Boży gniew/Tom I/Całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Boży gniew | |
Podtytuł | (Czasy Jana Kazimierza) Tom I | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1886 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
BOŻY GNIEW. TOM I.
Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 18 Сентября 1886 года.
Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakow.-Przedm. 66.
|
Za panowania Władysława IV brat przyrodni króla JM. książe Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski, zajmował na murach zamkowych świeżo wzniesione skrzydło, które wraz z częścią ogrodu, aż po Wisłę, ustąpione mu zostało.
Tu on wraz ze szczupłym dworem swoim mieścił się, zamykając, jak w klasztorze, w gmachu tym i ogródku, który pielęgnować lubił. Była-to jedyna część zamku, w której nigdy prawie stopa kobieca nie postała. Surowe życie wiódł książe Karol, od reszty świata dosyć oderwane, modlitwom, rachunkom i uprawie ulubionych kwiatków poświęcone.
Zdawało się, że ten tryb życia, do którego nawykł książę, nigdy się już nie powinien był zmienić, gdy nagła wiadomość o zgonie króla w Mereczu na Litwie, w chwili, gdy straszliwa pożoga szerokim płomieniem rozpościerała spustoszenie krwawe na Rusi przez zbuntowane kozactwo zniszczonej — i w ten spokojny kątek wniosła niepokój z troską o przyszłość...
Kraj stał bezbronny, niemal otworem, a ojca i głowę postradał. Można też wystawić sobie, jaką klęski, jedne po drugich przychodząc, trwogę niewysłowioną wzniecały. Wojska reszty rozproszone, hetmanowie w kozacko-tatarskiej niewoli... zewsząd gromy lub nadciągające burze.
Zbiegi z pobojowisk i obozów szerzyły popłoch... Dzień sądu ostatecznego nadchodzić się zdawał.
Jedni drugich obwiniali... a wszyscy winni byli wistocie...
Przychodziło do tego, że niepogrzebionego jeszcze króla oskarżono o podbudzenie rebellizantów przeciwko szlachcie, która go słuchać nie chciała...
— Dies irae! — rozlegało się wszędzie. Tłumy rozpasanego motłochu, który krwi zakosztował, posuwały się już w same wnętrzności rzeczypospolitej, która przeciwko nim bronić się czem nie miała.
Jednego Jeremiego Wiśniowieckiego imię stało jeszcze jak tarcza ostatnia. Ratunkiem od tego pogromu jedynym był jaknajprędszy wybór panującego, któryby władzę ujął w dłoń silną i ludzi około siebie skupił ku obronie. Godziny czasu nie było do stracenia.
Najbliższymi tronu byli, naturalnie, dwaj bracia zmarłego: ex-kardynał Jan Kazimierz i Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski. Ten ostatni jednakże zdawał się tak mało zdradzać ambicyi, a tak wielkie do stanu duchownego powołanie, iż nikt go w początkach posądzać nie mógł nawet, żeby się starał o koronę. Przeciwnie, Jan Kazimierz, który w życiu rzucał się już na wszystko i wszystko, co ujął, porzucał z niesmakiem — na pierwszą wieść o zgonie brata przybrawszy po nim, spadły na siebie tytuł króla szwedzkiego, musiał naturalnie, rozgorzeć natychmiast niezmierną żądzą otrzymania korony.
Jest-to zagadka, kto pierwszy poddał Biskupowi Wrocławskiemu myśl starania się o tron, której on-by sam może nie powziął. Miał bardzo mało pomiędzy senatorami duchownymi i świeckimi przyjaciół, nie żył prawie z nikim; milczący, mało przystępny, skąpy — nie przyciągał ku sobie. Prawdopodobnie korrespondencya, jaka się między nim w tym czasie zawiązała z rodziną w Szwecyi, była pierwszą pobudką. Zachęta wychodziła ztamtąd może. Pozostanie to zapewne tajemnicą, jak się zrodziła myśl — lecz nagle i niespodzianie dla wszystkich puszczono w świat, że książę biskup będzie się też starać o koronę.
Współcześnie z tą pogłoską, na samym brzegu Wisły należącym do księcia Karola, — temsamem prawem co skrzydło jakie w zamku zajmował, — z rozkazu jego zaczęto śpiesznie budować!
Było-to tem dziwniejszem, że po śmierci króla bracia mieli do podziału między siebie pałace na Krakowskiem i w Ujazdowie, a Karol pieniędzy wydawać nie lubił.
W miejscu na tę budowę przeznaczonem stała niegdyś szopa, która dworowi do kąpieli w Wiśle służyła i do spoczynku po nich.
Była w niej kręgielnia dla dworu, a później przemyślny mieszczanin wprosił się tu z rodzajem gospody pod wiechą, gdzie wino, miód i piwo sprzedawał.
Z rozmaitej czeladzi dworskiej i panów, którzy na dworze bywali, wielu żwawszych i młodszych zbiegało tu dla swobodniejszej zabawy. Na zamku musieli się trzymać cicho, spokojnie i oglądać się na marszałkowskie sługi; tu byli poza murem i za okiem.
Nagle po śmierci króla, wśród tego rozgorączkowania, które umysły opanowało, ujrzano z wielkim pośpiechem cieśli, murarzy, budowniczego Włocha i całą gromadę robotników krzątających się około szopy. Przerabiano ją na gwałt, powiększano i przyozdabiano; nikt nie wiedział: na co i dla czego?
Nikt też, ani budowniczy sam, nie umiał powiedzieć: do czego przeznaczano nową szopę — niewiedzieć bowiem, jak to inaczej nazwać było. Ciekawi, którzy tam zaglądali, widzieli w pośrodku ogromną, długą izbę słupami popodpieraną — a po rogach kilka pomniejszych. Z boku ogromne kuchenne miało się znajdować ognisko, a pod jedną z izb murowano dosyć obszerną piwnicę.
Nie było tajemnicą, że się to czyniło kosztem księcia Biskupa Wrocławskiego, który sam parę razy z ogrodu swego schodził budowę oglądać, i pracującym pośpiech zalecać. W części z muru, resztą z drzewa ogromna gospoda — stanęła wkrótce tak jak gotowa; ściany jej pobielono i pomalowano — natychmiast wewnątrz wyporządzając. W wielkiej izbie, jak była długą, ustawiono dwa rzędy stołów i ław przy nich. Do ścian poprzybijano świeczniki niewykwintne, ale gęsto: w bocznych izbach pomniejszych trochę pokaźniejsze ustawiono stołki, stoliki i szafy.
Można się więc było spodziewać, że ktoś wkrótce obejmie gospodę; wistocie ze dworu księcia Szlązak, niejaki Nietopa, przeniósł się tu na mieszkanie a z miasta wzięty z kuchni kanclerza Ossolińskiego młody i zdolny kucharz Czernuszka począł spiżarnią zaopatrywać.
Łatwo się było tedy domyślać, że zbliżająca się elekcya miała gospodę zużytkować, chociaż była ona tak od pola i szopy oddaloną, iż nie na wiele szlachcie się przydać mogła.
Do sejmu elekcyjnego jeszcze dosyć zostawało czasu, gdy w gospodzie tej obudziło się życie i już aż do końca wyborów nie ustawało.
Szli Mazurowie szczególniej tutaj, jak w dym, ale i inni za nimi, bo drzwi wszystkim stały otworem; Nietopa przyjmował nader gościnnie, karmił, poił — a nikomu płacić nie kazał.
Oprócz niego kilku szlachty z waszecia, Wysocki jeden, Czyrski, Niszczycki, zasiadali tu, przyprowadzali z sobą panów braci i jawnie ich na stronę księcia biskupa jednali.
Czy się kto chciał i miał nawrócić ku niemu, czy nie, gdy tu pieczeń zawiesista codzień pachniała, a piwo i miód były doskonałe, — ludzie ochoczo płynęli.
