Biały Kapitan/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały Kapitan |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co dziś mamy do zrobienia, panie Pink?
Takie pytanie padło z grubych warg opasłego pana Swena i natychmiast zostało zagłuszone potężnem ziewaniem oraz głośnym chrzęstem stawów, gdyż czcigodny dyrektor więzienia zaczął prostować swoje ramiona atlety.
Dochodziła dopiero ósma godzina, był ponury, mglisty poranek, więc i pomocnik pana Swena, wysoki, chudy, zawsze przepojony goryczą chorej wątroby Pink ziewnął dyskretnie i odparł:
— Jałowy, nudny dzień, panie dyrektorze, doprawdy, zupełnie nudny! Mamy dziś do wypuszczenia na wolność tego nicponia Miguela i milczącego, jak grób, Stefana. To i wszystko! Nic ciekawego...
— Życie staje się coraz bardziej jednostajnem, drogi Pink! — westchnął dyrektor. — Minęły te czasy, gdy co drugi dzień przybywał do nas zacny ksiądz Minster, doktór Wolley, elegancki Strengler i — zaczynała się gorączkowa, podniecająca praca!
— Tak! tak! — zawołał Pink. — Ksiądz spowiadał skazanego, coś gadał do niego o Królestwie Bożem i o marności tego życia...
— Kawalarz z tego księdza Minstera! — zaśmiał się pan Swen. — Wie przecież, że zbrodniarze idą do piekła, prościuteńko, szerokim traktem, galopem, a zawraca im głowę na pożegnanie... dla porządku. Dobra też ta marność życia! Jakeśmy to popijali nieraz, smacznie zajadali i opowiadali sobie wesołe historyjki z księżulkiem Minsterem! Pamiętacie, Pink?
— Pamiętam, a jakże — pamiętam, panie dyrektorze! — zarechotał drewnianym śmiechem chudy Pink. — Zabawny też ten doktór Wolley! Nie wiadomo poco wysłuchiwał i opukiwał skazanego i z radością stwierdzał, że serce robi o dwadzieścia, a nawet dwadzieścia pięć uderzeń więcej niż zwykle... Tylko Strengler nic nigdy nie mówił. Naciągał powoli swoje niciane rękawiczki i czekał spokojnie, aż prokurator każe mu zarzucić stryczek na szyję zbrodniarza, no — i skończyć z nim na zawsze...
— Strengler — bardzo elegancki i porządny człowiek, — zgodził się pan Swen.
— Podoba mi się system jego roboty! Gdzie te dobre czasy?
Dyrektor ziewnął znowu i zaczął przeglądać podane mu przez Pinka papiery.
— Dawaj pan te numery do zwolnienia! — mruknął nareszcie.
Pomocnik zdjął trąbkę telefonu i kazał dozorcom przyprowadzić Nr. 253-ci i Nr. 13-ty.
W tej właśnie chwili wszedł urzędnik i oznajmił:
— Ksiądz Minster chciałby się widzieć z p. dyrektorem.
— O wilku mowa, a wilk tuż! — ze śmiechem zawołał p. Swen. — Prosić! Prosić!
Ksiądz Minster, tłuściutki, różowiutki, o chytrych, małych oczkach, o wilgotnych, pulchnych ustach, wszedł, zacierając białe, wypieszczone dłonie i uśmiechając się przyjaźnie.
Uścisnąwszy ręce obecnych, usiadł i bardzo kwieciście zapraszał do siebie na obiadek imieninowy. W zimnej, ciemnej izbie zapanował dobry humor; zdążono opowiedzieć sobie parę dosadnych anegdotek, gdy otworzyły się drzwi i wprowadzono dwóch więźniów.
— Niech ksiądz zaczeka — rzekł, kładąc mu na kolanie rękę, pan Swen. — Zaraz się załatwimy z temi numerami i porozmawiamy potem obszerniej. Z księdza teraz taki rzadki gość!
