Biały książę/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.


Dwa całe lata upłynęły od téj chwili, gdy polscy posłowie Władysława Białego uprowadzili z opactwa św. Benigna, a ani w Gniewkowie o nim, ni w Wielkopolsce słychać nie było.
Oczekiwano go też napróżno z powrotem do klasztoru. — W Awinjonie papież Grzegorz XI, francuz rodem, dla dynastyi panującej we Francyi wylany, z którą tak blizko spokrewnionym był Ludwik Węgierski — prośby Białego Księcia wysłuchać nie chciał. Próżne były nalegania i zabiegi, przewidując zawikłania, jakie sekularyzacya księcia mogła na Polskę ściągnąć, — Grzegorz XI stanowczo się oparł uwolnieniu od ślubów.
Posłowie polscy napróżno tu oczekiwali zmiany — Biały oświadczył im, że dłużéj w Awinjonie pozostanie i odprawił do Strasburga jednych, drugich do Bazylei, tam się z niemi obiecując połączyć. Miał bowiem nadzieję zawsze, iż Papieża ubłaga.
Minął tak czas jakiś.
Książę na koniec znużony, wykradł się tajemnie z Awinjonu z jednym podobno Buśkiém i choć od ślubów uwolnionym nie był, suknię zrzuciwszy, w stroju jakimś podróżnym, na pół rycerskim, z mieczem u boku zjawił się oczekującym.
Lasota chciał go z sobą do Polski pociągnąć... Była jakaś nadzieja, że się może da skłonić do tego.
Potem jednego poranku, nie opowiedziawszy się nikomu, książę uszedł, zostawując list tylko, iż musi wprzód udać się na dwór króla Ludwika.
Nagonił go uchodzącego Lasota, pragnąc zawrócić, lecz nie mogąc dokazać tego, sam się poświęcił i musiał z nim jechać do Budy.
Od tej pory, ani o księciu, ani o Lasocie słychać nie było.
Przedpełk ze Staczowa[1], Szczepan z Trląga, Wyszota z Kórnika powrócili do domów, z narzekaniem wielkiem na niestałość umysłu człowieka, który gorączkowo chwytał myśl każdą i wkrótce ją równie namiętnie odpychał.
Niewiele było można rachować na charakter taki, którego wybryków i zmian nagłych obliczyć nigdy nie było podobna.
W ostatniéj swej rozmowie z posłami, on, co ich, jadąc do Awinjonu śmiałością swych pomysłów zadziwiał, co marzył już o zdobyciu korony i przypominał im Łokietka — niespodzianie — nagle, zmienił zupełnie plany swoje.
— Niech mi mój Gniewków oddadzą — wołał nie chcę więcej nic... Potrzebuję spoczynku — przyjaciół dosyć nie mam, zapomniano o mnie, porywać się nie chcę na to, czego niedokonam... Ludwik mi Gniewków oddać musi.
Z tą już myślą, nie daleko siągającą[2], Władysław pojechał do Budy.
Dwa lata upływało, w Polsce się go przestano spodziewać. Dochodziły wieści, że książę w Budzie, na łasce siostrzenicy siedział, nic u Ludwika nie mogąc wyprosić, nawet małego Gniewkowa.
Wstawiała się za nim królowa napróżno — Ludwik go lekceważył i śmiejąc się żartobliwie, mówił mu:
— Mnichem jesteś — dam ci tu na Węgrzech opactwo w lasach, abyś miał gdzie polować i skryć się w gąszczach, gdy ci klauzura dokuczy.
Wierz mi, to dla ciebie lepsze od Gniewkowa, gdzie ci ludzie głowę zawracać będą, a ty powolny im, głupstwa możesz robić... Żal mi cię... Bądź na Węgrzech Opatem...
Mówiono też, iż Władysław jak Opatem być nie chciał, tak i o ślubach zakonnych, od których uwolnionym nie był — zapomniał. Suknię zrzucił samowolnie, nosił się po świecku, włosy zapuścił, miecz przypasał, i do panien dworu młodej królowej Elżbiety się przysiadał.
Lecz fantazje te u niego nie były trwałe.
