Boży gniew/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nazajutrz rano po mszy u Ś-go Jana zaledwie do mieszkania powrócił, kwaśny i chmurny Król Szwedzki, któremu doniesiono, że brat Karol ze Sztokolmu miał listy i ztamtąd się spodziewał poparcia, gdy w antykamerze usłyszał spór głośny i łatwy do rozeznania głos kobiecy, piskliwy, zuchwały, bardzo sobie dobrze znajomy. Nie musiał on miłego na nim uczynić wrażenia, bo natychmiast klasnął w ręce na dworzanina u drzwi i gdy ten wszedł — rzucił mu żywo pytanie:
— To Bertoni?
Pokojowiec głową potwierdził.
— Powiedz-że jej, — niecierpliwie zawołał król — raz na zawsze, że ja jej o tej godzinie przyjąć nie mogę. Niech z listem przyjdzie wieczorem. Ja się teraz spodziewam u siebie kilku ważnych osób. Jeszcze-by tego brakło, aby tego koczkodana widziano u mnie! Odprawić mi ją — odprawić.
— Jakby to tak łatwo było! — zamruczał pokojowiec. — Wrzawy narobi, że w całym zamku słychać ją będzie.
Tłómaczenia tego nie chcąc słuchać, król własnoręcznie popchnął pokojowca za drzwi i zatrzasnął je za nim, ale pozostał w progu nasłuchując, czy rozkazom jego zadosyć się stało.
Po wyjściu pokojowca naprzód powstała wrzawa i wymiana głosów, którym śmiechy służby towarzyszyły, potem uciszać się zaczęło stopniowo, drzwi antykamery zatrzasnęły się z hukiem i... Król wyjrzał: w przedpokoju nie było już owej natrętnej kobiety, którą kazał odprawić.
Kto była owa Bertoni?
Wiedzieli prawie wszyscy, co z dawnych czasów dwór znali. Dziś ona liczyła już lat pewnie, pięćdziesiąt, ale gdy królewicze dorastali, panna Salomea, córka muzyka królewskiej kapelli, była bardzo wesołym i trzpiotowatym podlotkiem, a że Jan Kazimierz zawsze od najmłodszych lat temperamentu był wielce ku kobietom ciągnącego, choć Salomea wcale piękną nie była, tylko świeżą, śmiałą, napastliwą i zalotną, zawróciła mu głowę szalenie i skorzystała z tego, aby nim zupełnie zawładnąć. O tych amorach z Salusią wiedział cały dwór, starano się je to rozerwać, to pokrywać, a w końcu, nikt na nie już nie zważał. Była to pierwsza miłość królewicza, który później takich bałamutnych stosunków miał bez liku, ale Salusia nie dała się odpędzić, ani zapomnieć całkowicie, czuła, że miała jakieś prawa, i nie odstępowała od nich. Wyszła potem za mąż za Włocha, także klarnecistę w królewskiej kapelli, i owdowiała, wychowując córeczkę.
Nie mogła w podróżach, ani w więzieniu, wprawdzie towarzyszyć Janowi Kazimierzowi, lecz nigdy go z oczów nie spuszczała, a ile razy powracał, ten grzech młodości stawał znowu żywy przed nim i żadna moc ludzka nie mogła go precz odegnać.
Potrzeba było znać Włoszkę, aby zrozumieć tę siłę, z jaką ona wciskała się i umiała utrzymać wszędzie. Nie lękała się niczego i nikogo, gębę miała wypaczoną, której się lękali wszyscy: wychowana na dworze, znała i wiedziała wszystkie tajemnice, wszystkie strony słabe, umiała zażyć kogo chciała. Zuchwalstwo jej nie miało równego sobie tam, gdzie wiedziała, że sama jej przytomność zawadzać będzie, szła umyślnie, aby sobie kazać za usunięcie się opłacić. Z Jana Kazimierza, jak mówiono, znaczne bardzo potrafiła zdobyć ofiary, zostało jej coś po mężu, potem frymarczyła kobiecemi strojami i klejnotami, a w końcu doszła do tego, że miała piękną kamienicę w Rynku Starego Miasta i szacowano ją oprócz tego jako zamożną w grosz gotowy, do czego się nie przyznawała.
Nie przeszkodziło jej to za każdem przybyciem Jana Kazimierza żebrać u niego dla córeczki nowych ofiar. W tej córeczce, właśnie dorastającej, ładnej dziewczynce, którą ona głosiła za ósmy cud świata, matka teraz żyła cała. Dla tego dziecka znacznie się ustatkowała, gdyż dawniej życie prowadziła bardzo swobodne i wesołe. O swych latach pięćdziesięciu wcale dotąd Bertoni wiedzieć nie chciała i czyniła się śmieszną strojami, które przywdziewała w przekonaniu, że się niemi odmłodzi.