Dyrektor Swen rozwinął tekę z papierami i przejrzawszy ją, — rzekł surowym, uroczystym głosem:
— Nr. 253-ci... Juljan Miguel... Byłeś skazany na trzy lata więzienia za kradzież. Karę swoją odbyłeś. Za kilka minut opuścisz więzienie, i droga uczciwego życia otworzy się przed tobą. Pamiętaj o twych występkach, które zaprowadziły cię do więzienia, i niech wspomnienie o niem powstrzyma cię od nowych zbrodni, Juljanie Miguel!
Mały, ruchliwy, rudy i piegowaty Miguel przez cały czas mowy dyrektora przyglądał się księdzu tak uporczywie, że ten spuścił oczy i przybrał maskę świętobliwego współczucia.
— Czy zrozumiałeś, com do ciebie mówił? — zapytał p. Swen, po raz pierwszy rzucając wzrok na więźnia.
Miguel uśmiechnął się, łyskając ostremi zębami i białkami ruchliwych oczu.
— Słyszałem, panie dyrektorze, lecz nie zrozumiałem ani słowa! — rzekł, wybuchając śmiechem.
— Jakto? — zapytał Pink, ze zdumieniem spoglądając na obecnych. — Nie zrozumiałeś?!
— Ani słowa! — odpowiedział Miguel. — Zaraz objaśnię. Pan dyrektor wskazuje stojącą otworem przede mną drogę uczciwego życia. Proszę księdza! Przypuśćmy, że ksiądz potrzebuje w tej chwili ogrodnika na plebanji. Wyszedłszy stąd, zgłoszę się do księdza i powiem: „Byłem aresztantem Nr. 253, odsiedziałem karę za kradzież i proszę o przyjęcie mnie na ogrodnika za tanie, bardzo tanie pieniądze.“ Czy ksiądz mnie przyjmie? Proszę powiedzieć uczciwie, tak, jak Chrystus uczy! No! no! Niech się ksiądz nie krępuje!
Ksiądz Minster poruszył się w fotelu i opuścił głowę, udając, że nie ma prawa wtrącać się do spraw urzędowych.
— Tak... tak... — ciągnął dalej coraz weselszym głosem Miguel. — Właśnie... ani ksiądz, ani nikt inny mnie nie przyjmie do domu i pracy nie da. Będę głodny jeden dzień, dwa, trzy, może cztery, a na piąty przyjdę do pana dyrektora w miłem towarzystwie policjanta i po wyroku znowu będę odsiadywał termin kary i wyczekiwał dnia, aż droga uczciwego żyda ponownie otworzy się przede mną. Czy dobrze mówię, Stefan? Co?
Aresztant Nr. 13-ty ani drgnął. Patrzał na portret prezydenta państwa i milczał.
— Pierwszy raz wpadłem do worka też z głodu; zdarzyło się to po plajcie, którą zrobiła fabryka, gdzie pracowałem. Byłem głodny, bardzo głodny po tygodniu takiego postu, o jakim tutaj obecny ksiądz nie ma pojęcia. Jeszcze dwa, trzy dni i stałbym się świętym, lecz wolałem nie próbować tego zawodu, wlazłem więc do jakiegoś zamożnego mieszkania i podzieliłem się majętnością, biorąc z niej dla siebie bardzo mało.
— Ukradłeś! — zawołał p. Swen.
— Można to nazywać, jak komu się podoba! — odparł Miguel. — Co do mnie, to, doprawdy, przez trzy lata więzienia nigdy tego tak nie nazwałem, bo wiem, że gdyby mi się udało ujść pościgu policji, najeść się i znaleźć pracę, — podrzuciłbym wartość wziętych rzeczy i nigdy, ale to nigdy nie myślałbym o nocnych wizytach do cudzych mieszkań, panie dyrektorze!
— Wszystko jest warunkowe w życiu ludzkiem, panowie! — odezwał się nagle aresztant Nr. 13-ty. — Poznałem w więzieniu sporo ludzi bardzo przyzwoitych i uczciwych. Byli złodziejami, a nawet mordercami...