Że tak skąpy pan nie żałował na to, dziwiono się powszechnie, a Nietopa powtarzał swoim łamanym językiem:
— Dla Rzeczypospolitej ten pan nic nie pożałuje.
W początkach nie było gości tak wiele w gospodzie, choć pustką ona nigdy nie stała, ale im bliżej sejmu elekcyjnego, gdy się zaczęto ściągać i zjeżdżać, zrana, od pierwszej mszy św., izba wielka bywała nabitą i przy dobrej myśli zabawiano się niemal przez noc całą. Kto sobie podochocił, na ławie się przesypiał, — nie mówiono mu nic.
Nietopa pilnował właściwie tylko gospodarstwa i porządku; Wysocki zaś, Czyrski i Niszczycki oratorami byli i rej wiedli.
Nie można było przeciw ich wyborowi powiedzieć nic. Każdy z tych ichmościów miał swój przymiot, a wszyscy gęby wyprawne, co się zowie.
Na skinienie wzajem sobie pomagali.
Wysocki głową ich mógł się nazwać; bystry, zręczny i — choć chudy pachołek, miał prezencyą taką i tak umiał zgrzebne płótno za atłas sprzedawać, iżby go zdala każdy wziął za potomka wielkiej rodziny i za majętnego panka, gdy wistocie ani zagona nie miał.
Ale głowę nosił, piersi nastawiał, ręce zakładał za pas, nogami tak umiał robić, że czy siadł, czy stał, czy chodził, pańsko zawsze. Na ludzi patrzał zwysoka i spoufaleć się z sobą zbytnio nie dawał. Szanować go musiano, choć nikt nie umiałby był powiedzieć: za co? Wysocki wymowę miał nieszczególną, ale i z tą tak się umiał obchodzić, że go za oratora miano. Chrząkał, rękami machał, oczyma łupał... mruczał, pokrzykiwał — i tak to czynił odważnie, iż wszystkich konwinkował.
Ponieważ wzrost miał nadzwyczajny, tak, że mało kto go dorósł, w ciżbie zatem oczyma panował nad tłumem i, gdzie go było potrzeba, zjawiał się natychmiast.
Wymowie postawa w pomoc przychodziła.
Czyrski, mały, zwinny, jowialista, jakich wówczas pełno było, tak, że go z najcelniejszymi ówczesnymi, z Samuelem Łaszczem i Zaliczewskim, porównywano, nieustannie w ruchu, w łamańcach, w wybrykach, z czupryną najeżoną, jak szczecina, z gębą ogromną, z brzuszkiem okrągłym, miał to posłannictwo, aby wszystkich rozweselać, a kogo potrzeba było — ośmieszać.
Dowcip jego nie silił się na subtelność; rąbał jak siekierą, ale znał swych słuchaczy doskonale i nigdy nie chybił; zrozumieli go oni zawsze. Czasem znanego co powtórzył ale tak przyłatał w miejscu, że uszło za jego własne.
Najrozumniejszym i najwymówniejszym statystą był Niszczycki.
Mówiono o nim, że się sposobił był do stanu duchownego i wyszedł potem z jezuickiego seminaryum na prawnika. Trochę teologa, trochę jurysty czuć też w nim było. Mówił łatwo, dużo, i nigdy go nikt nie skonwinkował.
Gdy począł mówić, miał ten dar, że go słuchano; rozgniewał się: niczem dla niego było godzinę i półtorej wodę warzyć, przelewać jedno, a jedno. Słuchacze, wkońcu zmęczeni, mówili przy konkluzyi:
— Ma słuszność... ma słuszność...
Ci trzej ichmoście byli tu w gospodzie co dnia.
Zjawił się ktoś nowy, — otaczali go troskliwością szczególną; pojono, karmiono, zabawiano, i niepuszczano ztąd aż przyrzekł, i sam powrocić, i drugich z sobą przyprowadzić.
Czyrski szczycił się, że Kasztelana Chełmińskiego był powinowatym; Niszczycki sam miał tytuł Chorążego Bełzkiego.
Zresztą dostojniejszych tu napotkać było trudno, ale musiała gospoda ks. Karola być i potrzebną i pożyteczną, gdy ją utrzymywał, pomimo, że go niezmiernie wiele kosztowała.
Nietopa człek był poswojemu uczciwy, ale nie byłby swego wieku dziecięciem, żeby się nie starał korzystać z położenia dla własnej kieszeni. Kucharza i śpiżarni mimo dozoru bardzo było trudno dopilnować. Ćwierci mięsa szły okrutnie pośpiesznie, a piwnica się opróżniała w cudowny sposób.
Bywały takie dnie, że pod noc, na miasto posyłać musiano, aby wstydu nie mieć.
Wysocki zaś szczególniej nalegał na to, iż tu skąpstwo było nie w miejscu i perorował Szlązakowi na swój sposób:
— W. mość to powinieneś rozumieć, że tu albo tego... albo tego... albo starosta, albo kapucyn. Zbłaźnić się nie godzi. Mnie samemu księcia żal i jego talarów, ale kiedy chce królem być — to darmo!!
Jednego jesiennego wieczora tłumniej było w gospodzie, niż zwykle, i tak gwarno, że w nieopodal stojącym pałacu księcia Karola, który od gospody kawał placu tylko i mur gruby oddzielał, pewnie szum ten słyszeć musiano.
Nie było prawie dnia, aby z tych pogromów kozackich, z tych pobojowisk sromotnych, z tych krajów zalanych przez motłoch pijany, nie zjawił się biedny zbieg jakiś, ranny... wyzwoliwszy się z niewoli lub t. p. Włosy wstawały na głowie słuchaczom, gdy ci nieszczęśliwi opowiadać zaczęli; ale tego dnia szlachcic Podlasiak, niejaki Szmerdowski, szczególniej wszystkich mocno zajmował: takie straszliwe dzieje, których wszystkich świadkiem był, opowiadał, nieznużony, od rana. Posądzali go wprawdzie niedowiarkowie niektórzy, iż srodze musiał fantazyą nadrabiać, ale klął się i w piersi bił i powtarzał ciągle: „Bodajem się tak z miejsca tego nie ruszył, jeżeli to wszystko świętą prawdą nie jest, którą na oczy oto te oglądałem.“ Okrucieństwa szczególniej zbuntowanego chłopstwa przerażały. Pomiędzy innemi Szmerdowski też przyniósł jeden z pierwszych tę pogadankę, iż Kozacy się chlubili rozkazem nieboszczyka króla, który im krzywd się mścić na panach i szlachcie dozwolił.
W niewoli będąc u Kozaków, z której cudem miał się wyśliznąć, na swe uszy słyszał to od starszyzny kozackiej — i dodawał, że pana, bądźcobądź co rychlej obierać było potrzeba, bo Kozacy tylko na imię króla i z nim układać się zechcą, a z panami — nigdy.
Wszyscy też tu jednego byli zdania: iż król a wódz koniecznie był potrzebnym. Rakoczy, choć się i stręczył i napraszał, nikt do niego smaku nie miał; o innych kandydatach nie czas było rozmyślać: pozostawał więc tylko wybór między Janem Kaźmierzem a Karolem.
Trudne zadanie mieli ci, co ostatniego zalecać chcieli.
Nikt go nie znał.
Kazimierza zaś znano aż nadto.
Tu w gospodzie nie oszczędzano go wcale i Czyrski, gdy ktoś o nim napomknął, parsknął śmiechem.