Ciemnej płci, chuda, twarzy już dobrze pofałdowanej, ale ułożonej jakby młodziuchną była, oczy tylko miała jeszcze piękne i ogniste. Zresztą niezmiernie szerokie i z wargami odstępującemi usta, policzki obwisłe, włosy rzadkie i pofarbowane, malowane także brwi, usta, policzki, czasem ją poczwarnie czyniły brzydką, gdy się roznamiętniła. Zapominała się wówczas i nie umiała ukryć resztek żółtych zębów, a marszczki twarzy krajały ją nielitościwie. Na chudej szyi, skóra, żyły, kości, wszystko naówczas występowało, jak w anatomicznym preperacie.
Brzydota gdyby ją nosić umiała z rezygnacyą, niczem-by może była, ale Salomea chciała uparcie wydawać się niby piękną i nie-starą. Stroiła się więc wytwornie i jaskrawo, a nadewszystko okrywała się klejnotami, lubując się w nich, jak wogóle Włoszki. Całe jej chude, z nabrzmiałemi sustawami ręce okryte były od rana pierścieniami, szyja sznurami pereł i łańcuszkami. Na piersiach spinki, pas kosztowny, nawet trzewiki i pończochy złotem szyte wkładała codzień, i włos, jak najstaranniej trefić, smarować i dopełniać musiała co rano. Obok tego wykwintu raziło, że rąk nie umywała często po dni kilka, a twarz i szyja malowaniami staremi i nowemi, jak skorupą, były okryte. Gdy szła przez ulicę, palcami ją sobie pokazywano, tak była śmieszną, ale w zwierciedle ona sama tak się z tą swoją fiziognomią oswoiła, iż ją znajdowała wcale wdzięczną, a do mężczyzn uśmiechała się (gdy córki nie było), z cynizmem, który rumieńce na ich twarze wywoływał.
Córka jej, imieniem Bianka, miała typ włoski twarzy, jak matka, ale wistocie była piękną, chociaż niby ją przypominała. Rysy wyszlachetnione, regularne, a przy tem wdzięk i świeżość młodości czyniły dzieweczkę zachwycającą.
Matka wychowywała ją ze staraniem nadzwyczajnem, od dziecka ucząc muzyki, tańca, języków, gdyż przyszłość dla niej sobie obiecywała świetną.
— Senatorowi wstydu nie zrobi — mówiła — ani twarzą, ani główką. Drugiej takiej mi nie pokaże, ani Warszawa, ani Kraków. Jeżeli Giżanka się może swatać za szlachcica, to cóż mówić o mojej? a bez posagu też nie będzie, bo i kamienica cóś warta i pod poduszkę znajdę co wetknąć!
Tymczasem z własnego doświadczenia wiedząc, jak w młodości łatwo się głowa zawraca, pilnowała dziecka, jak oka w głowie. Rzadko nawet pozwalała wychodzić na miasto i to nie inaczej, jeno z sobą. Z domu się oddalając, Bertoni pozostawiała na straży istnego cerbera, starą Włoszkę. Ta, z obawy, aby tu kawałka chleba nie utraciła, nie odstępowała na krok pięknej Bianki, której wdzięków sława szeroko się już rozchodziła.
Po powrocie ex kardynała z Rzymu jeszcze był sekularyzowany królewicz w Tarczynie, gdy Bertoni, nająwszy wózek pobiegła go tam odwiedzić. Czy mu ten gość bardzo był miłym? trudno odgadnąć, ale przyjąć go musiał, i Salomea przez cały dzień tu pozostała, wysypując ogromny zapas plotek, jakie z sobą przywiozła. Spodziewała się zapewne po wdzięcznym królewiczu więcej, niż on mógł i chciał dla niej uczynić, bo wcale potem z niego nie okazywała się zadowoloną. Jan Kazimierz próżno podobno się tem tłómaczył, że nie miał nic, że musiał od ks. Karola, od Denhofa, od Butlera odbierać porozdawane im przez króla dobra: Salomea nie chciała słuchać i narzekała na niego.
Jakie sobie prawa rościła do jego wdzięczności, — nie tłómaczyła się, lecz w jej przekonaniu Jan Kazimierz powinien był jej i dziecku służyć przez całe życie.
