w Warszawie, z powodu Halki.
— Bo żeby też ten narwaniec Włodzimierz Wolski wykoncypował takie paskudne libretto do tej cudnej muzyki. I pomyśleć, że to już na wieki wiekuiste pozostanie... A toć ja sam, byłbym pana Włodzimierza karmił suto i przystojnie odziewał podczas tworzenia libretta do opery Moniuszki, — i hojnie za inną fabułę zapłacił...
Podczas opowiadań Zawisza co i raz skinieniem przywołuje garsona i każę mu przynosić: to pudełko cukierków, to paczkę ciastek, naprzemian.
— Bo przecież — tłomaczy te swoje ciągłe zakupna — skoro tak długo zasiadamy miejsca w cukierni, właściciel musi z nas mieć intratę.
Z humorystycznych anegdot niestrudzony narrator przerzuca się do wspomnień lirycznych.
Opowiada jak w r. 1869 we Florencji, ówczesnej stolicy Włoch, zwiedzając park królewski, ujrzał zdaleka króla Wiktora Emanuela. Podbiegł ku niemu i przedstawił się, jako szlachcic polski, którego siostra rodzona poślubiła Świdzińskiego... a ponieważ matka Franciszki Krasińskiej, królewiczowej Karolowej, była też Świdzińska... przeto niektóre stare szlacheckie polskie rody są z domem Sabaudzkim spokrewnione... Jak on, Maryan Zawisza, dokumentnie wytłomaczył to Wiktorowi Emanuelowi, który słuchał bardzo uważnie, — nie przerywał, ani zaprzeczał, owszem przytakiwał łaskawie. A potem rozkazał przedstawić sobie całe towarzystwo z Zawiszą królewski park zwiedzające (Towarzystwo wyłącznie z dobrej, starej szlachty złożone). I ze wszystkimi król Emanuel był za pan brat i winem w jakiejś altance częstował, na cześć pięknych Polek (a rzeczywiście w tem gronie było kilka prześlicznych pań) a także za pomyślność Polski toasty spełniał...
Maryan Zawisza do łez rozrzewnia się, opowiadając ten fakt autentyczny, świadczący o popularności „del rè galantuomo“.
Tymczasem, podczas króciutkiej pauzy, w narracyi — słyszę, że za mną ktoś cicho wymawia: — Pan Szymon Tokarzewski! — wymawia dwukrotnie, lecz nikt się z powitaniem nie zbliża.
Rozumiem!... wytropił mnie jakiś szpieg, przecież nie będąc pewnym, chce dokumentnie sprawdzić tożsamość mojej osoby... gdybym się obejrzał, już miałby niezbity dowód. Więc, jak trusia, niby na rozżarzonych węglach siedzę, a lubo czuję przeszywające mnie nawskróś sztylety spojrzeń szpiegowskich, — rozmawiam bardzo spokojnie, śmieję się swobodnie bardzo.
Jestem zgubiony, — niema co! nie wyślizgnę się tym razem z sideł... to pewna!...
Jedynem mojem już teraz pragnieniem jest, wyrwać się z tej werandy i odejść, aby swoją obecnością nie kompromitować i na odpowiedzialność nie narażać moich przyjaciół.
Pułkownik Walenty Lewandowski, niechcący ułatwia mi wybrnięcie z przykrej sytuacyi przypomnieniem, że to dziś sobota.
Dwa razy miesięcznie, w soboty bywały męzkie zebrania u Aleksandra Krajewskiego, przy ulicy Obożnej.
Zrywam się i, prawie nie żegnając towarzystwa, wybiegam na placyk przed hotelem Europejskim. Wsiadam do dorożki i każę się wieźć w Aleje Ujazdowskie.
Już jest godzina dziesiąta.
Na Nowym Świecie większa część sklepów już zamknięta. Przechodniów bardzo niewielu.
W Alejach Ujazdowskich już zupełnie pusto.
Przy świetle gazowych rewerberów tu i owdzie dostrzegam siedzące na ławkach, przytulone do siebie, oczywiście romansowe pary.
