<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.


Cela była dosyć obszerna, z oknem jednem na ogród wychodzącem. Znać w niej było, że na ród i pochodzenie tego, który się w niej zamknął, pewien wzgląd miano. Ale reguła, której zwłaszcza z nowicyuszami trzymać się musiano, nie dozwalała zakonnikowi więcej mieć nad jedną izbę, ani w niej sprzętu wygodniejszego nad pospolity klasztorny.
Łóżeczko twarde stało w jednym rogu, a przy niem klęcznik z ukrzyżowanym; u okna był stół okryty, na którym kilka ksiąg leżało, lampka włoska i drobnostek kilka z pobożnemi godłami.
Na jednej ze ścian, na tle złotem odmalowany św. Benedykt modlący się, miał mnichowi przypominać jego powołanie.
W pośrodku izby tej zrana nazajutrz stał słusznego wzrostu mężczyzna, zbudowany silnie, szerokich ramion, w czarnym habicie zakonników św. Benedykta. Twarz jego piękna, blada, z postrzyżonym włosem jasnym, z ram tej sukni mniszej wychodziła, malując się wyraziście na szarem tle murów celi.
Rysy jej regularne, oczy niebieskie duże i wydatne, czoło wyniosłe, usta zapadłe i ściśnięte, stanowiły fizyognomię uderzającą wyrazem, charakterem niełatwym do odgadnienia, lecz wcale z suknią i powołaniem zakonnika niezgodnym.
Namiętności gwałtowne całe to oblicze zmęczyły i porysowały niezatartemi śladami przejścia swojego. Coś po nich zostało niespokojnego, podrażnionego, nieokiełznanego jeszcze. Czasem, gdy czoło i oczy już się zdawały ukołysane i rozpogodzone, w ustach poruszających się i krzywiących jak gdyby gorycz je struła, ból, ironia, gniew burzyły się niepohamowane.
Białe, z długiemi kościstemi palcami ręce, to habit na piersi targały, to się przesuwały po czole dumnem, to zaciskały się namiętnie. Chodził, stawał, przysłuchiwał się.
Być może, iż w ten stan podrażnienia wprawiła go wczoraj przez Buśka przyniesiona wiadomość, iż jacyś polscy panowie przybyli do Dyżonu, i że się dawnemu księciu, dziś mnichowi, pokłonić chcieli.
Usłyszawszy to Biały, rzucił się poruszony i przejęty.
— Jakto! — zawołał, — więc tam jeszcze nie zapomniano o mnie? Wiedzą? znają? pamiętają?...
Buśko od rana czatował przy bramie, aby tych gości pożądanych wprowadzić; dano mu rozkaz taki. Opat był uwiadomiony. Nie obawiał się on i nie domyślał nic, nie sądził, aby potrzeba było wzbraniać księciu pociechy widzenia ziomków swoich.
Może pamięć na to, iż zbytnia surowość Cystersów wygnała go ztamtąd, czyniła opata łagodniejszym.
Posłowie zrana przyodziawszy się pięknie, poszli do katedry wysłuchać mszy świętej, i dopiero po niej stawili się u furty opactwa.
Buśko tak nędznie przyodziany jak wczoraj, już tu na nich oczekiwał. Wprawdzie brat Izydor był wyznaczonym, aby przy odwiedzinach jako świadek się znajdował, lecz nie spieszono mu dać znać, gdyż język, w którym rozmowa się toczyć miała, bytność jego czynił zbyteczną.
Posłowie, których starszy Przedpełk prowadził, z Lasotą razem weszli na próg celi, nizkim ukłonem witając księcia.
Gdy ich zobaczył, na bladą jego twarz na chwilę rumieniec wypłynął, oblał ją całą i zniknął. Książę stał nie jak mnich, ale jak Piast, który swych wiernych ziemian przyjmuje. Jedną ręką o stół oparty, postawę miał prawie dumną.
Po przywitaniu niecierpliwy książę sam ich, nie czekając, zagadnął.
— Cóż wy tu macie do czynienia? jakie was tu losy zagnały?
Wyrazy te wymówił po polsku, ale w ich dźwięku i pewnym przymusie a zająknieniu czuć było, iż się od mowy tej odzwyczaił, że mu przychodziła z trudnością. Na nim samym uczyniło to przykre wrażenie, spuścił oczy.
— Długoby o tem mówić miłości waszej, — rzekł Przedpełk, — jakeśmy się tu do obcego kraju dostali... ale raz już będąc w Dywjonie, chcieliśmy naszego Piasta nawiedzić i pozdrowić.