Stosunki z nim aż do zgonu Władysława IV, choć nie zerwane, były dosyć naprężone. Jan Kazimierz często jej drzwi kazał zamykać i nie dopuszczał, choć wrzawę na kurrytarzach robiła nieznośną.
Gdy królewicz Zygmunt zmarł naprzód, a potem i Władysław, Bertoni z niesłychaną gwałtownością poczęła się napierać do Króla Szwedzkiego, który starał się jej pozbywać. W końcu jednak uledz musiał: kazać ją wpuścić, zmiarkował bowiem, że i taka Bertoni szkodzić mu mogła lub dopomódz, gdy do elekcyi przyjdzie.
Tegoż dnia wieczorem, mimo wstrętu i obawy, nakazał pokojowcom wpuścić nieznośną babę, ale dopókiby ona była — nie przyjmować już nikogo, prócz Butlera, któremu wchodzić zawsze wolno było.
O naznaczonej godzinie nie chybiła Bertoni. Wpadła z gorączkowym pośpiechem, wystrojona w sposób przerażający, świecąca od klejnotów cała, zdyszana, niespokojna.
Pokojowiec na drzwi jej wskazał.
Jan Kazimierz przechodził się już niespokojnie, oczekując na to utrapienie. Wiedział dobrze, co go czeka, bo Bertoni wcale w nim nie szanowała, ani krwi, ani dostojeństwa. Znała go od dziecka.
— Aha! — poczęła od progu z niezmiernym pośpiechem powłosku, gdyż znała wstręt króla do polskiego języka — aha! otóż nareszcie Salusia się dobiła honoru pozdrowienia w. król. mości! Długo na to czekała.
Król chciał się począć tłómaczyć: zamknęła mu usta.
— Dajżeż pokój! daj — czy to my się nie znamy!
Dygnęła przed nim bardzo nizko.
— Już Król Szwedzki? nieprawdaż — poczęła, śmiejąc się. — No, tej korony, to ja się dla waszej miłości nie obawiam, ale słyszę, że się wybieracie na polską? Ej?
Mnichem nie mogliście być, kardynałem nie chcieli, a tu nagle do korony sięgacie? Myślicie że to ją będzie lżej dźwigać, niż purpurę? Panie mój, aż mię strach po kościach mrozem przeszedł, gdym się o tem dowiedziała, a wam to po co?
Wiecież wy, co się dzieje? Kupujecie dom, który w płomieniach stoi, nie mając kropli wody na ugaszenie pożaru. Bójcie się Boga!
Załamała ręce.
— Nie ja, ale — począł król onieśmielony.
— Wiem, co powiecie — przerwała Bertoni — że was na kolanach o to prosić będą! Pewnie!? Radziby na wasze ramiona zrzucić to brzemię błyskotliwe, złocone, ale nie dla was to, nie dla was.
Puśćcie księcia Karola, każcie się wyposażyć dostatnio, pobudujcie sobie pałac pański, w którymby i dla Bertoni z jej aniołkiem znalazło się pomieszczenie, używajcie swobodnie reszty życia, ale wam! wam! wam — królem być!
Parsknęła śmiechem. Ciemna twarz Jana Kazimierza stanęła w płomieniach: rozgniewał się, zabełkotał cóś, z passyi mówić prawie nie mógł.
— Wam królem być! — powtórzyła Bertoni, rzucając się i wyginając, a rękami powłosku gestykulując w powietrzu — wam królem być!
Rok, dwa, z biedą wielką wytrzymacie może, ale potem! tak złożycie koronę, jak purpurę i kapelusz kardynalski.
Jan Kazimierz rzucił się aż w przeciwną stronę pokoju, jakby chciał uciec od niej: pogoniła za nim.
— Nie gniewajcie się — zawołała — mówię z dobrego serca, wam to się na nic nie zdało, zamęczycie się.
Uderzyła się w chude piersi, oczyma ognistemi śmiało patrząc na zmieszanego coraz bardziej króla.
Jan Kazimierz zbierał się coś odpowiedzieć, gdy Włoszka nie wytrzymała i język rozpuściła.
— Chcecie, bym wam przepowiedziała przyszłość! — to bardzo łatwo. Wybiorą was, bo wiedzą, że będą z wami robić, co zechcą, — oni i królowa.
— Jaka królowa? — przerwał Jan Kazimierz
— Wdowa dziś, a jutro może — kto to wie?
Rozśmiała się.
— Bez jej pieniędzy i jej rozumu wy się nie obejdziecie — dodała.
— Ona o niczem wiedzieć nie chce — wtrącił król.
— Abyście ją prosili, naturalnie — mówiła Bertoni.