Ciągle doznaję wrażenia, jakoby śladem mojego wehikułu dążyła inna dorożka.
Przysiągłbym że tuż za mną słyszę stąpania znużonego dorożkarskiego szłapaka...
Jestem pewien, że ściga mnie szpieg...
Jestem pewien, że skorobym wysiadł, każe mnie aresztować i do ratusza, albo na Pawiak powiezie natychmiast.
— Już koniec Alei, panie, — mówi dorożkarz odwracając się do mnie z kozła, — już Belweder.
— Belweder — powtarzam jak echo.
— Pan każe do rogatek, czy też za rogatki jechać?
— Wysiądę — odpowiadam po chwilowym namyśle i wysiadam nie mając żadnego planu, żadnego pomysłu, co dalej robić ze swoją osobą?...
Tak! nie myliłem się: trop, w trop za mną dążyła dorożka, zajęta przez dwie osoby: kobietę i mężczyznę.
Odgaduję.
Szpicel zabrał ze sobą kompankę, aby od siebie odwrócić moją uwagę, moje podejrzenia, aby swemu pościgowi za mną nadać pozór romantycznej eskapady.
Schodzę z szosy w aleję. Oni zawracają.
Ja dążę ku miastu — oni też ku miastu dążą noga za nogą, równolegle ze mną...
Zresztą absolutna pustka. Tylko ku Łazienkom galopem posuwają się dwa odkryte powoziki, wiozące oficerów grodzieńskiego pułku lejbgwardyi.
Otaczają mnie obszary ciche, rozjaśnione srebrzystym księżyca blaskiem.
Lewą stronę Alei zajmuje letni obóz wojsk.
Białe namioty obozu wyglądają niby jurty nomadów. Obóz już we śnie pogrążony. Tu i owdzie mignie coś — jak iskra, albo jak skrzydełka przelatujących świetlików — to ostrze bagnetu szyldwacha.
W pośrodku Alei, sylwetkowemi kontury, na srebrzystem tle rysuje się wydłużona postać stójkowego.
A tamci wolniusieńko, wolniusieńko, wciąż, wciąż jadą za mną...
W oddali błyszczą blade, smętne światełka z okien Ujazdowskiego szpitala.
Z pierwszego piętra pałacyku, na rogu ulicy Pięknej, biją łuny światła.
Fortepian i wiolonczela wtórują tenorowi śpiewającemu pieśń włoską, której melodyjne strofy przez otwarte okna weneckie i koronkowe zasłony echo porywa i rzuca je w pustkę, w ciszę Ujazdowskiego Placu i Alei.
Z kręgu światła skręcam na lewo i przez bardzo mroczne ulice: Wilczą, Mokotowską, Bracką wydostaję się na Nowy-Świat.
Przystanąłem na rogu.
Ścigający mnie szpicel oczywiście zgubił mój trop — dorożki z parą pasażerów nie było.
Z gardzielą ulicy Obożnej na Krakowskie — Przedmieście wysuwa się korowód z kilkunastu mężczyzn złożony.
Poznaję ich, to moi znajomi, przyjaciele, niegdyś towarzysze — katorżnicy, ex-wygnańcy, wracający teraz z wieczornicy, od Aleksandra Krajewskiego.
Na czele korowodu idą: Pług[2], Bułharowski, Pióro, Aleksander Rodkiewicz, Antoni Wałecki, Wołody Skiba[3].
Przystają chwilę, kończą rozpoczętą gawędę, zaczem rozchodzą się w różne strony miasta.
Jestem pewien, że każdy z tych ludzi bez względu co potem nastąpi zaprosiłby mnie do swojego domu na nocleg.
Lecz właśnie ja tego nie chcę... Ja nie chcę narażać przyjaciół swoich na ciężką odpowiedzialność.
— Jeśli mam ginąć — niechaj ginę sam! — myślę, we wnęku jakiejś bramy kryjąc się tak, że nikt z przechodzących moich przyjaciół, nikt mnie nie dostrzega.