Czasem dosyć było głosu dzwonka, na drodze otwartych drzwi kościoła, rozmowy z zakonnikiem, by nagle napadła go skrucha. Zaczynał pokutować, modlić się, mówił niespokojny o powrocie do celi, dopóki piosenka Buśka, i nowi towarzysze z tej drogi go nie sprowadzili.
Buśko, choćby był rad do Gniewkowa wrócić, z którego był rodem, godził się z losem jaki ich spotkał w Budzie. Wino węgierskie przypominało mu Chenove i Vosne, choć czasem żałował Pomard’a; a o panu swym wyrażał się podpiwszy, że on takim umrze jakim żył, na pstrym jeżdząc[3] koniu.
W wielkiej Polsce w inną stronę Nałęcze zwracali oczy. Nie rozpaczano, że się Mazowieccy do czegoś skusić dadzą.
Tymczasem Otto z Pilcy, sam się zrzekł wielkorządów, na których usiedzieć nie mógł. Doradzcy królowej Elżbiety przekonali się, iż Wielkopolsce dać potrzeba było wielkopolanina.
Mianowano w miejsce jego Sędziwoja z Szubina, którego przyjęto, ciesząc się nim, jak otrzymanem nad małopolany zwycięztwem.
Było to wczesną a najbrzydszą wiosną 1373 roku. — Dersław Nałęcz, któremu starania o pozyskanie jednego z Piastów nie powiodły się — siedział w swej Wielkiej Wsi, mniej teraz ogólnemi zajmując się sprawami.
Całą pociechą jego było słuchać obfitych plotek o rozmaitych niepowodzeniach króla Ludwika i starej królowej.
Cieszyło go niepomiernie, gdy narzekania na ich rządy słyszał, a żale po Piastach.
Cała też niemal Wielkopolska, choć nic nie mogła przedsięwziąć, aby się z pod obcego, jak mówiono, panowania wyzwolić — toż co Dersław myślała i czuła. Była nieprzejednaną, była niechętną, najmniejsza zręczność mogła tu wybuch sprowadzić.
Dersław miał zwyczaj mówić i powtarzać z tą jakąś pewnością proroczą, którą czasem przybierają ludzie starzy.
— Zobaczycie! zobaczycie! ja powiadam wam, nie umrę, aż znowu Piasta zobaczę na tronie. Wróci nasza krew, powróci!
Śmieli się z niego niektórzy, ramionami podrzucali, inni słysząc go z taką stanowczością powtarzającego zawsze jedno, gotowi byli mu uwierzyć.
I wielu w Wielkopolsce powiadało naówczas.
— Dersław Nałęcz, ciągle prawi że nie umrze, póki znowu na tronie Piastów nie zobaczy.
Ludzie wierzyli w powrót starego pańskiego rodu, choć nikt go sobie nie umiał wytłumaczyć, ani się domyślał, jak to przyjdzie.
— Pan Bóg wszechmocny! Bóg czyni cuda! powiadano. — Czemuby nie miał nam Piastów powrócić.
Jednego dnia tej brzydkiej wiosny 1373 roku, Dersław gniewał się po szlachecku na Pana Boga, na deszcz, na zimno, na wiatr, które mu z domu nie dawały wyruszyć.
A siedzieć w domu z synem i żoną samemu, bez nadziei, żeby kto w pluchę taką przywiózł plotkę, bez możności wybrania się po nią w sąsiedztwo — Dersław nie lubił. Gryzł się tą nudą tak, że i jeść nie mógł i wszystkich łajał a gderał.
W tem, gdy raz jeszcze zrozpaczony wyglądał przez małe okienko w podwórze, ujrzał z podziwieniem wielkiem przed oknem samem, łeb koński, a na łbie tym bardzo sobie dobrze znane rzemienne z mosiądzem ozdoby, których, choć od wielu łat[4] nie widział, był pewnym że je u Lasoty pamiętał.
A tego nieszczęsnego Lasoty już lat przeszło dwa nie było, bo się do Białego przywiązał i z nim pozostał.