Ej! żal mi was! Panie mój! żal mi was! Puśćcie księcia Karola, jeśli mu się to uśmiecha. Wy nie do tego stworzeni, a moglibyście sobie tak ślicznie spokojnie życie pędzić!
Klasnęła w ręce. Ale co tu darmo nawracać: nie pomoże. Sądzono wam wszystkiego kosztować, aby sobie wszystko obrzydzić.
Uspokoiwszy się nieco, zadumany, słuchał tego wylewu słów król, otarł czoło, usiadł. Bertoni stanęła przed nim.
— Więc to już nieuniknione! — westchnęła.
Zmilczał Jan Kazimierz chwilę.
— Mówić dziś z tobą nie można — zamruczał.
Twarz Włoszki wykrzywiła się, jakby wyrazem politowania.
— Ale to ja-bym chyba tak powiedzieć powinna — przerwała łagodząc głos. — Dla siebie, mój Boże, cieszyć-bym się przecież powinna z tego, gdy was królem obiorą. Tak i mnie się z tego cóś okroi.
Jan Kazimierz, jakgdyby chciał niemiłą inaczej zwrócić rozmowę z uśmiechem wymuszonym szepnął pocichu:
— Żeby też była choć Biankę z sobą przyprowadziła!
Bertoni wstrząsła się oburzona.
— Jeszcze czego! — zawołała. — Niby ja nie wiem, że tobie, stary bałamucie, najmłodsze dziewczęta jeszcze w głowie. Wszakże to moja córka, więc-byś ją powinien poszanować.
— Mówią, że bardzo ładna! — odezwał się król.
— Jak anioł! — przerwała matka z zapałem — ale to senatorski kąsek i ja jej nie wydam chyba za senatora.
Jan Kazimierz śmiał się rozweselony, co Bertoniową rozgniewało.
— Giżanka idzie przecie za szlachcica i urzędnika, jakiegoś tam starostę: a czemużby moja nie miała jeszcze wyżej sięgnąć! Wychowałam ją tak, że tu żadna wasza wielka pani jej nie sprosta.
Król zadumany nie zdawał się jej już słuchać, inne myśli go uciskały. Po chwili szepnął roztargniony:
— Poproś królowej wdowy, aby ją na dwór swój przyjęła. Panny u niej trzymane w wielkim rygorze, a nauczyć się siła będzie mogła.
— Tak, nauczyć tego, co niepotrzeba — przerwała Bertoni, głową potrząsając — nie, nie, ja od siebie jej ani na krok nie puszczę.
Włoszka z poufałością dawnej domownicy poczęła się po pokoju przechadzać.
— Co to za karły są? — zapytała — ja ich nie znam... Małpy toż bodaj nie te?
— Wszystko mi powymierało — westchnął król. Wystaw sobie ten „Znosek“, którego tak lubiłem, co koziołki przewracał zręcznie i śpiewał, pamiętasz?... zmarł biedaczysko. Mikrosz także. Mam ci dwa. Lubomirski mi darował jednego, zowie się Babą, policzki ma takie napęczniałe, ale chorowity, płaksa i smutny, a Lump, którego mam z Niemiec, złośnik taki, że się z małpami, albo z Babą, nieustannie bije. Pociechy z nich żadnej.
Po królu dwa karły zostały, ale królowa ich sobie pewnie przywłaszczy. Smutnie dokończył król tej spowiedzi. Bertoni ramionami poruszyła.
— Dwór mój wogóle — rzekł po chwili — szczupły jest i niedobrany. Musiałem, powróciwszy, brać pierwszych lepszych, a pieniędzy też nie mam. Tu, com miał znaleźć je, to mi jeszcze za wykup moich tenut płacić kazali. Z Karolem o Żywiec męka, z Denhofem, z Butlerem — skończył westchnieniem.
— A teraz, gdy na elekcyą tyle potrzeba...
Rozłożył ręce. Bertoni się zżymała i zaczęła znowu biegać po pokoju, poruszając, co się jej nawinęło pod rękę, książki, obrazki, różańce, papiery nawet, o których pozwolenie czytania nie pytała. Z natrętną ciekawością niewieścią, szczurkowała po kątach, zaglądała i choć król okazywał pewne zniecierpliwienie, wcale jej to nie obchodziło.
— Mnie tu ciasno — rzekł po przestanku. — Chciałem się wynieść do pałacu na Krakowskie: Karol mnie nie puszcza; w Ujazdowie byłbym za daleko.