Minęli mnie...
Tymczasem do wiedeńskiego dworca nadjeżdża hotelowy omnibus i kareta...
Błyska mi szczęśliwa myśl...
Wskakuję do napotkanej dorożki i wraz za omnibusami i za karetką do hotelu wjeżdżam, jako podróżny świeżo do Warszawy przybyły. W hotelu mogę przenocować; tutaj już nikt za udzielenie mi schronienia i noclegu nie będzie odpowiedzialny...
Jestem niemłody, przyzwoicie ubrany, nie budzę żadnych podejrzeń. A że już jest dobrze po północy, a ja rzeczywiście ogromnie zdenerwowany i znużony, odrazu rzucam się na łóżko, nie pyta mnie służący o nazwisko, ani nie żąda legitymacyi, tembardziej że mu dałem dwudziestopięciorublowy banknot, prosząc aby mi go zmienił i z herbatą przyniósł rano.
Leżałem bez ruchu, nie mogąc zasnąć.
Szpicel już pewno zaalarmował ratusz.
Lada chwila policya zarządzi rewizyę po domach i we wszystkich hotelach...
Lada chwila mnie zaaresztują i do cytadeli odstawią.
O jakże prędko spełniają się obawy kanonika Rogozińskiego!
Czemużem nie posłuchał mądrej rady przyjaciela?...
Czemu?...
Czemu żem popełnił czyn, rzeczywiście nierozważny wysoce?...
Czemu?...
Ach! bo tęsknota do Ojczyzny, tak mi duszę rwała, szarpała, żarła, aż rozsądek i rozwaga i wszystkie inne uczucia stłumione umilkły...
Ale czy ten, kto mnie ściga i zadenuncyuje, czy taki człowiek, jest zdolny zrozumieć i odczuć tęsknotę do ziemi ojczystej?
Nie! on oskarży mnie, żem do kraju powrócił w celach konspiracyi. Oskarży zaś tem śmielej, że socyalistyczny ruch, zapoczątkowany przez Ludwika Waryńskiego, od r. 1876 rozwijał się u nas coraz bardziej...
Wstrząsa mną dreszcz lęku, dreszcz oczekiwania gromu, który musi nieodzownie we mnie uderzyć.
Rozprzęgają się resztki mojej energii, obezwładnia moją duszę poczucie samotności i opuszczenia, znękania.
Wreszcie w rozgorączkowanym moim mózgu myśli przestają wirować... Wpadam w stan absolutnej prostracyi....
W pokrzepiającym, chociaż krótkim śnie, przepaliła się we mnie gorączka trwogi. Zaczynam sam z siebie szydzić i strofować się za swoje wczorajsze tchórzostwo.
Przy pogodnym słonecznym dniu nerwowa moja wczorajsza wrażliwość tężeje zupełnie.
Rzeczywistość odsłania się przedemną, niby krajobraz, z którego opadły ciemności i mgły...
Decyduję się opuścić Warszawę najpierwszym pociągiem, jaki odejdzie w kierunku Kostromy, i z drogi dopiero dać moim przyjaciołom wiadomość o moich obawach i przygodach.
Jestem spokojniejszy, niżli wczoraj. Jestem zrezygnowany przyjąć mężnie wszelkie pociski, jakie los ma dla mnie w swoim kołczanie — jednak wychodząc z pokoju płochliwe spojrzenie zapuszczam w głąb hotelowego korytarza.
Pusto...
Wolnym, swobodnym krokiem zadowolonego z siebie safanduły ze wschodów schodzę — nagle...
Po za sobą słyszę cicho, nieśmiało wymówione:
— Pan Szymon Tokarzewski, z Halicza...
— Oho! niema głupich! niedoczekanie twoje, abym się obejrzał, niedoczekanie, naiwny szpiclu! myślę i idę, ani przyśpieszając, ani zwalniając kroku.
A głos tymczasem powtarza:
— Pan Szymon Tokarzewski z Halicza.