— A toż nam drapnie, jak Walezy — zawołał — jeśli, uchowaj Boże, wybór padnie na niego!! Gdzież on kiedy wytrzymał?? Mnichem był: zbrzydł mu kaptur rychło; okrył go Papież purpurą: i tę mu odesłał. Znowu tedy świecką suknię wdział i ta go prędko parzyć będzie. Dacie mu koronę: niedługo ją ponosi. Któż go tu nie zna? Polaków nie lubi; Niemcy i Włochy to jego najmilsze towarzystwo, a papugi, małpy też i karły, bo z niemi po całych dniach siedzi, chętniej niż z panami senatorami!! Pożytku z niego Rzeczpospolita mieć nie będzie. Całemu światu wiadomo, że książę nasz Karol oszczędnością i rozumem grosza sobie zebrał sporo, z tego już teraz, nie czekając, kilkuset ludzi uzbrojonych swoim kosztem posłał na obronę granic rzeczypospolitej od kozaczej powodzi. Kazimierz grosza przy duszy nie ma, wprzódy zawsze zje, niż dostanie, bo u niego ładu nie pytać. Ani ich porównać można z sobą — ciągnął dalej Czyrski z zapałem wielkim — Książę biskup człowiek poważny i stateczny; ten za dziewkami biega, jak młokos, tak, że królowa od swego fraucymeru drzwi przed nim zamykać musiała.
Słuchali wszyscy w milczeniu, aż jeden szlachcic z kąta, siedzący nad szklanicą piwa z grzankami, powoli począł:
— Panie Boże odpuść! nie szczęściło się nam z panami naszymi od czasu, jak Jagiellonów nie stało. Francuza-śmy wybrali ze strachu, aby Rakuszaninowi się nie dostać, a ten nam srom uczynił, uciekłszy precz. Przyszedł po nim z wilczemi zębami Szczepanek i począł cisnąć, a może-by i ład zaprowadził, gdyby go śmierć nie zaskoczyła. Ale co i po nim było? Z Francuzem się żaden z nas rozmówić nie mógł, bo naszego języka nie znał, ani się go uczyć chciał, z Batorym też kto po łacinie nie umiał, musiał przez Zamojskiego konwersować. Bóg ci jeden wie zresztą: kto panował naówczas, Batory czy Zamojski? Aż wybraliśmy sobie z kroplą krwi jagiellońskiej Zygmunta, co go nam zalecili, że się pacierza naprzód popolsku uczył. Biliśmy się aż za niego, aby znowu Rakuszanina nie puścić!! Co potem? Rakuszanin mu żonkę dał i jednę i drugą, a z żonami weszła niemczyzna i dzieci się pochowały na niemiaszków.
Byłby tak dłużej się rozwodził szlachcic, ale Niszczycki nie dopuścił, zważywszy, że koniec końcem nie szło to na korzyść księcia Karola.
— Hej! hej — zawołał żywo — co tu przeciwko Opatrzności Bożej i losom przeszłym rekryminować nadaremnie! Co się stało, odstać się nie może. Dziś periculum in mora; pana potrzeba co najrychlej, dwu ich tylko do wyboru mamy, Księcia ex-kardynała, który się dziś już szwedzkim królem nazywać każe, znamy! To dosyć, aby go niechcieć!
Przepomnieliśmy też jedno, że dlatego tytułu Króla Szwedzkiego, o który się spierać będą, wojnę nam może naprowadzić...
Niechajże sobie panuje w Szwecyi, a my księcia Karola jednogłośnie na tron wezwijmy. Wszystko mówi za nim.
Milczano dokoła, nikt jakoś nie przeczył, głuchy gwar tylko izbę zapełniał. Część gości obstąpiła szlachcica, który o okrucieństwach Kozaków i Tatarów opowiadał i z gorączkową ciekawością, coraz nowemi pytaniami, coraz też straszniejsze i krwawsze wywoływał obrazy. Wtem od jednych drzwi ściśnięty tłum rozstąpywać się zaczął ze szmerem jakimś dziwnym, i ponad głowami jego ukazał się wierzch tylko czaszki okrytej rozczochranemi jak krzak włosami siwemi, a zarazem z ust do ust podawać sobie poczęto:
— Bojanowski! Bojanowski!
Imię to miało jakby własność nakazywania milczenia, gdyż wszystkie usta się zamknęły, a oczy skierowały w tę stronę, gdzie przez rozdzielające się dobrowolnie fale tłumu zwolna przedzierał się ów Bojanowski.
Wysocki, Czyrski, Niszczycki, zasłyszawszy o nim, wszyscy się znaleźli kupką razem, jakby czuli obowiązek zgromadzenia się ku obronie. Przez rozstępujące się ściany gości wyszedł naostatek Bojanowski ów, którego długo tylko siwą najeżoną włosami głowę widać było.
Już z niej o wzroście jego wnosić było można; olbrzymim wistocie ukazał się, a wychudzenie, czyniło go jeszcze napozór roślejszym. Skóra to była tylko i kości, ale kości grube, potężne, na których pooplatane ścięgna i żyły jakby podskórną siatkę tworzyły. Ogromna, blada, przeciągła twarz, z długą brodą siwą, tak rozczochraną, jak włosy, spadała mu na piersi, nawpół obnażone. Mało kto mógł bez niepokoju i prawie że trwogi wejrzenie tego człowieka wytrzymać. Głęboko pod kośćmi czołowemi ukryte oczy, w tym cieniu sklepień obrosłych brwiami najeżonemi świeciły jakby wistocie ogień jakiś w nich gorzał.
Rysy twarzy regularne, ostre, suche, miały wyraz pogardy i odwagi niewypowiedzianej. Wargi bledsze niż skóra, prawie białe, jakby spalone, nawpół tylko miał przymknięte. Pomimo że suknia, która go okrywała, prawie łachmanem się nazwać mogła, Bojanowski miał majestatyczną postać. Brunatnego koloru rodzaj opończy, przypominający zakonnym krojem mnicha, bez kołnierza u góry, w grubych, gęstych fałdach opadał mu na nogi okryte skórzanemi cholewami, które sznurkami były przytwierdzone. W pasie obwiązany był prostym sznurem, powrozem raczej, od którego zwieszony różaniec drewniany z gałkami ogromnemi i nieforemnemi, za każdem poruszeniem wydawał jakiś grzechot niemiły. Pacierze te drewniane stukały jakby kości trupie. W jednej ręce niósł ogromny, gruby kosztur, którym się podpierał, a trzeba się było przypatrzeć tej ręce, aby zrozumieć czem ten człowiek zamłodu być musiał. Dziś jeszcze zdawało się, że gdyby kosztur chciał pocisnąć, woda-by z niego pociekła.
Szedł powoli Bojanowski, ale nie sam; z lewej strony pod łokciem jego sunął się mały człek, zdyszany, niespokojnemi oczyma patrzący dokoła: był to jego — niewiadomo: — sługa, towarzysz, uczeń, — dość, że nieodstępny cień.
Podszedłszy ku środkowi izby, w której coraz ciszej na widok jego być zaczynało, Bojanowski stanął i oczyma swemi z głębi jam, zpod cienia brwi, potoczył dokoła.
Dla wszystkich niemal, co się tu znajdowali, Bojanowski przynajmniej z nazwiska i rozgłosu był znanym. Chociaż dziś ledwie się o nim pamięć uchowała, w owe czasy cała niemal Polska, a przynajmniej znaczniejsza część jej znała Bojanowskiego lub słyszała o nim.
Głucho i różnie rozpowiadano o jego przeszłości; wiadomo tylko było napewno, że od lat wielu odprawiał pokutę, odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej, był w Rzymie, a teraz od jednego do drugiego cudownego obrazu pieszo chodził, po kościołkach się wiejskich zatrzymując, a zagadnięty — do pokuty pobudzał ludzi.
Wymownym był, a śmiałym, że nikogo nie szczędził. Ciekawi go często byli ludzie, lecz się zarazem obawiali, osobliwie panowie i szlachta, których bez miłosierdzia chłostał i smagał. Łagodniejsi duchowni częstokroć próbowali go powstrzymywać od wybuchów i skłonić do większego pomiarkowania, ale Bojanowski, nie sprzeczając się z nimi, wysłuchawszy co mówili, bynajmniej postępowania swojego nie zmieniał.