— Piękna mi przyzwoitość! — wybuchnął dyrektor. — Zbrodniarze!
— Znowu warunkowe określenie — mruknął Nr. 13-ty. — Pozwolą panowie, że przytoczę przykłady. Nr. 177 siedział u pana dyrektora przez siedem lat za fałszowanie pieniędzy, a gdy wyszedł, wybuchnęła rewolucja i jego, jako specjalistę-grawera, nowy rząd powołał do drukowania banknotów, zupełnie podobnych do dawnych. Biedak musiał to zrobić, ale ciągle się głowił nad tem, za co stracił siedem lat w ulu, gdy teraz za takież fałszowanie pieniędzy płacą mu i chwalą za ścisłość w pracy. Niech teraz powróci król, a rządowy podrabiacz banknotów, zapewne znowu przywdzieje szary strój aresztancki.
— Nic w tem dziwnego! — wtrącił ksiądz. — Rząd mu kazał, więc robi...
— Proszę księdza! — zawołał Miguel. — To jest wykręt! Nie wolno zabijać! — groził stary Jehowa; jeżeli inny człowiek uderzy cię w prawy policzek, — podstaw mu lewy! — uczył Chrystus. Nic nie mówi się tu o rządzie, a tymczasem wojna hula po świecie, a wy — duchowni błogosławieństwo swoje dajecie i mordowanym i mordercom. Coś się w tem kryje! Jakaś wielka pomyłka, lub jeszcze większy fałsz!
— Co do morderstwa, karanego surowo i wcale nie karanego, a nawet wynagradzanego, można też przytoczyć przykłady — rzekł Nr. 13-ty spokojnym, nudnym głosem. — Panowie a szczególnie ksiądz musicie pamiętać emigranta Henryka Laskowskiego. Powiesiliście go za zamordowanie człowieka, który usiłował zabić w nim nie tylko honor, lecz więcej — duszę. Wszystko w porządku! Prawo, opinja publiczna, kościół nie powstały przeciwko wyrokowi. Oburzyło je okrucieństwo, z jakiem Laskowski mordował swoją ofiarę, i o wszystkiem teraz zapomniano. Niech pan, panie dyrektorze, wyobrazi sobie przez chwilę, że my oba, ja Nr. 13-ty i Miguel, Nr. 253-ci, rzucamy się na pana, zrywamy mu szlify i czynnie go obrażamy. Jak pan postąpi? Pan wyciągnie z pochwy rewolwer i będzie do nas strzelał. Gdy będziemy leżeli ranni, pan może strzelać dalej, w uniesieniu dobijając rannych i bezbronnych, czyli dopuszczając się ponurej zbrodni, piętnowanej nawet na wojnie. Rząd za ten mord bezbronnych ludzi nie ubierze pana w okrągłą szarą czapkę i w szerokie portki aresztanckie, nie ochrzci pana kolejnym numerem więziennym, lecz wyrazi uznanie, być może, powiesi panu na piersi medal zasługi. A co byłoby, gdyby sąd składał się nie z urzędników państwowych, lecz z więźniów?
Miguel przy tych słowach poruszył się nerwowo i, wybuchając śmiechem, wyrecytował:
— Wtedy zaproszonoby z pewnością księdza Minstera, aby on z ostatnią pociechą chrześcijańską przyszedł do pana dyrektora, nim czarno ubrany kat Strengler zarzuciłby dobrze namydlony stryczek na dostojną szyję czcigodnego p. Swena!