Dersław natychmiast wypadł do sieni i tu mu do kolan się pokłonił obmokły Lasota, na którego twarzy trudów dlugiej[5] włóczęgi nie bardzo znać było. Wyglądał zdrowo, tylko się na Węgrzech opalił.
— A ty tu co robisz, niewierny człecze? — zawołał wesoło Dersław, ściskając go.
Lasota palec na ustach położył, znać dając, że podróż jego miała cel jakiś tajemny. Weszli do izby. Tu, dla powitania ulubionego powinowatego zaraz się zbiegli wszyscy, stary Dersław zauważył, że szczególniéj córka Piotruszka, rumieńcem i uśmiechem przyjaznym przyjęła gościa. Nie w smak mu to było.
Przed rodziną Lasota o powodach przybycia swojego nie powiedział nic nad to więcej, iż mu się do nich stęskniło, ale Dersław dobrze wiedział, iż coś ukrywać musi.
Poszli więc we dwu do komory starego.
— Co się z tym szalonym księciem stało? — zapytał Dersław.
Nałęcz ruszył ramionami.
— Ba — rzekł — szalonym go zowiecie, a jabym chciał w nim trochę więcej szaleństwa, a mniej rozmysłów. Dotąd, oto już lat dwa siedziemy w Budzie, prosząc się do Gniewkowa. Królowa nas zwodzi, obiecuje, męża męczy, a Ludwik się w oczy Białemu śmieje, do klasztoru go pędząc. Ani mnich, ni świecki człek, to habit przywdziewa, to zbroję, to się myśli żenić, to chce pokutować...
— Niech że go... — przerwał zniecierpliwiony Dersław — nie mów już o nim...
— Właśnie muszę — odparł Lasota, bo choć tak rzeczy dotąd źle stały, nareście mu się uprzykrzyły obiecanki próżne — przekonał się, że królowa nie może nic, a król nie chce. Pogniewał się na Ludwika... gotów siłą iść zdobywać, choć swą dzielnicę.
— To dobrze — krzyknął Dersław — to dobrze, gdy Gniewków weźmie, o co, spodziewam się, będzie łatwo — ochoty nabierze i do dalszych zdobyczy. Zadarłszy się z królem... naszym się stanie.
— I ja tak sądzę — rzekł Lasota — alem ja z tem do was przybył, abyście mu dali o czém i z kim się wydobyć z Budy.
Oprócz Buśka, który mu piosenki śpiewa i niedorzeczności prawi, niema nikogo. Królowa mu skąpo daje na utrzymanie, król umyślnie morzy go, aby opactwo wziął i nie bruździł mu.
Trzeba grosza i trzeba ludzi. Wielu ich przyprowadzić nie można, bo by to oczy zwróciło, choć kilku mieć musi, aby nas lada zbój na drodze nie odarł.
Dersław potarł włosa.
— A no — zawołał — jak tylko deszcz ustanie, który przecież wiecznie padać nie może, trzeba do Przedpełka, Szczepana i Wyszoty się udać... Oni coś obmyślą.
Deszcz w istocie ustał nazajutrz, a choć pora była jeszcze chłodna i wietrzna, Dersław wyruszył z Lasotą, po dworach tych ziemian, którzy dawniej Białego chcieli.
Ale tu — znalazł zrażonych, narzekających nań, zniechęconych i Lasota miał wiele z niemi kłopotu, nim ich nawrócić potrafił. Przedpełk sam jechać już nie chciał, wybrano trzech młodzieży, złożono trochę grosza. Lasota się ofiarował prowadzić.
Pomimo roztopów wiosennych, ruszyli zaraz na Węgry, znanemi gościńcami, którędy od Krakowa handel szedł.
Do Budy samej wszystkich ich nie przyprowadził ostrożny Lasota, zostawił w pierwszej wsi pod miastem, gdzie miał znajomego węgra, który z Krakowem kupczył.
Sam, jak znikł był jednego dnia niepostrzeżony ze dworu króla Ludwika, tak nieznacznie się na nim zjawił.
Nie było w tem nic dziwnego, gdyż dla spraw włoskich, dla stosunków swych z całym światem, węgierski król otoczony był nieustannie przybyszami ze wszystkich stron Europy.