Rozpowiadano o nim, że tam gdzie publiczne zgorszenie widział, albo słyszał o niem, wędrował nieproszony i nawoływał do pokuty. Udało mu się niejeden raz tak nawrócić grzesznika i skruchę w nim obudzić, ale też i psami go czasem ze dworów wyszczuwano i kamieniami ciskano za nim.
Chociaż wyglądał jak żebrak, Bojanowski nigdy od nikogo nic nie przyjmował, chyba, że go głodnego nakarmić kto się ofiarował, ale i to jego jadło nikomu być nie mogło ciężarem, bo mięsa nigdy nie brał w usta, a lada polewką, chlebem, wodą, mlekiem głód zaspakajał. Towarzysz jego, którego znano pod nazwiskiem Warsza, pilnował, powiedzieć było można, aby postów zbyt nie przeciągał i czasem gwałtem niemal go karmił.
Miano go za tak świątobliwego, iż po drodze, gdzie się ukazał, matki przyprowadzały mu dzieci, aby je błogosławił. Bronił się on tej czci i niekiedy oburzał.
— Jam taki grzesznik nędzny, jako i wy — wołał zniecierpliwiony — widzicie, że pokutę za grzechy moje odprawuję. Nie pomoże wam błogosławieństwo skalanych rąk, ani spalonych warg moich: módlcie się sami, a Bóg was wysłucha.
Wtargnięcie Bojanowskiego do gospody było rzeczą zupełnie dla gości tutejszych i gospodarzy niepojętą, gdyż stary pątnik w takich tłumnych zgromadzeniach nie bywał nigdy, unikał ich, uciekał od nich. Wysocki i jego towarzysze wcale mu też radzi nie byli. Nie rozumiano, kto go tu wprowadził.
W tem zza stoła ów Podlasiak, który się mienił zbiegiem od pogromu i cuda owe rozpowiadał, ruszył się, ujrzawszy Bojanowskiego, jakby przelękły. Stary go szukał wejrzeniem, a raz znalazłszy, wlepił oczy w niego z takiem natężeniem i siłą, że Szmerdowski, jak skamieniały, stanął.
Milczenie coraz głębsze objęło izbę, jak była wielką, i aż do końców jej zwolna się rozpostarło. Bojanowski stał i kijem uderzył w podłogę.
— Mów — rzekł zwolna głosem silnym i głębokim — mów! Niechże i ja słyszę, jako Bóg nas karze. Mów!
Tymczasem wymowny do zbytku przed chwilą Szmerdowski, języka zapomniawszy w gębie, bełkotał tylko coś niewyraźnie.
Ci, co go wprzódy tak ogniście opowiadającego słuchali, poczęli rękami potrącać i szeptać. — A no — mówże!
Wysocki, rad może, iż o nic więcej nie szło Bojanowskiemu, nakazującym ruchem Podlasiakowi dał znak, aby był posłusznym.
Ale Szmerdowskiego cała odwaga i pewność siebie opuściła.
— Już mi sił nie staje — odezwał się słabym głosem — a co oczy moje oglądały, to mi się samemu wydaje jako sen, nie do wiary. Cóż drugim, którzy o tem słuchają!? Krew się lała i leje potokami, studnie trupów stoją pełne. Lasy całe na pale powbijanych dokoła miasteczek stoją. Żaden źwierz dziki tak się nie pastwi nad swą ofiarą.
Gdy to mówił głosem drżącym Podlasiak, słuchał go starzec milczący.
— Ani ty potrafisz wymyśleć — rzekł po przestanku — czego-by sroga pomsta Boża nie spełniła. Tak jest, niestety! czyś oglądał, czy słyszał — czy śniło ci się tylko... wszystko to prawdą jest, było, stało się lub stanie!
Wielkie były grzechy nasze, więc nadszedł dzień sądu i kary.
Lat temu niemało proroczym głosem z kazalnicy Skarga, mąż święty, wszystko to przepowiedział. Niewolę u obcych, znęcanie się sług nad nami, rzezie, pożogi i sromotne zbiegi z placu boju — i męczarnie... i rzeki krwi, i chóry jęków do głuchych niebios... bo je grzechy nasze dla nas zamknęły. Więc dopuścił Bóg i chłosta się poczęła! a trwać będzie, nie jeden dzień — dies irae, ale wieki gniewu pańskiego, tak jak wiekami ciągnęły się rosnące grzechy nasze!
Bojanowski jęknął.
Cały ten tłum przed chwilą prawie rozweselony napojem i płochemi rozmowy, uczuł się przerażonym.
Głos starca, jakby z grobu wychodzący... poważny, potężny siłą tajemniczą, do głębi wszystkich przejmował.
Ciężkie westchnienia i jęki nawet zaczęły się dobywać z piersi niektórym... innym łzy się toczyły.
Starzec stał z oczyma wpatrzonemi jakby w dal — milcząc chwilę.
— Pana myślicie wybierać — ciągnął dalej zwolna — i potrzeba go nam, zaprawdę... lecz któż z was słuchać zechce wybranego? Wysadzicie go, abyście mu się urągali, aby wam zapłacił, aby każdy z was z niego skorzystał... bo prywata u nas jedna w sercach. Urzędów pragniecie, nie dla służby Rzeczypospolitej, ale dla jurgieltów, dostojeństw żądacie jako arendy, z której wam dochód płynąć będzie. Żołnierz nie słucha wodza, hetmani się kłócą z sobą. Po domach niezgoda... na sejmach rozerwanie, przed wrogiem i bitwą nieposłuszeństwo. Na wojnę ciągnęliście namioty złote i pierzyny i kredensy srebrne wioząc z sobą... otóż je macie w kozaczych dziś rękach łupem! Męztwo nawet stare z piersi wygnała zgnilizna rozpusty.
A przykład szedł z góry — i jedna ona łaźnia krwi nie obmyje ani uleczy.
Kary Bożej świt to dopiero i początek... pokolenia ją znosić będą... wieki ona trwać musi...
Głos cichszy coraz zmienił się w niewyraźne mruczenie. Wszyscy stali pomieszani i strwożeni.
Niszczycki, który jeden pochlebiał sobie, iż temu strasznemu prorokowi placu dotrzymać potrafi, zbliżył się nieco.
— Nie należy nam męztwa odejmować — odezwał się — gdy go właśnie najwięcej potrzebujemy! Bóg da, nie pójdzie napomnienie jego napróżno. Poprawa już jest znaczna; wszyscy dziś czują, jakiego nam pana potrzeba i zgodni są, aby go obrać głosami jednemi.
Bojanowski spojrzał nań długo, topiąc w nim wejrzenie.
— Módlcie się, a czyńcie pokutę — rzekł. Nie wiecie nic, ślepi jesteście — ani pochlebiajcie sobie, abyście moc mieli jaką. Ta siła dana jest tylko narodom zdrowym i niezepsutym. My już nie władamy sobą.. będziemy losów, wiatrów... albo raczej twardych owoców naszego grzechu ofiarą. Ani wybierzecie kogo chcecie... ani pójść będzie mógł, jak zażąda. Zerwały się wodze... i woźniki pędzą bez nich na przepaście.
Módlcie się a kajajcie! módlcie się a czyńcie pokutę!
Podniesionym głosem, wymówiwszy wyrazy te, Bojanowski jeszcze raz powiódł oczyma po tłumie, w którym już szlachcica Podlasiaka nie dostrzegł. Zniknął on gdzieś i skrył się.
Starzec, postawszy chwilę, otoczony trwożliwem milczeniem, poruszył się, zawrócił zwolna i pokręciwszy wąsa, — począł posuwać się ku drzwiom. Nikt go też wstrzymywać nie śmiał; kilku tylko bliżej stojących pochyliło się do ucałowania ręki świątobliwego męża — ale starzec ją żywo uchylił, niedopuszczając tej oznaki poszanowania.