— W tem właśnie kryje się przyczyna, dlaczego poczciwy Nr. 253-ci nie zrozumiał ani słowa z przyjaznego przemówienia p. dyrektora — ciągnął Nr. 13-ty. — Wszystko jest warunkowe i stosunkowe. Car rosyjski zabijał bolszewików i nikt się temu nie dziwił. Bolszewicy zabili cara i to oburzyło wszystkich. Królowie mordują niepokornych sobie poddanych, rewolucjoniści podcinają gardła ludziom, którzy są oddani królom, a przy okazji i samym królom. Papieże palili na stosach tych, którzy chcieli zgłębić naukę Chrystusa-Boga i głosili wiarę miłości bliźniego. Skazani przez wszechwładnych papieży na śmierć ludzie walczyli o prawdę wiary, lecz nie chcieli śmierci namiestnika Chrystusowego. Niedoszli skazańcy na spalenie stawali się nieraz Prometeuszami wiedzy ludzkiej, a z ust ich — uznanych za bezbożne, nigdy nie padły słowa zemsty i nienawiści. Rzymscy cezarowie zatopili krwią chrześcijan wszystkie areny cyrków, a skazańcy umierali ze słowami miłości. Zwyciężywszy, chrześcijaństwo nie zażądało głów oprawców. W jednym okresie wychwalano papieży i cezarów, w drugim — buntowników i niedawno pogardzanych chrześcijan. Dziwne to są rzeczy, panowie, niezrozumiałe dla Nr. 253-go!
— A dla cie... dla pana? — rzucił pogardliwie pytanie p. Swen.
— Ja to zrozumiałem tu — w więzieniu, panie dyrektorze! — odpowiedział Nr. 13-ty i urwał nagle.
Zapanowało przykre milczenie. Przerwał je pan Swen.
— Widzę, że więzienie nie zmiękczyło waszych serc — rzekł trochę niepewnym głosem, — więc nic nie mam do powiedzenia wam. W kancelarji otrzymacie wasze ubranie i dokumenty. Starszy dozorca odprowadzi Miguela i Stefana do kancelarji!
Dozorcy otworzyli drzwi gabinetu, lecz jeden z nich upuścił plikę papierów i grupa wychodzących ludzi na chwilę się zatrzymała.
Dyrektor więzienia nie zauważył tego. Zwracając się do Pinka, rzekł pogardliwie:
— To Stefan tak wyszkolił Miguela, a może i innych! Ktoby myślał, że ten dawny panicz, do niczego się nie nadający, okradający ciotkę, milczący przez dwa lata, jak pobity pies, wszystko cierpliwie, bez żadnej godności ludzkiej znoszący, tak może mówić! Ten to prędko do nas powróci! Anarchista! Zgniła latorośl naszej arystokracji!
Tyradę tę usłyszał Stefan. Krew uderzyła mu do głowy, w oczach kołować zaczęły jakieś piekące ogniki, na czoło wystąpił zimny pot. Odrazu przyłapał siebie na tem wzruszeniu i mimowoli się zdziwił. Z szybkością błyskawicy zaczęły się miotać myśli:
— Swen mówił prawdę. Stefan pochodził z rodziny arystokratycznej, a stał się jej „zgniłą latoroślą“. Czyż nie tak? Otrzymał staranne wychowanie, ukończył wyższą szkołę, zajął wysokie na swe młode lata stanowisko, lecz ani z rodziny, ani też ze szkoły nie wyniósł żadnych ideałów, więc wpadł w wir życia, łatwo podlegał pokusom, narobił długów, a że były „honorowe“, więc uważał za mniej hańbiący czyn wykradzenie z biurka starej ciotki pewnej sumy na zaspokojenie wierzycieli.
Służąca zauważyła Stefana w momencie dokonywanej kradzieży i w obawie, że na nią padnie oskarżenie, zawiadomiła policję. Rewizja, znalezione poszlaki, wstyd, areszt, sąd i — dwa lata więzienia... To wszystko prawda! Zgniła latorośl... W więzieniu za to mówiono do niego: „Ty, Stefan“; lada dozorca nakazywał mu zamiatać podłogi, prać bieliznę, czyścić ohydne, cuchnące lokale. Stefan milczał i wszystko znosił bez skargi i protestu.