Twarz księcia pofałdowała się nagle.
— Piasta? — podchwycił, — Piasta? Nie ma tu już, pod tą suknią (potrząsnął mocno habitem, jak gdyby go chciał poszarpać), nie ma tu już ani Piasta, ani księcia, ale biedny sługa Boży, brat Benignus...
Skończył ciężkim westchnieniem. Oczy jego pobiegły żywo po przybyłych, szukając znajomej twarzy, czy jakiegoś przypomnienia.
— Z kraju, z Polski jedziecie! — zawołał, — co słychać? Jak tam siostrzan mój, tak — boć siostrzenicę moją Ludwik poślubił — rządzi się u was, radzi mu jesteście?
— Król Ludwik wcale u nas nie rządzi, — przerwał Wyszota, — nie ma na to czasu. Więcej pono zajęty Włochami, Neapolem i Węgry... niż Polską... Królowa stara u nas panuje za niego...
Ton, jakim to wymówił, więcej znaczył niż słowa.
Książę zrozumiał go, pół uśmiechu gorzkiego przebiegło mu po ustach.
— A w Gniewkowie, w Złotoryi, kto siedzi? — spytał.
— Starostowie, — odparł Przedpełk, — księztwo wasze na króla idzie.
Ręka księcia, sparta na stoliku, zadrgała.
Przedpełk patrzał nań jak w tęczę, badając wyraz twarzy i wrażenia przechodzące po niej, których ukryć nie umiał.
Czas jakiś milczeli wszyscy, Lasota się zebrał na odwagę.
— Muszę miłości waszej, — rzekł, — pozdrowienie oddać od starego Bodczy z Drzdenka, widziałem go i rzekł mi: A gdybyście tam księcia mojego Władysława spotkali, pokłon mu oddajcie i mówcie, że my go nie zapomnieliśmy i tęsknimy za nim.
Książę cały zwrócony ku mówiącemu, zdawał się chciwie połykać te słowa. Zarumienił się, rękę do piersi przyłożył.
— Poczciwy Bodcza stary, — zawołał, — gdym najnieszczęśliwszy był po stracie żony, on jeden żal dzielił ze mną i w jego domu najmilszą miałem gościnę...
— Córka też jego, Fryda, — dodał Lasota, — miłości waszej ukłon zasyła.
Rzucił się mnich i krok cofnął, brwi mu się zmarszczyły.
— Fryda Bodczanka, — rzekł głosem zmienionym, — ależ ta... dawno być musi komu poślubiona? Kto jej mężem?
— Nie ma męża, — odparł Lasota. — Mówią, że wielu możnych rycerzy, pomimo nalegania ojcowskiego, odmówiła. Dziewicą pozostała dotąd... a, co dziwniej, tak jeszcze gładką jest i wydaje się młodą, jakby nie miała więcej lat dwudziestu.
Książę spuścił oczy i gryzł wargi, rozmowa ta widocznie przykrą mu była.
Przedpełk, Szczepan, Wyszota milczeli, zdawszy rozmowę na Lasotę, który, jak się im zdało, zręcznie nią pokierował, wedle ich myśli.
— Stary Bodcza, — dodał Nałęcz, — choć wiedział, że miłość wasza wdzieliście suknię zakonną, wszelako, jak uważałem, cale nadziei się nie zbył, że miłość waszą zobaczy u nas... Mamy przecie benedyktyńskie klasztory...
Biały cofnął się aż do okna, i wnet znów ku posłom się zbliżył.
— Radbym być jak najdalej, najdalej od was, — począł namiętnie, — aby przeszłość zapomnieć, bo ona wrócić nie może.
— Jako? jako? — wtrącił żywo Przedpełk. — Bóg jeden wie przyszłość. Król Ludwik, jak nasz nieboszczyk Kaźmirz, męzkiego nie ma potomstwa, a królestwo nasze nie pójdzie po kądzieli. Nie! Będziemy mu może Piasta szukać musieli!.. Kto naówczas wie?
Biały z obu stron habit swój pochwycił i począł nim trząść.
— Ta suknia, kto ją raz włożył, do ciała przyrasta! — zawołał. — Nie można jej zrzucić...
— Przebaczy mi miłość wasza... — odezwał się Wyszota, — Ojciec święty, zastępca Chrystusa na ziemi, może ze ślubów zwolnić i rozwiązać. Mieliśmy tego przykład na Kaźmirzu, na Mnichu, który tak jak miłość wasza, w zakonie św. Benedykta śluby złożył.