— A na co to wszystko, gdy czasu elekcyi wam tu nie dadzą siedzieć — przerwała Bertoni, a po niej na zamek się wniesiecie.
— Królowa połowę zajmuje! — zamruczał Jan Kazimierz.
— Z nią się pogodzicie — zaśmiała się Włoszka, zbliżając do siedzącego. — Mnie się widzi, gdy wam koronę na głową włożą, królową wam senatorowie narają.
Zerwał się Jan Kazimierz z siedzenia.
— Ale ja jej nie chcę! — zawołał gwałtownie. Mało to ojcu naszemu nawypowiadano, że siostrę wziął po siostrze, a cóżby było, żebym ja po bracie żony pożądał? Dopiero-by mnie Sodomą i Gomorą chłostali!
— A Papieże od czego? — odezwała się Bertoni.
— Ja jej nie chcę! — powtórzył stanowczo król i zamilkł nagle.
Wtem zegar stojący na stole godzinę wygrywać zaczął, był bowiem tak urządzony misternie, iż gdy wybić miała, na wieżyczkę występowali trębacze i muzyka słyszeć dawała bardzo wdzięcznego kuranta.
— Masz co do mnie? — zapytał król.
— Miałabym wiele — odparła Włoszka — bo to się przecie niegodzi, ażebyś o mnie i mojem dziecku zapominał, ale litość mam nad królem bez kraju. Obrachujemy się później. Widzę, że ja starania się o tę koronę drugą nie potrafię odradzić; ale że ją potem sam składać będziesz — dam gardło!
Nic nie odpowiedział król. Bertoni skłoniła się nizko i miała już odchodzić, gdy jej coś przyszło do głowy.
— Mój królu — zawołała — nie każcież przede mną, jak przed jaką żebraczką, drzwi zamykać. Ja się też wam pod czas przydać mogę, bo wiele rzeczy wiem i wiele bezpieczniej zaniosę, gdzie trzeba, niż kto inny. Masz już królem być, a zachciewa ci się tego: ja powinnam posłużyć — nie kto inny!
Tak ledwie się jej nakoniec król pozbył. Odprowadził ją za próg oczyma zasromanemi, zdając się mówić do siebie: „Oto są grzechy twojego żywota! Mszczą się one do dni końca, a pozbyć się ich... nie można.“
W smutnem usposobieniu, przeszedłszy się parę razy po pustych pokojach, Jan Kazimierz rzucił okiem na płonącą lampę przed cudownym obrazem — i wolnym krokiem zbliżył się ku niemu, aby na modlitwę uklęknąć.
Wrzawa jednak między karłami i małpami taka jeszcze panowała w przedpokoju, że wprzód musiał, pokojowca przywoławszy, nakazać, aby natychmiast wszystko się uciszyło.
Już wreszcie klęknąć miał, gdy pośpieszne kroki i bez oznajmienia otwierające się drzwi zmusiły go powstać. Butler, którego się już nie spodziewał, i młody Tyzenhauz komornik jego, wbiegli razem, z twarzami przerażonemi.
Pobladł, zobaczywszy ich, Jan Kazimierz.
— N. Panie — wolał od progu starosta — jedne po drugich wieści najokropniejsze od Lwowa, Zamościa... zewsząd... Hiobowi posłańcy... w mieście popłoch... wojska nasze rozproszone, szlachta w sromotnej rozsypce.
Chmiel się odgraża iść na Kraków.. naszych posłów więzi, a trzech pono ściąć kazał... o pokoju i układach ani chce słuchać.
Król naprzód oczy sobie zakrył, potem załamał ręce.
— Na kolana naprzód! — zawołał — na kolana... Litanią do N. Panny odmówić... opieki jej wezwać — potem reszta.
Sam tedy pierwszy padł przed obrazem i, jęcząc prawie, począł po łacinie litanią, do której Butler i Tyzenhauz odpowiadali; ucałował potem ziemię i wstał z oczyma łez pełnemi.
— Mówcie — rzekł, padając na krzesło.
— Klęska byłaby niczem — począł starosta — ale srom... Szlachta, nie bijąc się, samym postrachem z pola zegnana przez chłopstwo, rozbiegła się; a że szli na tę wyprawę z butą wielką i nabrali wozów, sprzętów, sreber, kosztowności bez miary — wszystko się to stało łupem Kozaków i pospólstwa... Jeńców też Tatarom, człowieka za konia, dają.
Motłoch się uzuchwalił i już pomiarkowania mieć nie będzie. Stał pod Zamościem... Lwów cudem się mu okupił... Co dalej będzie?... Odgrażają się całą Rzeczpospolitą zalać...