— Lecz wtedy byłem aresztantem Nr. 13 i tylko! — mignęła mu myśl. — A teraz? Jakiem prawem ten naczelny dozorca śmie tak się odzywać o nim, gdy jest wolnym człowiekiem. Sąd wyznacza karę na odpokutowanie za wszystkie błędy. Po dokonaniu wymiaru sprawiedliwości nikt nie ma prawa pogardliwie odzywać się o byłym aresztancie! Jeżeli zaś kara nie oczyszcza zbrodniarza w oczach społeczeństwa, wtedy precz z sądem! Bo to — zbrodnia, znęcanie się nad duszą ludzką, tortury najstraszniejsze! Anarchiczny pomysł! Znowu Swen miał rację!... Jednak...
Myśli te przemknęły przez mózg Stefana, nim dozorca zdążył schylić się i podnieść papiery, rozsypane po posadzce.
Stefan postąpił kilka kroków naprzód i stanąwszy przed dyrektorem więzienia, na pozór spokojnym głosem rzekł:
— Panie Swen! Mówię do pana w tej chwili nie jako N. 13-ty, lecz jako Eryk Stefan. Niech pan mnie uważnie wysłucha... Nie zawsze wracają do więzienia „zgniłe latorośle“ i dziedziczni zbrodniarze. Co do mnie — obiecuję panu, że się spotkamy z panem, lecz nie w tych murach, a przy innych okolicznościach. Mam nadzieję, że wtedy panu będzie bardzo zależało na mnie.
Zdumiony dyrektor, który już zapomniał o zajściu z Nr. 253-im i Nr. 13-tym, podniósł na mówiącego oczy i, zakląwszy z przyzwyczajenia więziennego siarczyście, wybuchnął bezczelnym śmiechem.
— Do kata! Wyobrażam sobie, jaką znalazłbym u ciebie protekcję, przyjacielu!
— Panie Swen, niech pan mówi do mnie zawsze „Panie Stefan“, bo inaczej nie lubię. Nie piliśmy przecież, z panem na „ty?“ Co zaś do protekcji mojej dla pana, panie Swen, to w obecnej chwili nie mogę panu nic przyrzekać. Może każę powiesić pana, a może — naprawdę pomogę. Będzie to zależało od tego, jakie wspomnienia zachowam z powodu „zgniłej latorośli“, jak pan, panie Swen, raczyłeś nazwać mnie — Eryka Stefana. Do widzenia, panie Alwin Swen!
Powiedziawszy to, Stefan opuścił gabinet dyrektora więziennego.
— Warjat! — mruknął Pink. — Milczał przez dwa lata, teraz nagle zachciało mu się mówić elokwentnie...
— Mógłbym posadzić go jeszcze do ciemnej celi na parę dni za harde gadanie! — wrzasnął Swen, uderzając pięścią w biurko.
— A za co? — spytał ksiądz, mrużąc chytre oczka. — Mówił bardzo przyzwoicie, a chociaż w jego słowach było dużo przykrych i zjadliwych rzeczy, zawierały one sporo prawdy... prawdy życiowej.
— Wsadzę go wraz z jego prawdą do ciemnej celi! — upierał się rozjuszony Swen. — Jakiś tam aresztant, żeby śmiał tak do mnie gadać?
— Już on nie jest aresztantem, panie Swen! — mitygował go ksiądz.
— A ja księdzu dowiodę, że go wsadzę! — krzyczał dyrektor. — Ten wypuszczony z więzienia nicpoń będzie mnie wieszał lub okazywał mi pomoc! No, wiecie, to przechodzi wszelką wyobraźnię!
— Panie dyrektorze, nie warto go ruszać... — zaczął Pink.
— To pan go broni, Pink? — oburzył się Swen.
— Bo widzi pan, taki to pójdzie do swoich wpływowych krewniaków, wyleje potoki łez, oni wszystko przebaczą mu, a gdy pan go wsadzi teraz, bronić go będą, wnosić na nas skargi do prokuratora, ba! nawet do ministra. Same tylko przykrości mogą z tego wyniknąć.