Dwór był świetny, liczny, ożywiony, a że się tu sprawy wielkiej wagi ciągle układały — nie bardzo na ludzi pomniejszych zważano.
Biały książę, którego jedna tylko królowa siostrzenica miała w opiece, bardzo podrzędne na dworze zajmował stanowisko.
Niekiedy tylko Ludwik, który uczonych lubił, naukę cenił, a w powinowatym trochę więcej jej znajdował, niż w pospolitych ludziach otoczenia swojego, zagadywał ks. Władysława o różne kwestje. Ten, choć wiele wiedział, słyszał i czytał, najczęściej go niecierpliwił tém, że maleńkiéj nauki swej zaraz chciał zażywać dla okazania swej wyższości nad królem.
Tak w kwestji, która Ludwikowi na sercu leżała — w sprawie sądów Bożych, Ordaljów — które on chciał u siebie znieść i dowodził ich niewłaściwości, książę Biały upierał się broniąc instytucji tej, jako przez kościół uznanej.
Król Ludwik utrzymywał, że Boga tak samo jak wzywać nadaremnie zabraniało przykazanie, tak go też do lada walki powoływać — nie godziło się... Książę obyczaju dawnego, dowodzącego wielkiej ufności w Boga i sąd zdającego nań — uparcie bronił.
Waśnili się tak o wiele innych rzeczy, a w końcu książę całkiem serce do niego stracił. W jednej z tych chwil rozdrażnienia, postanowił ujść z Budy i wyprawił Lasotę po pieniądze i ludzi.
Kilka tygodni upłynęło, nim Nałęcz powrócił, i gdy się przed księciem stawił — z wielkiem zdumieniem swem, znalazł go już ze zmienionem zdaniem.
— Ludzi kilku i pieniądze księciu przywożę — rzekł witając.
Biały przyjął go chłodno...
Po chwili począł bąkać, iż pora wiosenna nie sprzyjała wyprawie, że królowa znowu zapewniała go, iż dla niego wyrobi dział w Polsce — — zakończył tem, by pieniądze mu oddano, a ludzie powrócili i czekali, aż ich wezwie.
Lasota miał już dosyć tego nieustannego wahania się i zmienności.
— Miłościwy książę — rzekł — wielkopolanie przysłali trochę grosza ale z tem, aby był użyty natychmiast na podróż... Jeśli książę zmieniłeś zamiar... ludzie i pieniądze nazad powrócą, a i ja z niemi, bo też nie mam tu co robić...
Zarumienił się i zawstydził książę, i nic nie odpowiedział.
Lasota gniewny wyszedł. W istocie zabierał się do odjazdu, gdy nazajutrz Buśko nadbiegł, do księcia go wzywając.
Biały namyślił się. Wróciła chęć wyprawy do Polski, miał tym razem najmocniejsze już postanowienie — ucieczki z Budy.
Dwa dni tylko żądał zwłoki. W ciągu nich książę dwa razy jeszcze wahał się, rzucał poczęty przybór, a w ostatku nagle, pod pozorem polowania wymknął się z Buśkiem razem na wskazane miejsce i — ruszyli ku Krakowu.
Pełen był najgorętszego zapału i najpiękniejszych nadziei. Wyobraźnia jego snuła już na szczupłym wątku, najwzorzystszą tkaninę.
Lasota, choć w duszy się uśmiechał z tych marzeń, nie śmiał go rozczarowywać.
Jechało się małemi dniami, trochę lękając pogoni, zbaczając z gościńców — a że pora była nie bardzo sprzyjająca podróży, książę nim do Krakowa przybyli, znużył się, zniechęcił, opadł na siłach.
Musieli go towarzysze podtrzymywać, zachęcać, namawiać. Na noclegi przybywali zrozpaczeni — gdy się trafił spoczynek dobry, męztwo powracało.
Tak się wlekli ku Wielkopolsce. Już się do niej zbliżali, gdy spór wynikł z tego, od czego poczynać i zkąd należało.
Lasota i inni wszyscy radzili księciu, aby od Gniewkowa swojego rozpoczął, gdzie miał przychylnych ludzi, sługi stare.