— Nie mąćcie mi spokoju, — przerwał gwałtownie książę, — pokusami temi. Światam się zdradliwego i znikomego raz wyrzekł... Kusicielami nie bądźcie...
Przedpełk zwolna krok naprzód postąpił — rola mu się zdała przygotowaną, — i czyniąc pokłon, odezwał się.
— Otóż czas miłości waszej wyznać prawdę całą. W istocie kusić przybyliśmy, ale nie z własnej naprawy, tylko od ziemi naszej wielkopolskiej, utrapionej wielce, upokorzonej, nieszczęśliwej. Pana potrzebujemy, Piasta chcemy... na waszą miłość oczy się obróciły.
Wielkie swe niebieskie źrenice książę wlepił w mówiącego, zdziwiony, przelękły, zmięszany, drżący. Gdy Przedpełk umilkł, on odpowiedzieć nie mógł. Słychać było oddech przyspieszony, dyszenie ciężkie.
— Coście rzekli! — począł cicho, — coście rzekli!!.. Ślub mój wiąże mnie jak kajdany, a iść tam, znaczyłoby to przeciw siostrzeńca, przeciw koronowanego króla... Nie godzi mi się.
— Papież rozwiąże sumienie... — rzekł Wyszota.
— Mylicie się, — odparł Biały. — Ojciec święty we francuskich jest rękach, andegaweńskiemu domowi oddany...
— Na dziś jeszcze o porywaniu się przeciw niemu, — rzekł Przedpełk, — mowy nie ma. Tymczasem książębyś swoją dzielnicę odzyskał, gdy i Kaźko Szczeciński ją dostał, i Włodek Opolski wziął też na Rusi... Potem, gdyby godzina wybiła...
Książę uszy sobie zatknął. Na twarzy jego przestrach się malował i wzruszenie nadzwyczajne, drżał cały.
— Szukałem tu spokoju, — zawołał, — w tych murach, zdala od kraju, gdzie mnie żaden głos z niego dojść nie mógł. Żywy zamurowałem się w ten grób, a wy mnie z niego wyciągnąć chcecie, abym z mnicha stał się znowu pospolitym grzesznikiem, i duszę zgubił...
Precz odemnie kusiciele!
Odwrócił się, posłowie stali nieruchomi.
— Grzech miłości waszej, — odezwał się Wyszota, — my rozbierzemy na siebie, niech tylko miłość wasza prośb nie odrzuca. Piasta nam potrzeba, aż tuśmy za nim przyszli; nie godzi się odpychać, co i z prawa i z widomej łaski Bożej na was spływa. Mnichów, coby chwałę Pańską głosili, dosyć jest, a krwi Piastów nam braknie.
Książę to uszy zatykał, to słuchał, rzucał się w tym szczupłym kącie między stołem a oknem, to cofając, to podchodząc, łamiąc ręce i uciskając piersi.
— Dość, — rzekł, — dość... na teraz już, proszę was, dosyć tej mowy. Dajcie mi się rozmyśleć, Bożego wezwać natchnienia, Ducha świętego pomocy.
Idźcie z Bogiem... czekajcie... wezwę was...
Przedpełk dał znak towarzyszom; on sam i oni mieli pewne politowanie nad nieszczęśliwym księciem, który był zmęczony i poruszony straszliwie. Pot kroplami występował mu na czoło, chwiał się na nogach, chwytał za stół.
Nie mówiąc nic, stąpając ostrożnie, posłowie zaczęli iść ku drzwiom. Pierwszy, co je powoli uchylił Lasota, spłoszył od progu przytulonego uchem do drzwi Buśka, który odskoczył jak oparzony i pędem zbiegł w drugi koniec kurytarza.
Nie przeprowadzani już przez nikogo, zadumani, trochę smutni, wszyscy wysunęli się z klasztoru z bardzo różnemi myślami i domysłami.
— Nie będzie z tego nic! — zawołał za furtę wychodząc Szczepan z Trląga.
— Któż ci to powiedział? — ofuknął Wyssota[1]. — Owszem! Przysiądzem gotów, że się rozmyśli... Gdyby nie chciał, nie kazałby nam czekać... dałby odprawę i zakazał powracać.
— A gdyby ją nawet dał, — wtrącił Przedpełk — jabym go nie posłuchał i kusił powtóre, po trzecie... Owszem, jam dobrej myśli... weźmiemy go...