Na pierwszem piętrze ktoś zachodzi mi drogę z flanku...
Anim drgnął, anim się zatrzymał...
Aż tu czarno, żałobnie ubrana postać wyciąga ku mnie ręce, delikatnie ujmuje moje dłonie i słodki dźwięczny głosik pyta:
— Czy pan mię naprawdę nie poznaje, czy też tylko poznać nie chce?...
Pytająca osóbka odrzuca krepowy welon i ze zdumieniem widzę — znajomą z Halicza.
— To pani, Anno Piotrowno, wołam, — pani w żałobie i po kim?
— Po mamie, — odpowiada panienka i łzy tryskają jej z oczu.
— Biedactwo! mówię ze szczerem współczuciem. Co pani porabiasz w Warszawie?... z kim przyjechałaś i poco?
— Przyjechałam sama. Przyjechałam w celu znalezienia zarobkowej pracy. Ze śmiercią mamy, zarazem straciłam byt oparty na emeryturze. Pan zna przecież Halicz i wie, że tam trudnoby nawet marzyć o jakimkolwiek zarobku. W Warszawie, jak słyszałam, o lekcye rosyjskiego języka nietrudno. Ja skończyłam instytut w Moskwie, mam patent... Więc przyjechałam się starać o lekcye... W braku znajomych stanęłam w hotelu... Ja wczoraj wieczorem na werandzie u Loursa spostrzegłam już pana i, ucieszyłam się ogromnie. Ale pan był w licznem, wesołem towarzystwie, przeto nie śmiałam się zbliżyć...
— I — przerywam gwałtownie — i dwa razy wyrzekłaś pani półgłosem: „pan Szymon Tokarzewski“. Czy tak?
— Tak! tak właśnie.
— Bodaj też panią Bóg kochał, napędziłaś mi kolosalnego strachu, no! — wybucham śmiechem uszczęśliwiony, bo całe olbrzymie rusztowanie moich podejrzeń co do szpiega i obaw, co do aresztowania mnie wali się w tej chwili. Czuję się znów spokojny w kochanej Warszawie.
Znajoma, którą spotkałem, Anna Piotrówna, chociaż rosyanka doskonale włada polskim językiem.
Przez parę lat w Haliczu mieszkaliśmy w jednym domu i one, nasze sąsiadki, zachwycone prześliczną grą na skrzypcach kanonika Rogozińskiego, coprawda, trochę niechętnie z naszej strony z początku, przecież zaznajomiły się z nami.
Z biegiem czasu pozyskały naszą życzliwość, bo matka dobre, potulne stworzenie, serdecznie współczuła naszej doli, czyli właściwie naszej niedoli wygnańców i tem chwyciła nas za serce, czego znów Anna dokazała, z zapałem ucząc się po polsku, studyując historyę naszego narodu, uwielbiając naszą literaturę i naszą poezyę.
Jak umiem, jak mogę pocieszam płaczącą biedaczkę.
— Moje znajome zaopiekują się panią i wskażą jej biura pośredniczące w znalezieniu lekcyi. Będziemy bardzo radzi, że lekcye rosyjskiego języka naszej młodzieży będzie udzielała osoba, przyjazna Polakom. Tylko — śmieję się kiedyśmy już do Leszczyńskich jechali — tylko na ulicy nie wywołuj pani mojego imienia i nazwiska. Niech ręka Boska od tego broni!
— Jezus! Marya! a to czemu?
— Bo, w Warszawie ja, nie jestem ja.
—?
— Nie rozumie pani? No! to musisz pohamować swoją ciekawość, gdyż rozwiązanie zagadki otrzymasz dopiero, kiedy stanę w Kostromie. A teraz, — sza!
Ten mój kilkunastogodzinny strach, lubo nieuzasadniony, był jednak przestrogą, że nie trzeba przeciągać struny, — że mój nielegalny pobyt w Warszawie, pobyt bez paszportu trwa już zadługo, że wreszcie może się stać i dla mnie i dla moich przyjaciół niebezpiecznym....