Poza nim zamykał się już tłum ten gęsty — i z kątów ogromnej izby zwolna szmer głuchy najpierw, potem coraz głośniejszy gwar, aż hałaśliwa wrzawa nanowo rosnąć poczęła. Wszyscy jakoś swobodniej odetchneli, gdy się Bojanowski oddalił. Szmerdowski, który był się gdzieś w kąt wcisnął, wynurzył się znowu z tłumu.
— Świątobliwy mąż — odezwał się półgłosem Niszczycki, który niebardzo był rad zjawieniu się jego i wrażeniu, jakie zostawił po sobie. — Świątobliwy mąż, ale pokutnik też za grzechy wielkie.
Niszczycki ręką wskazał na czoło.
— Dziś mu już tu wszystko się zmieszało... bodaj własne jego grzechy z naszemi...
Bóg sprawiedliwy jest, ale miłosierny: to, cośmy wycierpieli, starczy za karę. Wybierzemy pana, skupimy się około niego, pójdziemy na to chłopstwo ze starym duchem rycerskim.
Gdy to mówił, szlachcic z tłumu się wyrwał:
— U nas to według zwyczaju król zarazem najwyższym hetmanem bywał; a gdzież tu biskupowi, co się od dzieciństwa błogosławić tylko uczył, za oręż porywać, którego nigdy w ręku nie miał!
Zahukali go zaraz Czyrski i Wysocki.
— Na wodzów, hetmanów mamy ludzi — zawołał Czyrski — a królowi dosyć męztwa... które książę Karol ma... Rycerstwo u niego we krwi... niech pancerz wdzieje a hełm: zobaczycie co z niego będzie!
Śmiechem jakoś przyjęto oświadczenie Czyrskiego, ale gwar wielki stłumił spór dalszy. Wysocki kazał misy podawać i kubki napełniać.
W sypialni swej, przy klęczniku, czarnem suknem obitym, otoczona żałobnemi kiry, sama w grubej żałobie, zadumana głęboko przed nawpół otwartą księgą, na której rzucony różaniec leżał, ze łzami w oczach, dumała królowa Marya Ludwika.
Lata przeżyte w Polsce, walki i nieustannego czuwania, znużeniem się wypiętnowały na pięknej jeszcze jej twarzy, której wyraz pełen był energii i siły.
Znużona była, ale się nie wyczerpało męztwo, zdawała się tem dumaniem gotować do nowych zapasów. Myśl jej przebiegać musiała i przeszłość ową różową spędzoną we Francyi, straconą dziś i zatartą, i ciężkie zdobycze w Polsce dokonane.
Niezaprzeczone one były i choć się królowa nie chlubiła niemi, a raczej ukrywać wolała, aby nie obudzić obawy, wpływ jej zdawał się czuć wszędzie. Pobożna, miała znaczniejszą część duchowieństwa za sobą, wychowaniem, ogładą, obejściem się zyskała sobie przedniejszą część panów, którzy, jak ona, obyczaj cudzoziemski nad polską rubaszną prostotę starą przekładali. Na północy przedstawiała ona i skupiała około siebie wszystko, co interessom Francyi służyło, i miała silne jej poparcie, a że każdy z tych panów senatorów, który jej sprzyjał i umiał cenić, był wodzem znacznego obozu szlachty uboższej, przez nich królowa też na nią rachować mogła.
W tej chwili właśnie ważyło się w jej umyśle, jaką rolę w tym czasie elekcyi przybrać miała, jaką czynność przedsiębrać.
Do porady nie mogła wezwać nikogo, zwierzyć się nawet nie śmiała nikomu. Przyjmowała kondolencyjne odwiedziny wszystkich, od starego prymasa począwszy, jako wdowa przygnębiona żalem, sieroctwem swem, smutkiem po nienagrodzonej stracie.
Nikomu to obcem nie było, iż pożycie nieboszczyka króla z żoną, wcale serdecznemi nie połączyło go z nią węzłami. Obojętny aż do końca, płochemi miłostkami się rozrywający, z musu tylko szanował żonę, dla oka ludzkiego zabierał ją z sobą w podróżach, ulegał jej wymaganiom, obawiał się często ostrych wymowek, ale nie pokochał wcale. Ona też okazywała mu poszanowanie należne królowi i panu, ale się nie kryła z odrazą dla jego trybu życia i obyczajów.
Zawiadamiana o każdej nowej płochości, ulegającego towarzyszom, którzy jego słabość wyzyskiwali, męża, królowa wiele musiała niewidzieć.
Posądzona sama o płochość, nie mogła zapomnieć tego nigdy: i postępowanie jej, surowość dla dworu, były ciągłym kłamem zadawanym potwarzy. Zakładała klasztory, zwiedzała kościoły, otaczała się pobożnemi, karciła najmniejszy pozór lekkomyślności we dworze ją otaczającym. Z tego powodu niemal ciągle musiała jawniej lub mniej widocznie opierać się napaściom Jana Kazimierza, który najpierw nieznośnie się naprzykrzał pięknej pannie Duret, potem pannie Luce, z kolei wreszcie innym pięknościom fraucymeru, starając się sobie ująć napróżno to pannę Langeron, to panią des Essarts. Wszędzie dręczony swemi zachciankami romansów, Jan Kazimierz odchodził odparty i zniechęcony.
Wiedział bardzo dobrze, iż w znacznej części to niepowodzenie swe zawdzięczał królowej, miał do niej o to żal; ale nigdy nie wyszła na jaw, ani z jednej, ni z drugiej strony ta walka potajemna, czasem śmiech obudzająca w Maryi Ludwice.
Ex-kardynał musiał szukać wynagrodzenia za te klęski w kołach, naprzemian arystokratycznych, szlacheckich, a naostatku mieszczańskich nawet.
Nad smutnym tym charakterem Jana Kazimierza, który od jego powrotu z Włoch czas miała badać królowa, nigdy się nie zastanawiała baczniej, nie poddawała go surowszemu ocenieniu, niż dzisiaj. Bystre jej oko nie potrzebowało głęboko sięgać, aby przewidzieć, że Król Szwedzki zostanie polskim zarazem, chociaż w bracie Karolu miał niebezpiecznego współzawodnika.
Niebezpiecznym szczególniej był Biskup Wrocławski pieniędzmi, jakiemi rozporządzał. Król Szwedzki, oprócz długów, mało co więcej posiadał. Najszczęśliwiej prowadzona elekcya wymagała wielkich wydatków, nieuniknionych prawie. Wyrobiły się już pewne formy i tradycye, pewne obyczaje wyborcze. Musiano się posługiwać wielu pośrednikami, ludźmi ubogimi, których opłacać było potrzeba.
Na to wszystko Jan Kazimierz nie miał prawie zasobu, gdy Karol już przeszło milion złotych jak mówiono, na zaciąg ośmiuset ludzi, których ofiarował Rzeczypospolitej i na rozliczne inne przedelekcyjne zabiegi, wyłożył. A mógł dać więcej jeszcze... Z księciem Karolem królowa nigdy bliższych stosunków nie miała. Unikał on kobiet wogóle, a zmuszony bywać u Maryi Ludwiki swą suknią duchowną i charakterem stawał na stronie, nie spoufalając się wcale. Oprócz tego temperamentem, charakterem całym sobą, nie podobał się królowej i jej nawzajem nie lubił.
Nie mógł też milszym się stać Jan Kazimierz, którego powierzchowność była wstrętliwą, obejście się naprzykrzone, rozmowa czczą i nieznośną; ale Marya Ludwika czuła w nim człowieka, nad którym łatwo inwazyą zapanować było. Nie miał on wytrwania w niczem, prowadzić się dawał, tym, co, jak Butler i inni faworyci, przypodobać mu się umieli.
Krótką chwilę po zgonie męża królowa pomyślała o powrocie do Francyi, ale natychmiast uczuła, iż on-by był błędem i abdykacyą przeszłości, której się jeszcze wyrzekać nie chciała.