— I ja też tak sądzę, — dodał Lasota. — Uśmiechnie mu się swoboda... Mówił, że suknia przyrasta; znać mu cięży. Gniewków jak Gniewków... nie skusiłby, ale więcej się czegoś spodziewać będzie.
Gwarzyli tak powracając do gospody, gdy Buśko, ledwie ochłonąwszy ze strachu, bo go na uczynku podsłuchu schwytano, zawrócił się, podbiegł znowu podedrzwi celi, postał chwilę przy nich, przeciągnął się i otworzywszy je wśliznął ostrożnie do środka.
Książę klęczał przy łóżku zatopiony w modlitwie, z głową spuszczoną, a rękami nad nią wyciągniętemi. Słyszał czy nie, gdy się drzwi otwierały, nie poruszył się, nie obejrzał — modlił się. Ze znużenia na duchu, osunął się zwolna ku ziemi i przysiadł... Modlitwa skończyła się zadumą głęboką.
Buśko stał i śledził każde poruszenie, którego znaczenie, długi pobyt przy księciu, nauczył go tłómaczyć.
Po pewnym przeciągu czasu, Biały powstał nagle, odprostował się, przybrał postawę niewłaściwą mnichowi, ujął się w bok i spoglądając ku drzwiom, zobaczył Buśka, który zdala próbował mu się uśmiechać. Nie odważył się jeszcze go zagadnąć.
Książę, którego podpatrzył wśród walki dusznej, groźno nań patrzył.
— Paneczku! paneczku! — cicho począł od progu Buśko. — A co? a co? nie dobrych ja wam gości przyprowadziłem? Oni nas ztąd chcą zabrać! Jak Bóg miły, dobrzeby to było! ach! dobrze! Skończyłyby się nasze męki... Wrócilibyśmy panować do Gniewkowa.
Co Panu Bogu po nas, kiedy my się do tej służby nie rodzili, ani książę, ani ja... Jabym wolał drwa rąbać w czystem polu... tu więzienie i niewola... Lada gbur przewodzi księciu, a mnie lada kleryk w kark tłucze i obchodzi się jak z bydlęciem, dlatego, że ja po łacinie nie umiem.
Złożył ręce.
— Paneczku... jedźmy z nimi! Popróbujmy szczęścia.
Klasztor — no klasztor, kiedy już koniecznie ma być, to choć tam, w tej ziemi, gdzie nasi ludzie, a tu...
Książę marszczył się, słuchając.
— Milczże mi! — zawołał.
Począł się po izbie przechadzać.
— Gdybym i chciał, nie puszczą mnie ztąd, — począł na pół do siebie, w pół do Buśka, przy którym zwykł być mówić, co mu na myśl przychodziło. — Pokazują mnie tu jak kość wielkoluda, co wisi w kruchcie, za osobliwość gościom swoim, chlubią się, że mają krew królów polskich w zakonie.
Musiałem porzucić Cystersów... jeżeli od Benedyktynów ujdę, co powiedzą ludzie?
— Paneczku, — żywo przerwał Buśko — a niech oni sobie tu gadają co chcą, my ich ztamtąd słyszeć nie będziemy.
Kiedy po nas te pany przyjechały, — jedźmy! jedźmy!
Książę milczał. Ośmielony Buśko zbliżył się do niego.
— Niech paneczek przypomni, — rzekł cicho, — te dni straszne, kiedy mu habit cięży i piecze, kiedy w nocy zasnąć nie można, bo się Gniewków śni i Polska śni... Wiele to razy chcieliście boso bodaj i o kiju się ztąd wyrwać? albo tak nie było? albom ja nie słyszał i nie widział?
Lepiejże z niemi teraz jechać, niż gdy ich nie będzie, jęczeć i żałować.
Książe spojrzał nań pogardliwie, gniewnie, lecz nie odpowiedział nic — uczuł słuszność uwag tych błazna swego.
Przed wieczorem Buśko posłany do gospody pod Złotą Tarczę, nazad z sobą jednego tylko Przedpełka prowadził. Książę chciał z nim mówić sam na sam.
Stawił się powołany. Zastał Białego po walce odbytej, po rozmysłach, po wewnętrznych z sobą samym rozterkach, uspokojonym na pozór.
Zobaczywszy wchodzącego Biały, podszedł uprzejmie ku niemu i odezwał się, jakby naprzód był przygotowany do tego.
— Rozważyłem, coście mi przynieśli. Nie mówię ani tak, ani — nie. Mnich, złożywszy śluby, wyrzekłem się woli własnej, nie władam sobą. Mówcie z opatem... poddany mu jestem...