Książę natomiast, choć łatwo się zrażał, gdy teraz nabrał jakiejś nadzwyczajnej otuchy, nie znał granic fantazji bujnej.
Chciał ubiedz z czterma ludźmi ni mniej ni więcej, jak Gniezno. Dowodził, iż miał tam znajomych, oddanych sobie, iż mieszczanie mu pomogą, a duchowieństwo się ulęknie i jeden z najważniejszych grodów wielkopolskich odda w jego ręce.
Było to tak nieprawdopodobnem i dziecinnem, e[6] towarzysze osłupieli, lecz Biały ani mówić z sobą dozwalał, upierał się, stał przy swojem, zmuszał ich do tego kroku.
Szczególniej na jednego mieszczanina Hankę, rachował Biały.
Ojciec Hanki tego, a byli ludzie zamożni, pochodził z Gniewkowa i rodzina miała wielką miłość zachować dla swojego księcia.
Hanko wprawdzie tak młodym był, gdy książe z kraju się oddalał, że mógł go nawet nie poznać, wszelako u niego się on bezpiecznym czuł, i — w najgorszym razie, pewnego języka chciał tu dostać.
W sam dzień Narodzenia Najświętszej Panny który przypadał w piątek, wieczorem przesunęli się niepostrzeżeni przez bramę miasta, a zapytawszy o Hankę, prosili u niego o gospodę.
Nie było jeszcze późno.
Bogaty mieszczanin, gromadkę, która mu się wydała być ziemianami z okolicy, przyjął uprzejmie.
Książę wszedł do izby z gospodarzem, rozochocony, iż mu się tu bez przeszkody dostać udało, najlepszej myśli — wesoły.
Z gościnnością starodawną, Hanko, młody człek, żywy, roztropny, ludzki — kazał natychmiast podać jedzenie, sam przyjmując swych gości i usiłując dowiedzieć się, zkąd przybywali.
Z razu nie poznał on wcale, ani się domyślał księcia, lecz po niejakim czasie, Biały postrzegł, iż mu się bardzo pilno i z wielkiem podziwieniem przypatrywać zaczął.
Uderzyło go i przypomnienie podobieństwa jakiegoś, i to może, iż goście nie umieli opowiedzieć się zkąd jechali. Bo osobno, każdy prawił co innego.
Książę nie myśląc się ukrywać bardzo przed Hankiem, gdy się sam na sam zostali, coś przebąknął o Gniewkowie.
Wzmianka ta utwierdziła Hankę w domysłach.
Przyskoczył do kolan księcia, wzruszony wielce.
— Ja poznałem miłość waszą — zawołał — nie ukrywajcie się przed sługą swym. Jesteście księciem z Gniewkowa. Ale u nas mówiono, iż do klasztoru zamknęliście się dobrowolnie.
Książe rad, że go z takiem uczuciem przyjmowano, nieostrożny i zawsze pod pierwszego wrażenia wpływem, działający porywczo, odparł śmiejąc się.
— Nie będę zaprzeczał... Tak! Chcę odzyskać, co mi Kaźmirz wydarł niesłusznie... a — kto wie, może i co więcej.
Nieopatrzne to wyznanie, w początku bardzo rozczulonego Hankę — ostudziło. Uląkł się.
W tem książe położywszy mu rękę na ramieniu, i sądząc, że go już ma całego, począł szeptać.
— Jest u was załoga? Jak myślą mieszcza nie[7]? Co słychać między duchownemi?... Gdybyście mi pomogli, od Gniezna bym począł.
Hanko struchlał — długo odpowiedzieć nie mogąc.
— Miłościwy panie — szepnął. — Arcybiskupich ludzi jest z półtorasta głów.... a nasze mieszczaństwo nie rycerskiego ducha i boi się wszelkiego zamieszania...
Na miłość Bożą, nie narażajcie siebie i nas.
Mówiąc to, drżał cały Hanko. Książę spojrzał nań nieledwie z pogardą — zmilczał.
Tymczasem mieszczanin, który i księciu się narazić nie chciał, a miał resztkę przywiązania do niego, począł mu powoli opowiadać o Gnieznie, o siłach przeważnych — o mnogości ludu, któryby przeciw niemu się mógł podnieść, razem poddając inną myśl.