Król się porwał.
— Gdzież więc siły nasze? gdzie mężowie, hetmani? senat, wojsko!? Przecież jeden pogrom taki nie może potężnego zniszczyć państwa od razu... Jest ratunek... Mamy może gdzieś sojuszników i sprzymierzeńców...
Wtem Butler przerwał:
— Kogo? N. Panie? Na cesarza pewnie teraz rachować nie można... Francya za górami, choćby chciała... Pruski nasz hołdownik będzie rychlej z nieszczęścia korzystał... a Szwedzi...
Chwycił się król za głowę.
— O! losy nieszczęsne — kraju tego — zawołał — przywiedzeni jesteśmy do tej ostateczności, że na podłych Tatarów jednych jeszcze cokolwiek liczyć możemy, jeżeli ich od kozactwa potrafimy odciągnąć.
— To sprzymierzeniec gorszy od wroga, bo i sromotny wreszcie — rzekł smutnie Butler.
Gdy to mówili, a Tyzenhauz powtarzać zaczął dopiero co słyszane wieści o klęskach... zapukano do drzwi, choć godzina była niezwykła. Tyzenhauz pobiegł i oznajmił ks. de Fleury, kapelana królowej.
Wchodził blady i przerażony.
— Prawdaż to? — począł zwracając się do króla — prawda?? Królowej doniesiono, że nawet Krakowowi i Warszawie zagraża niebezpieczeństwo... Pani moja przelękła przysyła mnie do W. Król. Mości.
Butler wystąpił, nim się król zebrał na odpowiedź.
— Uspokójcie królową JM. — rzekł — przynajmniej Warszawie nic nie zagraża. Senatorowie i szlachta gromadzą się na elekcyą... nieprzyjaciel ważyć się nie będzie na stolicę... wiedząc, że tu siła jest znaczna.
Klęska musi być wielka, bo zewsząd się ona potwierdza: ale w takich razach któż nie wie, że ją strach powiększa — bo, jak u nas mówią, ma wielkie oczy. Chmiel przecie nie ważył się na Lwów; jakżeby miał grozić Krakowowi lub Warszawie??
Król przystąpił też do ks. de Fleury.
— Uspokójcie królową — rzekł.
— Gdyby w istocie najmniejsze groziło niebezpieczeństwo, królowa-by wodą chciała ze swym dworem i zakonnicami udać się do Gdańska, gdzie najpewniejszą być może — mówił spowiednik.
— Niech Bóg uchowa, abyśmy już do tej doszli ostateczności — przerwał Kazimierz.
Niedługo się zatrzymawszy, odszedł spowiednik Maryi Ludwiki, ale na całym zamku przez noc tę chwili prawie spoczynku nie było. W gospodzie ks. Karola nad Wisłą, pomimo słoty i nieprzyjemnej pory, tłum nieustannie napływał, mieniając się... a każdy tu coś ze sobą coraz straszniejszego przynosił.
To, co opowiadano o okrucieństwach i zuchwalstwie Kozaków i z niemi połączonego motłochu przechodziło pojęcie wszelkie. Na szlachtę zbiegłą zpod Piławiec piorunowano.
— Dawniej kądziel takim posyłano i skórkę zajęczą — wołali niektórzy — a tchórze się sami potem ze sromu wieszali, bo kobiety z niemi żyć i do domów ich przyjmować nie chciały, a dziś zajęcy-by i kądzieli dla nich zabrakło...
Drudzy mitygowali i łagodzili...
— Dobrze tu nam zdaleka sądzić i skazywać — mówili — ale gdy się raz popłoch weźmie, trzeba tam na miejscu być i widzieć, że człowiek, gdyby jak chciał, prądowi się nie oprze.
— Ostatnia na nas przyszła godzina — jęczeli strwożeni.
— Nie pozostało nam nic, tylko się kozactwu okupić, pokój zawrzeć a pracować nad tem, aby wojsko nowe i lepsze... zaciągnąć.
— Pierwsza rzecz... aby się hetmani i panowie nie kłócili z sobą — radzili inni — wszystko z tego poszło, iż Jeremiego nie słuchano... bo on im solą w oku... a jego jednego się Kozacy boją.
W gwarze tym i rozstroju w końcu nic już rozwiedzieć się — do niczego dojść już nie było można; przeklinano i narzekano tylko, a temwięcej do białego dnia zapijano, im straszniejsza rozpacz ogarniała...
Nie lepiej było na mieście, dokąd z zamku przynoszono wiadomości, po drodze je powiększając. Przybywali też senatorowie z różnych stron, wyprzedzając termin elekcyi, niespokojni, ale i ci pocieszającego nic nie przynosili z sobą.