Przedpełk pomyślał mało.
— A jeżeli opat pozwolenia odmówi?
Biały zamilkł. — Milczenie było znaczącem. Przedpełk je wolał, niż odpowiedź.
— Dziś mam mówić z opatem? — zapytał.
— Dziś lub jutro, — odparł książę. — Pora wieczorna może mniej właściwa, dziś ja go uprzedzę o przybyciu waszem, nie mówiąc, z czem przyjechaliście, jutro was przyjmie.
Stary poseł mało co już więcej mógł dobyć z księcia dnia tego; pożegnał go i wyszedł. Buśko, który wszystko podsłuchiwał i namiętnie śledził ruch każdy przybyłych, pobiegł w ślad za Przedpełkiem do furty.
— Z opatem będziecie mówili? — począł szeptać. — O! o! to bardzo kuty człek i wielka potęga... Ludzie przed nim drżą, myśli zgaduje, a srogi jest... ale... (tu głos zniżył) klasztor potrzebuje wiele... łakomi są, podarkiem wiele zrobić można...
Oczyma dał znak i zniknął.
Przedpełk powróciwszy do swoich, opowiedział, z czem go odprawiono. Do opata sam iść nie życzył. Więcej powagi miało poselstwo całe, a i rozmowa, którą trzeba było prowadzić po łacinie, lub z pomocą Lasoty, jako tłumacza, bo ten język francuzów trochę umiał — łatwiejszą być mogła.
Znowu więc na mszę świętą ranną przybywszy, wszyscy w strojach swych paradnych, z niej wprost się udali do klasztoru.
Tu już na nich oczekiwać musiano, i zakonnik od furty krużgankami sklepionemi powiódł ich do izb, w których opat uroczyście zwykł był gości przyjmować.
Gmachy te ozdobne wielce, pełne rzeźb i malowań, okryte godłami i napisami, wspaniałością swą musiały na przybyłych wielkie uczynić wrażenie. Nawet ozdobny zamek krakowski, który za cudo uchodził, nie mógł się równać benedyktyńskiego klasztoru wytwornemu budowaniu i misternemu przyozdobieniu.
Opat Zacharyasz, rodem z południowej Francyi, mąż wielkiego ducha, rozumu i nauki, którego nieraz do rady Walezyusze wzywali, osobą swoją mógł też wrazić poszanowanie.
Książęca była postać, dumna, piękna, a przy tem dziwnie pogodna i siłą a energią imponująca.
Z nadzwyczajną uprzejmością, ale z majestatem biskupim, przyjął gości, twarzą wesołą, wzrokiem ciekawym.
Ponieważ rozmowa była trudną po łacinie, Lasota jako orator wystąpić musiał.
W krótkiej przemowie swej wyraził, że kraj, z którego przybywali, tęsknił, pozbawiony panujących krwi swej, za potomkami rodu, z którym go wieki wspólnego życia łączyły. Z tego powodu, chcieli odwiedzić księcia, a zarazem radziby go mieć u siebie, choćby w którym benedyktyńskim klasztorze.
Dodatek ten uczynił Lasota, aby złagodzić nieco żądanie, z którem przychodzili.
Opat w odpowiedzi ostrożnej, pochwalił przywiązanie do swych monarchów, ziemi im wiernej, lecz zarazem ubolewał nad tem, iż mnich każdy, zerwawszy ze światem, już żadnym względom spraw świeckich ulegać nie może.
Na to Lasota przygotowany, odpowiedział przykładem Kaźmierza Mnicha i odwołał się do władzy nieograniczonej papieża.
Opat zmarszczył się nieco... Rozmowa splątała się. Lasota wyczerpał argumenta przygotowane. Posłuchanie przedłużało się nadaremnie, gdyż ze wszystkiego widać było, że opat ani się chciał dać przekonać, ani nawet wdać w rozprawy.
Począwszy rozmowę wesoło, zakończył ją również uprzejmie, pobłogosławił, dał rękę białą ucałować, i z niczem odprawił.
Wyszedłszy, dopiero postrzegli iż z daleko mocniejszym od siebie mieli do czynienia, z człowiekiem co ich odgadywał, zbijał to, czego jeszcze nie powiedzieli i przełamać się dać nie myślał.
Od opata zaszli do księcia zafrasowanii[2]. Biały przyjął ich pogrążony, smutny, niespokojny. Mogli tylko postrzedz po nim, że opór przełożonego podziałał nań, jak bodziec...