Cały jej majątek, wyposażenie, mnóztwo rozpoczętych fundacyi ją tu powstrzymywało. Musiała pozostać i mogła jeszcze przeważną odegrać rolę. Wzrok jej przebiegał cały szereg tych ludzi, którzy stali lub mogli stanąć u steru, a wśród nich ani jeden się jej nie wydał wyposażonym tak, aby mógł zapanować nad wypadkami. Czuła się do pewnego stopnia silniejszą, niż oni, lub co najmniej zdolną stanąć i do walki i do rudla.
Ale w tej chwili były to jeszcze raczej przeczucia, marzenia, rojenia, niż powzięte zamiary i myśli. Czuła tylko, że powinna była zachować swą niezależność, stać na uboczu i nie mieszać się do niczego, dopóki nie była zapewnioną własnych korzyści i pozyskania godnego siebie stanowiska. Domyślać się mogła łatwo, iż Biskup Wrocławski równie jak Król Szwedzki (tak się on nazywać kazał), starać się będą o pozyskanie jej sojuszu i pomocy, lecz właśnie w interesie przyszłości było nie wiązać się niczem. Rozmyślanie to przerwało jej modlitwę; klęczała jeszcze ale sparta na ręku, przestała się modlić, gdy lekko uchyliły się drzwi i królowa postrzegła zaglądającą ostrożnie Langeronównę. Zwróciła ku niej pytające oczy.
Na palcach podeszła Francuzka... i przyklękła przed panią, szepcząc:
— Król Szwedzki...
Brwi Maryi Ludwiki zlekka się ściągnęły, pomyślała chwilę.
— Powiedz, że kończę modlitwę a ksiądz Fleury, niech wyjdzie na jego przyjęcie; ja zaraz tam będę.
Księdzu Fleury, szepnij, aby się nie oddalał w ciągu bytności króla.
Posłuszna Langeron wyśliznęła się z pokoju, a królowa, jeszcze po febrze osłabiona, z ciężkością się podniosła od klęcznika i siadła na chwilę na krześle. Spojrzała wbok na źwierciadło w srebrnych ramach, które jej twarz bladą i smutną, ale nie bez pewnego wdzięku, odbijało.
Obrachowawszy czas tak, aby ks. Fleury mógł wprowadzić króla na pokoje, Marya Ludwika podniosła się zwolna, przybrała majestatyczny wyraz twarzy i krokiem wolnym postąpiła ku salce, w której już głosy króla i doktora Sorbony słychać było.
Paź, który na nią u drzwi oczekiwał, otworzył je — weszła.
Jan Kazimierz stał ze zwykłą sobie twarzą kwaśną a dumną, która się zdawała wyrażać wiecznie jakby wrażenia świeżo doznanego zawodu i przykrości. Niezmiernie rzadko widział kto króla wesołym, oprócz jego karłów, poufałej służby i nielicznych przyjaciół.
Narzekanie, sarkazm, szyderstwo, przychodziły mu najłatwiej, a wszelki jakikolwiekbądź przedmiot rozmowy w jego ustach zmieniał się w opowiadania o sobie. Zwrot ten do siebie był nałogowym. Było to charakterystycznem.
Zwykle żółty i ciemnej płci, na której tylko ślady ospy jaśniej się zarysowywały, ust dumnie wykrzywionych, nadąsany, tym razem był może chmurniejszym, troską jakąś przesyconym mocniej, niż kiedykolwiek. Królowa dała mu, naturalnie, miejsce pierwsze, usiadła sama, ale spojrzeniem powstrzymała ks. de Fleury, który na prostem krześle bez poręczy przysiadł w pewnem oddaleniu. Obejrzenie się niespokojne Jana Kazimierza miało bardzo jasne znaczenie, że rad był pozbyć się świadka tego i pozostać sam na sam z królową, ale właśnie temu chciała zapobiedz Marya Ludwika.
Nie poskutkował więc wzrok ów i król, usta zaciąwszy, ręce zacisnąwszy, w których rękawiczki trzymał, cicho mówić zaczął:
— Chciałem się dowiedzieć o zdrowie waszej królewskiej mości; ja sam jestem tak skołatany, czuję się tak niedobrze! Stan kraju prawdziwie rozpaczliwy. Pośpieszają z elekcyą, ale, mojem zdaniem jeszcze ona zapóźno przychodzi, gdy Kozactwo tymczasem niszczy, a sejmu ono i panów słuchać nie zechce. Chłopstwu zbuntowanemu jeden majestat królewski może powagą swą być groźnym.
Westchnął król, a po chwili dodał, oglądając się:
— Stanowczo — jam temu wierzyć nie chciał, brat mój Karol stara się o koronę.
Królowa potwierdziła głowy ruchem.
— Ale to dawno wiadomo — szepnęła.
— Z wielu względów wydawało mi się to prawie niemożliwem — żywiej począł król. — Niéma skąpszego pod słońcem człowieka nad Karola ani mniej stworzonego na panującego. Lubi samotność mniszą, zamyka się od ludzi, kto myśl tę mógł mu poddać?
Spojrzał na królową, która lekko poruszyła ramionami.
— Zdaje mi się, że ją sam powziął — odezwała się — bo wszyscy zpoczątku utrzymywali, że wasza królewska mość nie będziesz pożądał tej korony.
— A! ja jej też wcale żądny nie jestem — odparł król — ale odziedziczona szwedzka zmusza mnie do szukania dla niej jakiejś podpory, siły; którąbym mógł może użyć dla upomnienia się o prawa moje.
Nie odpowiedziała nic królowa, ale wzrok jej musiał zapewne być wyrazistym, bo Jan Kazimierz dodał, odpowiadając na to wejrzenie.
— Ja sam niewiele mam nadziei odzyskania tronu szwedzkiego — prawda, lecz niemniej obowiązkiem moim jest starać się o to. Mnie to jedno stawia pomiędzy kandydatami.
Nie dokończył Jan Kazimierz i przerwał, wstydząc się może dyssymulacyi.
— Cierniowa to korona — rzekł — ale zawsze korona, a z najstraszniejszej konflagracyi, przy pomocy Bożej może najpomyślniejszy wyrosnąć skutek. Wojna daje dyktaturę.
Zamilkł nagle, i po krótkim przestanku zniżonym głosem ciągnął dalej.
— Przyszedłem — rady i pociechy szukać u w. król. mości.
Marya Ludwika smutnie potrząsnęła głową, spuściła oczy.
— A! N. Panie — rzekła sucho i zimno — biedna wdowa, cała jeszcze zbolała, przerażona, nietylko nikomu, ale samej sobie radzić nie umiem, w. król. mość jesteś pobożnym i masz ufność w Opatrzności. Ona go pewno nie opuści.
Z wielką gorącością przerwał Jan Kazimierz:
— Cała też nadzieja moja w pośrednictwie N. Maryi Panny, której cudowny obraz w Czerwieńsku wlewa w moję duszę pociechę. Uczyniłem też ślub do Częstochowy. Tak — dodał z gorącością wielką i szczerą — w czasach, jak nasze, gdy rozum nie starczy, na opiekę Bożą, na pomoc świętych patronów zdać się potrzeba.
— Szczęśliwy, kto sobie powiedzieć może — przerwała królowa sucho — że na nią zasłużyć potrafił.
Nastąpiło milczenie jakieś przykre, a Jan Kazimierz ze właściwą sobie płochością zwrócił rozmowę.
— Mówią, że Karol więcej miliona już między ludzi puścił, ośmset zbrojnych dał rzeczypospolitej. Tak, ale oprócz małej garstki ludzi, którzy prawie żadnego nie mają znaczenia w rzeczypospolitej, nie będzie miał za sobą nikogo.
— Ja zupełnie jestem tych spraw nieświadomą — obojętnie dorzuciła królowa.