Skupiano się tu około Ossolińskiego; pozdrawiano królową; niektórzy odwiedzali Kazimierza; bardzo niewielu zbliżało się do księcia Karola, któremu teraz trudno było zawiązywać stosunki, gdyż przez tak długi czas zupełnie je zaniedbywał.
Wszyscy jednym głosem, zgodnie wołali o przyspieszenie elekcyi, która zdawała się warunkiem niezbędnym do zawarcia jakiejkolwiek umowy z Kozakami.
Z każdym dniem liczba senatorów szczególniej zwiększała się i rosła i duchowni tymczasowo zbierali się u przybyłych biskupów, w klasztorach Jezuitów, Bernardynów i Reformatów, na codzienne narady. Przewidywało to zawczasu duchowieństwo, iż z klęsk i osłabienia nie omieszkają dyssydenci z jednej, a Rusini dyzunici z drugiej strony korzystać. Dawały się już słyszeć głosy, że Chmiel zniszczenia Unii Brzeskiej się domagał i w Senacie chciał metropolitę swego posadzić. Dawało to miarę innych wymagań.
Pomiędzy Senatorami, jak Adam Kisiel i inni grecy, którzy do Unii nie przystąpili, słyszeć się dawały głosy: „Czemuż nie mamy tych praw pozyskać, co dyssydenci, co katolicy, jeżeli wiernie tej rzeczpospolitej służyć będziemy?“
Chociaż napozór zupełnie od wszelkiego udziału w sprawach kraju usuwająca się królowa nigdy z nikim o nich nie zagaiła rozmowy, polecając tylko siebie i sieroctwo swe opiece Rzeczypospolitej — czuli to wszyscy, iż wielki wpływ wywrzeć mogła na elekcyą samą. Za jej wskazówką niewątpliwie musiałby pójść Dwór Francuzki i Stolica Apostolska. Nie tajnem było, że od śmierci króla — gońce, posły i listy szły nieustannie do Francyi, a nawet zpomiędzy tych osób, które królowej najpotrzebniejszemi były, wiele się z jej polecenia wybrało do Francyi.
Pomimo to Marya Ludwika pozornie się obojętną całkiem zdawała i zrezygnowaną — nie zdradzając się ani słowem.
Ponieważ ks. Karol rzadkim tu bywał gościem, więc i częściej się dobijającemu do drzwi Królowi Szwedzkiemu — nie zawsze je otwierano.
Strzegła się królowa tego, aby mu nie okazać faworu szczególnego.
Jan Kazimierz wiedział przez swoich o wszystkiem tem, co się u królowej działo, a dla oczu dworu było przystępnem; niepokoił się, wnioskował... trwożył.
Szczególniej go obchodziło to, iż senatorowie wszyscy tak wielkie Maryi Ludwice okazywali uszanowanie i garnęli się do niej. Najpoważniejsi z nich godzinami tam na rozmowach siedzieli, a niekiedy, niby przypadkowo, po dwóch i trzech schodziło się ich tu razem.
— Są to widocznie conciliabula — mówił król Butlerowi — ale z nich nic nie wychodzi na świat. Ja zaś, jeżeli mi się do królowej uda dostać, nic się też od niej dowiedzieć nie mogę. Zbywa mnie tem, że się do niczego mieszać nie chce.
— N. Panie — mówił starosta — clara pacta to najlepsza rzecz: potrzeba, ażebyś W. Król. Mość otwarcie się rozmówił z nią.
— Sto razy rozpoczynałem: zbywa mnie, iż o niczem nie myśli, krom zabezpieczenia własnego losu.
Poruszał ramionami.
— Jeżeli ją Karol jakiemi obietnicami na swoję stronę przeciągnąć potrafi, a ona mu potajemnie pomagać zechce... jego pieniądze, jej wpływ zapewnią mu koronę, a mnie pozostanie tylko wstyd, żem się porwał naderemnie.
Po naradzie z panem starostą, który miał całe zaufanie Kazimierza, nazajutrz Butler, w godzinie, gdy dla wszystkich otwarte były pokoje ks. Karola, udał się do jego pałacyku tuż pod zamkiem.
Nie była to budowa nawet za oddzielną od niego uważać się mogąca, i ściśle się z nim łączyła, bo na części okolnego muru od Wisły wzniesioną została. Sam Biskup Wrocławski ją kosztem swoim budował, a że oszczędnym był — nie widać też było najmniejszej wystawności, i onych galeryi, posągów, malowań, któremi pałace Kazanowskich i Ossolińskich ówczesne się odznaczały.