Mówił już o możliwości swego wyjazdu, jakby o rzeczy postanowionej i tylko od zgodzenia się Opata zależnej. Wielki więc krok dokonał się — dziwnym sposobem, z łatwością nie spodziewaną.
Pozostało wyjednanie przyzwolenia Opata... Zgodzono się na to, aby doń wysłać Lasotę, który podjął się tego...
Cały dzień upłynął na przygotowaniach, naradach, wywiadywaniu się ubocznem o różne szczegóły.
Lasota nazajutrz z pokorą młodego człowieka ale z wprawą dworaką[3], który na świecie bywał i z ludźmi mówić umiał — stawił się przed Opatem.
Nie miał jego przebiegłości i nie myślał też nią walczyć z nim... Począł mu się wynurzać otwarcie, dając z siebie dobywać wszystko co miał powiedzieć. Był szczerym i naiwnym.
Opatowi się podobał, zatrzymał go dłużej. Rozmowa zamiast pół godziny, trwała dwie całe...
Oczekujący na powrót jego w gospodzie pod Złotą tarczą, niespokojni być zaczynali, gdy uznojony parlamentarz ich, nareście z dosyć wesołą powrócił twarzą.
Było to tajemnicą Lasoty, w jaki sposób zdołał wymódz na Opacie pozwolenie dla księcia aby się udał do Ojca św. do Awinjonu i tam przełożył mu żądanie swoje.
Chociaż więc nie tryumfowali jeszcze... krok był znowu uczyniony stanowszy, a ważność jego oceniliby lepiej, gdyby byli wiedzieli co się w klasztorze działo.
Po odprawieniu Lasoty, Opat wezwał do siebie Białego...
Nikt nie był świadkiem ich rozmowy, która trwała długo — lecz, gdy u drzwi czekający Buśko zobaczył swego pana wychodzącego, pomimo otyłości swej poskoczył.
Książę wybiegł na korytarz zmieniony, z twarzą jasną, rozpromienioną, zapomniawszy tych ruchów powolnych i pokornych, do których nawyknienie w klasztorze tyle go kosztowało. Krokiem pospiesznym pobiegł do celi.
Tu było mu ciasno, było mu duszno... śmiał się, chodził... Buśka poklepał po ramieniu.
— Jedziemy! rzekł...
Wysłał go do gospody oznajmić tam, aby mu konie i co potrzeba do podróży przysposabiano. Gdyby to było możliwem, — wyjechałby natychmiast, lecz wyjazd odłożono do jutra, czekając na listy, które Opat miał kazać wygotować; na towarzysza, którego chciał dać księciu; na przygotowanie do podróży.
Buśko, który księcia nie opuszczał nigdy, rozumiało się to samo z siebie, sposobił się też do wyjazdu, nie kryjąc z radością swoją.
Jakkolwiek ciężko mu było usiedzieć na koniu z jego krótkiemi nogami, a droga od której odwykł, była dlań okrutnie męczącą, cieszył się z wyzwolenia.
I na księciu widać było odżywienie jakąś nadzieją.
Wczoraj jeszcze mnich, dziś przybrał postawę, ton i oblicze książęce...
Przedpełk i towarzysze jego, mocno się tém radowali, bo obudzenie w nim rycerskiego ducha rokowało wiele.
Do dnia, po nabożeństwie i błogosławieństwie Opata, Biały wraz z towarzyszem swym Mnichem, któremu listy do Papieża powierzone były, w orszaku polskim zawrócił ku Awinionowi.
Gdy na pagórek wyjechali, z którego Diżon i jego kościoły widać było, Buśko, na końcu kawalkaty jadący, odwrócił się ku miastu, zdjął czapkę z głowy, pokłonił mu się i pożegnał je...
— Bogdajby oczy moje więcej murów waszych nie widziały... tylko wina trochę żal będzie...
Z jakiem uczuciem żegnał Biały ten klasztór, w którym czas jakiś pokoju zażywał — nikt, nawet towarzysz odgadnąć nie mógł. Płakał chwilami i śmiał się, zasępiał i rozmową wcale nie mniszą zabawiał z Lasotą, który więcej mu mówił o pięknej Frydzie Bodczance, o łowach w okolicy Gniewkowa, o rycerskich zabawach, niż o tym żywocie zakonnym, z którego obowiązków książę nie był wyzwolonym jeszcze.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Wyszota.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zafrasowani.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dworaka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.