— Ja to wiem z pewnością — rzekł - że na Włocławku załogi tak jak niema... Ledwie kilku ludzi, zamek otworem, ani wątpić, że gdybyś książę wjechał, poddaliby się...
Z równą gorącością jak przed chwilą chciał zdobywać Gniezno, Władysław chwycił się myśli opanowania Włocławka.
Hanko mówił prawdę, bo istotnie Włocławek stał prawie bezbronnym i mógł być ubieżonym, lecz — chcąc się Białego pozbyć z Gniezna, tem gorącej mówił, dodając, iż potrzeba było natychmiast korzystać z czasu, bo lada dzień mogą przyjść rozkazy, aby się na czujności miano z powodu ucieczki księcia...
Noc jeszcze nie zapadła była zupełnie, gdy książę rozgorzawszy ogromnie poddaną mu myślą opanowania Włocławka, zawołał Lasotę i tej chwili w drogę się wybierać rozkazał.
Tymczasem Hanko, istotnie przejęty tem, że dawnego pana miał pod swoim dachem, na jak najświetniejsze zmagał się przyjęcie. Posłał po najstarszy miód, po wino, mięsiwem zastawił stoły, rozradowany był i poruszony.
Uczucie to podziałało i na księcia. Widział się tak dobrze przyjętym, witanym tak radośnie i serdecznie, iż uważał to za najlepszą wróżbę, i ani wątpił że Gniewków go przyjmie otwartemi rękami, że wszyscy pójdą z nim, że w dni kilka zbierze seciny zbrojnych.
Zapalony tem, Biały, pomimo nadchodzącej nocy, naglił o najspieszniejszy wyjazd.
Widząc go tak usposobionym, ani Lasota, ani towarzysze jego nie chcieli ostudzać... gotowi byli iść z nim, gdzie ich powiedzie.
Książę w tej chwili okazywał coś w sobie tak rycerskiego, taką siłę miał i w drugich wlewał, że — wszyscy czuli się jak on gotowi, choć w liczbie szczupłej, rzucić się na najszaleńsze kroki. Nie było też bezprzykładnem naówczas ubieżenie zamków przez kilku zuchwałych a zręcznych ludzi. Lasota rad był, że Białego nareście widział takim, jakim go tu mieć chciano.
Zaledwie dokończywszy wieczerzy, książę konie kazał przyprowadzić... Hanko ofiarował się do bramy towarzyszyć i postarać, aby ją otwarto.
Czuł się też biedny człek w obowiązku, ugościwszy pana, jakimś podarkiem, wedle ówczesnego zwyczaju go uczcić.
Na samem wyjezdnem biegał, łamiąc sobie głowę, coby mu mógł ofiarować i wreście najulubieńszego sokoła, który do łowów był unoszony, przyniósł księciu, gdy już na koniu siedział.
Dar to był w tej chwili, gdy nocą spieszyć musiano, i nie bardzo było komu ptaka doglądać, dosyć kłopotliwy, lecz książę i sokoła za dobrą wróżbę uważał. Kazał go jednemu z towarzyszów na rękawicę wziąć, oczy mu kapturkiem przyśłoniwszy i wdzięcznie od Hanki go przyjął.
Tak tedy w Gnieznie zyskawszy, zamiast rycerzy — tylko ptaka, którego później Buśkowi oddano w opiekę, i choć się opierał, kazano mu go piastować — ruszyli o gwiazdach ku bramie, przeprowadzeni przez Hanka, drogę im do Włocławka rozpowiadającego.
Noc miała starczyć na dostanie się do grodu, który, jak Hanko zaręczał, stał pusty niemal i bronić się nie mogł.
We wrotach znajomy stróżom mieszczanin, otworzyć je kazał — a nikt się z jadących nie potrzebował ani pokazywać, ni prosić. Zaledwie za wrota wybiegłszy, książę sam stanął na czele szczupłej gromadki, ręką wskazał kierunek drogi i wyciągniętym puścił się kłusem.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Staszowa.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – sięgającą.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeżdżąc.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – lat.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – długiej.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mieszczanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.