Ład, czystość i porządek tylko pańską nadawały gmachowi powierzchowność.
Butler, chociaż ks. Karola znał — nigdy u niego nie bywał. Tym razem odwiedziny wypadły tak, że dosyć gości zastawszy, starosta się nawet do biskupa przybliżyć nie mógł. Jednakże z wejrzenia, które nań rzucił, dorozumiał się Butler, iż zjawienie się jego zrozumianem zostało.
Rozmowa toczyła się, naturalnie, o groźnych wieściach, które kraj cały trwożyły. Pokilkakroć wśród niej ks. Karol napomykał o żołnierzu, którego zaciągnął dla obrony i o daleko większej liczbie jego, jaką wystawić zamierzał. Z wielką zręcznością wiodąc rozmowę, w końcu biskup przystąpił do Butlera i szepnął mu, iż zapewne nie bez jakiegoś polecenia przybywał.
— Zlecenia żadnego nie mam — rzekł Starosta — ale W. Książęca Mość znacie mnie, że jestem sługą Króla Szwedzkiego i całem sercem mu oddanym, nic dziwnego, żem tu przybył, aby się przekonać: czy istotnie W. Ks. Mość trwasz w zamiarze starania się o koronę...?
— Rzecz-to powszechnie wiadoma — zimno i krótko odparł ks. Karol. — Nie łudzę się, że mi króla współzawodnictwo trudnem będzie do zwalczenia, lecz mam część senatorów za sobą.
Zamilkł.
— Smutne to będzie współzawodnictwo — dodał Butler.
— Kazimierz to sobie powiedzieć powinien — przerwał gospodarz. — Długo się wahałem; pociągnęli mnie ludzie tem, iż dla niestałego umysłu na Kazimierza rachować nie mogą. Dałem się nakłonić... i nie cofnę...
Wpatrzył się wyraziście w starostę, powtarzając raz jeszcze.
— Tak — nie cofnę...
— Król Szwedzki też, gdy raz się między kandydatów dał wpisać, nie ulęknie się już... nikogo.
Małomówny biskup nie zdawał się nawet chcieć przeciągać rozmowy. Stał, jakby czekał, czy mu Butler czego więcej nie powie.
— Jeżeli król chciał przez was — dodał po napróżnem oczekiwaniu biskup — dowiedzieć się o tem, azali się nie waham... możecie go zapewnić, iż we wszystkiem, co czynię, myślę zawsze długo, nim co postanowię, a obrawszy drogę, trzymam się jej wytrwale.
W. Ks. Mość pozwolisz mi jednak powiedzieć, że w tym wypadku zachodzą szczególne okoliczności — ośmielił się po namyśle Butler. — Nie mieliśmy jeszcze pono nigdy współubiegających się o koronę rodzonych braci. Czasu pokoju i pomyślności niczem-by to było jeszcze... acz w rodzinie spór zawsze pożałowania godzien; ale dziś, gdy takie klęski zagrażają, gdy nieprzyjaciel wnętrzności szarpie... gdy przedewszystkiem zgody i jedności potrzeba...
Biskup zlekka ramionami poruszył.
— Ośmielę się i to dodać, bo co prawda, to nie grzech — dorzucił Butler — że W. Ks. Mość nigdy rycerskiego rzemiosła aniś zakosztował, a nam hetmana potrzeba i wodza.
Z gniewem odparł biskup, znany z wybuchów gwałtownych:
— Mości starosto! Wierzajcie mi, że ja też na koń siąść potrafię... a Król Szwedzki wielkim bohaterem dotąd się nie okazał.
To rzekłszy, ks. Karol, jakby się lękał siebie i większego roznamiętnienia, skinął tylko głową Butlerowi i prędko odszedł od niego.
Nie miał już tu co więcej robić starosta i zwolna się ku drzwiom zawrócił, pozostawiając biskupa z garstką jego adherentów, która po większej części składała się z ludzi mało znanych i w kraju żadnego wpływu niemających.
— N. Panie — rzekł od progu, wchodząc do mieszkania Kazimierza — niéma co rachować na to, aby biskup rozmyślił się i ustąpił... Mówiłem z nim: uparcie trwa przy swojem.
— A zatem: wojna! — mruknął król — boli mnie to, ale od dzieciństwa tak było: oileśmy się kochali z Alexandrem — (westchnął) — niech mu Bóg da odpoczynek wieczny... w chwale swej — otyle Karol był mi zawsze wrogiem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.