— Wyliczyć mogę jego przyjaciół — począł żywo Jan Kazimierz. — Biskup Kijowski Zaręba? któż go tu zna? co on znaczy?...
Być może, iż Wojewodę Wołyńskiego, księcia Sanguszkę, sobie pozyszcze, i księcia Izydora Zasławskiego, ale to są imiona nie ludzie, w senacie żaden z nich odezwać się nie potrafi, a gdyby mówił, nikt go słuchać nie będzie.
Czyrski, Kasztelan Chełmiński, świeża kreacya, homo novus... a Ruszkowski, Inowrocławski, nie lepszy.
A! Teodoryk Potocki, Podkomorzy Halicki, otóż wszyscy... tak...
Pośpiech i dokładność, z jaką wyliczał Król Szwedzki adherentów swojego współzawodnika, dowodziły, że go sprawa ta więcej obchodziła, niżeli się chciał przyznać.
— Ja — dodał — ja, chętniebym mu ustąpił, ale mnie gwałtem ciągną najprzedniejsi z senatorów. Opieram się im, nie mógłbym nawet tych nędznych ośmiuset ludzi, które dał Karol wystawić, a on, słyszę, obiecuje na swym koszcie trzymać dziesięć tysięcy.
Gorzko się rozśmiał król, mówiąc to.
— Ani nawet dochody wrocławskiego biskupstwa na to starczą! — rzekł — a jeśli tak gościnnie ciągle szlachtę karmić i poić będzie, to do elekcyi, długi mu tylko pozostaną.
I znowu zwrócił płocho rozmowę Jan Kazimierz.
— Pałac na Krakowskiem, ja chcę zatrzymać dla siebie — rzekł spoglądając na królową.
Marya Ludwika, pomilczawszy, szepnęła cicho niepodnosząc oczów.
— W takim razie Ujazdów by się dostał księciu Karolowi.
— Ze źwierzyńcem! — podchwycił król — ale on nie myśliwy. Ujazdów się nadaje do podziału.
Marya Ludwika przerwała zimno.
— Raczcież nie zapominać o tem, że i mnie się jeden z pałaców po moim mężu należeć będzie. Ja na zamku nie mogę, ani chcę pozostać. Nadto tu wspomnień bolesnych, a potem — dodała — zamek królewski, królowi cały przynależy.
Dziwnym jakimś myśli związkiem Król Szwedzki przypomniał sobie nagle, ulubieńca zmarłego brata, jego doradzcę i posła grafa Magnusa i dodał:
— Magnus dopomina się o sto tysięcy złotych, które pożyczył Rzeczypospolitej — i ten nam ciążyć będzie, dopóki go nie zaspokoimy.
Uśmiechnęła się królowa i wtrąciła.
— Jak ja — bo i mnie dłużną jest Rzeczpospolita.
Jan Kazimierz postrzegł, że potrącił strunę, której był niepowinien poruszać, zagryzł usta, nieumiejąc wyjść inaczej z zakłopotania, zwrócił się do milczącego ks. de Fleury.
Zapytanie, jakie mu zadał tyczyło się nabożeństwa jutrzejszego w jednym z miejskich kościołów.
Ks. Fleury i królowa razem odpowiedziała, że się właśnie na uroczystość tę wybiera.
Wszystkie przedmioty zdawały się już wyczerpane. Jan Kazimierz siedział jednakże.
— Brat mój Karol odwiedzał w. król. mość? — zapytał.
— Raz był tylko u mnie; gdym tu powróciła — zimno odezwała się królowa. — Nie widuję go.
— W. król. mość — rzekł po małym namyśle Jan Kazimierz — mogłabyś mu oszczędzić wiele próżnych trosk, starań i wydatków, odradzając te śmieszne zabiegi o koronę. Ja! ani mu jej zazdroszczę, ani-bym przeszkadzał do niej, ale jestem zmuszony. Ciągną mnie. Jego uwodzą pochlebcy, żal mi go. Może z ust w. król. mości...
Marya Ludwika poruszyła się bardzo żywo.
— N. Panie — rzekła — proszę was, pozostawcie mnie zupełnie na stronie, ja się do niczego mieszać nie chcę, nie mogę i niepowinnam. Świeża boleść odejmuje mi wszelką ochotę udziału w tem życiu, radabym moje zakonnice francuzki osadzić jaknajwygodniej i wyposażyć, aby może kiedyś sama u nich znaleźć schronienie, zresztą od śmierci męża sprawy rzeczypospolitej są mi obce. Wdowa, upomnę się o moje wyposażenie, nic więcej.
— Ale w. król. mość — zapominając się rzekł Jan Kazimierz — możesz przez Francyą, na którą masz wpływ wielki, dopomódz potężnie, komu-byś chciała.
— Francya będzie iść za własną polityką i interessem — sucho rzekła Marya Ludwika — a ja właśnie pragnę wyrzec się wszelkiego udziału w jej polityce.
Król, zachmurzony, zamilkł.
— W. król. mość — dodał po chwili — możesz zmienić zdanie; tak się spodziewam, sądzę.
Potrząsnęła głową królowa, nic nie odpowiadając. Król wstał powoli i Marya też podniosła się z siedzenia. Nastąpiło bardzo chłodne pożegnanie, po którem kilka kroków ku drzwiom przeprowadziwszy gościa, królowa wróciła do swych pokojów. Ks. de Fleury wiódł dalej króla.
— Cierpiącą jest? — zapytał go.
— Jak widzieliście — rzekł doktor. — Położenie jej smutne, przyszłość niepewna. Sam widok kraju i wiadomości, jakie codzień przychodzą, nie przyczyniają się do uspokojenia. Jedyna jej pociecha w modlitwie.
Jan Kazimierz przerwał mu gorąco.
— Moja także! ale miejmy w Bogu otuchę i nadzieję.
To mówiąc, pochylił się, jakby do ucałowania ręki prałata, który skromnie się cofnął i głębokim pożegnał go ukłonem.
W antykamerze dwóch dworzan oczekiwało na króla. Tu, jakby czarodziejską różdżką, posępne oblicze Jana Kazimierza rozpogodziło się.
— Butler czeka na w. król. mość — rzekł jeden.
Żywym krokiem pośpieszył Król Szwedzki do zajmowanego przez siebie mieszkania. Było to jeszcze tosamo, które zamieszkiwał przed wyjazdem do Rzymu i o które później powróciwszy upomniał się, tak, że z niego grafa Magnusa wygnać musiano.
Ale teraz, gdy owa wytyczna korona szwedzka spoczęła na jego skroni, gdy był kandydatem do drugiej, skromny appartament ten wydawał mu się nieznośnym. Napierał się gwałtownie wspaniałego pałacu przy Krakowskiem-Przedmieściu, przeciwko czemu równie stanowczo książę Karol zakładał protest.
W testamencie króla Władysława nie było oznaczenia wyraźnego, jak się pałacami bracia podzielić mieli. Jan Kazimierz musiał czekać, ażeby z pomocą pośredników jakichś porozumienie nastąpiło.
W przedpokoju dwa karły — Baba i Lump — Polak i Niemiec, dwie małpy na łańcuszkach, — papuga pstra w klatce, naprzód go powitały. Gwałtowny spór wiecznie się z sobą kłócących i mordujących złośliwych karłów, zmusił króla do uderzenia Baby po plecach i nakazania — milczenia.
W progu pokojów oczekiwał starosta Butler, ze wszystkich przyjaciół, których król brał i rzucał bardzo łatwo, najmilszy mu i najwytrwalej upodobany.
Butler miał powierzchowność dworaka, strój cudzoziemski i tę giętkość ruchów, a wyraz twarzy posłuszny, które mu dozwalały się akkomodować do humoru i myśli pana.