— Masz rację, panie Pink! — uspokoił się odrazu dyrektor. — Pal go licho! Niech jak najprędzej trafi na szubienicę, czego z całej duszy mu życzę! No, a teraz pomówmy o tym sympatycznym obiadku, księże Minster! Więc, kiedyż to mamy się stawić?
Tak się zakończyło małe zajście w gabinecie dyrektora więzienia, lecz dalszy ciąg miał miejsce tuż za żelazną furtką więzienną.
Gdy brama ze zgrzytem zamknęła się za Miguelem i Stefanem, obaj zwolnieni więźniowie wparli wzrok w długą ulicę, biegnącą ku środkowi miasta.
— To jest właśnie droga uczciwego życia? — zapytał spluwając, rudy Miguel. — Djablo długa, psia krew, a ma dwa końce. Jeden wpiera się w mury pałacu prezydenta, a drugi — w tę brudną ścianę więzienną! Może zawrócimy, bo do więzienia bliżej — nie zmęczymy się?
— Ja wolę iść naprzód! — odburknął Stefan. — Zmęczę się, lecz dojdę...
— Tobie dobrze tak mówić! — odparł towarzysz. — Pójdziesz do swoich i — wszystko będzie po dawnemu... Jakgdyby nigdy nic...
Stefan schwycił mówiącego za rękę i szepnął prawie groźnie:
— Pamiętasz starego Bozzara, tego, co kilka razy powracał do więzienia?...
— No jakże! Zapomnieć Bozzara! Pamiętam, jak zawsze mówił, że po każdym nowym terminie kary coraz mniej dla niego ludzi pozostaje na ziemi.
— Tak! Bozzaro mówił, że człowiek, nie posiadający obleśnych, bezwstydnych oczu psa, nie może po więzieniu wrócić do dawnego życia, dawnych krewnych i znajomych. Dlatego mniej dla niego ludzi pozostaje na ziemi.
— Rozumiem teraz! — kiwnął głową Miguel. — No, ty to nie masz psich oczu, Stefanie. Nie!
— A więc i nie wrócę do swoich, ale nie powrócę i tam, nigdy, nigdy!
Stefan wskazał ręką na ciemno czerwone, odrapane mury więzienia.
— Więc co będziesz robił? — spytał Miguel.
— Nie wiem jeszcze, lecz wierzę, że wypłynę na szeroką wodę, bracie, a wtedy pomogę ci, jeżeli się spotkamy kiedyś w życiu, i ty będziesz mnie potrzebował...
— Obym ja tylko wtedy, gdy ty będziesz pływał, nie był zmuszony siedzieć znowu w ulu! — zachichotał, drapiąc się w rudą czuprynę, Miguel. — W tem cały sęk!
— Masz rację, towarzyszu, więc się trzymaj ostro, a wypytuj o mnie. Nazywam się Pitt Hardful.
— Jakto Hardful? — zdziwił się Miguel. — Przecież nazywasz się Eryk Stefan?
— Eryk Stefan umarł w więzieniu — szepnął człowiek, noszący to nazwisko. — A teraz bądź zdrów, Juljanie Miguel, trzymaj się mocno wszystkiemi pazurami i pytaj, pytaj o mnie.
— Kogo mam pytać? Policję, księdza, kupców, bankierów, pięknych wystrojonych panów?
— Pytaj włóczęgów, robotników, marynarzy, pytaj o Pitta Hardful — doszła Miguela odpowiedź towarzysza, już znikającego za rogiem bocznej uliczki ubogiego przedmieścia, nad którem panował ponury gmach więzienia.
— E — e! — wyrwało się Miguelowi. — Teraz rozumiem ciebie, bratku! Dziś Stefan, jutro Hardful, pojutrze Szulc. Rozumiem...
Przymrużył oko i, gwizdnąwszy przeciągle, ruszył w przeciwną stronę, aby odejść jak najdalej od tej przerażającej swoją długością „drogi uczciwego życia“, jak nazwał ulicę, prowadzącą do serca miasta, — do serca, które dla Nr. 253-go nie mogło być zbyt dobrotliwe.