Nikt nad niego lepiej nie znał Jana Kazimierza, który brał za powiernika i rzucał Butlera po kilkakroć, ale zawsze, zatęskniwszy do niego, powracał. Był to jedyny człowiek, przed którym się mógł wyspowiadać ze wszystkich swych słabości, nie lękając wyśmiania ni zdrady. Butler nigdy za próg ztąd nie wyniósł nic, a wielekroć ostrzegł i zapobiegł skutkom nieopatrzności króla. Z widoczną radością przywitał go Jan Kazimierz, prowadząc za sobą w głąb’ swojego pomieszkania.
Cały charakter człowieka się w niem malował. Nie było tu tego przepychu, tego artystycznego blasku, do którego Władysław taką przywiązywał wagę. Niestałość umysłu, zmienność gustów dobitnie się wyrażały w tem, co otaczało króla.
Obok wielkiej ilości obrazów i obrazków pobożnych, krucyfixów i relikwiarzy, widać było portrety kobiet i razem z pobożnemi porozrzucane najpłochsze, najswawolniejsze francuzkie książki. Nie było porządku, ani wdzięku w pokojach, dosyć kosztownie przyozdobionych, ale bez smaku. Psy, małpy i karły pozostawiały wszędzie ślady swawoli.
W sypialni przed wielkim obrazem, zapożyczonym z kościołka w Czerwieńsku, wystawiającym Matkę Bozką z dziecięciem Jezus, paliła się lampa, i król, poszedłszy naprzód tu, pokląkł na krótką modlitwę, ale, zaraz z niej powstawszy i drzwi zamknąwszy, usiadł w sąsiednim pokoju, odzywając się do Butlera:
— Wracam od królowej! — poruszył ramionami. — Sfinxem dla mnie ta kobieta. Okryta grubą żałobą, nieutulona w żalu po mężu, który jej nigdy nie kochał, a ona go nie cierpiała, — tak, ale była królową, panowała, panowała tak dobrze nad nim, że pod koniec żywota, żaden wakans bez jej wiadomości nie był dany, a każdy opłacić jej musiano. Jestem pewny, że ma ogromne summy.
Butler potwierdził to żywo.
— Ale chce, jak powiada — ciągnął dalej Kazimierz — wszystko poświęcić na pobożne fundacye i daje do zrozumienia, że sama może schroni się do jednego z tych klasztorów. Posądzano Karola, gdyby, co być nie może...
— Nie może! — powtórzył Butler.
— Gdyby go obrano, gotów się z nią ożenić — dokończył król.
— Ale on nienawidzi kobiet — przerwał starosta.
— Tak — wszyscy świadczą — zamruczał Jan Kazimierz — ale, jak to może być? To nie jest w męzkiej naturze.
Westchnął i rozśmiał się razem.
— Co do mnie — rzekł — to rzecz szczególna, ja w każdej niewieście widzę cóś żądzę obudzającego, w każdej. Jedna ma twarz, oko, druga kibić, nóżkę, uśmiech, popiersie.
Strzepnął rękami.
— Stworzone są na to, aby nas wiodły na pokuszenie.
Śmiejąc się, Butler potakiwał.
— Z tych wszystkich, które ja tu spotykam i widuję — mówił ulegając potrzebie zwierzenia się przed przyjacielem — wie Butler, dwie mnie szczególniej nęcą. Oto ta... ta francuzica Duret... no i...
Tu zniżył głos, obejrzał się i szepnął:
— I marszałkowa.
Rękę przyłożył do ust, pocałował ją i zamilkł.
— Ale z dworu królowej mądry będzie — dorzucił — kto co dostanie!
Ta już stara i zwiędła Langeron, koczkodon, jak smok stoi na straży. Mówiono, że ją za mąż wydać miała królowa, ale teraz, wszystko poszło w odwłokę.
Pomilczawszy nieco, zadumany król zwrócił się do Butlera.
— No — jakże? twoje starania o pieniądze?
— Nic jeszcze pewnego powiedzieć nie umiem — rzekł faworyt — lecz bądźcobądź, musimy ich dostać.
— Karol oszalał — mówił dalej Kazimierz — sypie niemi, on! on! co do tych tak skąpił. Zkąd mu ta fantazya korony naprzekór ze mną?
— Nie wiem — odparł Butler — może właśnie przez zazdrość!
— On! królem! — poruszając ramionami mówił dalej Kazimierz. — Śmieszno pomyśleć o tem.
Butler się wistocie rozśmiał.
— Cóżeś słyszał? ma on jakie nadzieje? groźny jest? — zapytał.
— Najjaśniejszy panie — począł starosta — czasu elekcyi, każdy kompetytor straszny. Nie ma za sobą ludzi, a mogą się zrodzić, jak grzyby, na polu samem. Powieje wiatr. To pewna, że przeszkodą nam będzie.
— I właśnie dlatego nie ustąpię — burknął Kazimierz — ale go to drogo kosztować może. Nikogo nie posłucha.
— Szlachtę mazowiecką, którą zdawna karmi i poi, i różnych wysłańców, co pośpieszyli tu przed elekcyą — mówił Butler — jego dworzanie, Wysocki, Czyrski i inni, zjednali jadłem i napojem. Porozsyłali ich po powiatach. Któż wie gdy przyjdzie do głosowania? Wyrwie się jeden, zahuczy wrzaskliwie, i pociągnie za sobą.
— Cóż tu począć? — zamruczał Kazimierz.
Butler przeszedł się nieco zamyślony po pokoju.
— N. Panie, gdy się senatorowie zjadą, przez nich chyba można coś będzie przedsięwziąć, aby się upamiętał.
— A to, co wyłożył?... — szepnął frasobliwie król — wszak to już o milionie mówią. Przyjdzież mu wracać?
— A chociażby! — przerwał starosta. — Strachu niéma. Król może parę opactw sobie do rozporządzenia wyjednać i niemi zamknąć usta.
— Jesteś mężem dobrej rady — uśmiechnął się weselej Jan Kazimierz i uderzył go przyjacielsko po ramieniu.
Rozmowa poważniejsza już płochy umysł jego znużyła. Umiał tylko dwoje: modlić się lub śmiać i baraszkować.
— Hej! Butler, słyszysz — zawołał — ty, co wszystko wiesz. Mówiono ci też już o tem, że Giżanka za mąż za szlachcica wychodzi. Wiesz, ta ładniuchna Giżanka, burmistrza córka, za którą tu wszyscy latali. Nieboszczykowi Władysławowi mocno się jej zachciewało, snadź Zygmunta Augusta chciał jeszcze lepiej naśladować, bo ten pierwszy zbałamucił Giżankę; ale jemu nie było komu dopomódz tak skutecznie. Pac i Platenberg oszukiwali go, a pieniądze do kieszeni chowali i — nie dostał Giżanki.
— No i panna Langéron — wtrącił Butler, który wiedział, jak ona zawadzała Kazimierzowi — panna Langéron ma też na pewno szlachcica konkurrenta.
— Co mówisz?! — wykrzyknął król. — Jabym sam gawota gotów pójść na jej weselu.
— Ba — odezwał się Butler — zastąpi ją Des Essarts lub inna!
— To prawda — smutnie potwierdził Kazimierz. — Dwór królowej to drugi klasztor. Za najmniejszą płochość wysyła do Francyi, a ma tak dobrych szpiegów.
— Królowa? — podchwycił, zbliżając się ku siedzącemu panu, Butler. — Królowa? ale ja właśnie wrócić chciałem do niej. W. król. mość powinieneś się starać pozyskać ją dla siebie. Może ona mówić, że się do niczego nie miesza, ale ma stosunki, ludzi i umie tak pokierować niemi, że bez niej, a uchowaj Boże, przeciwko niej, my sobie rady nie damy, gdy z nią byłoby nam tysiąc razy łatwiej.
— Ba! — odparł zadumany Kazimierz — myślisz, że ja nie wiem o tem? Kobieta rozumna i przebiegła, za nieboszczyka nigdy się nie dobijała o to, aby wydawała się silną; owszem, pokorną napozór wydawała się, a wistocie ona wszystkiem kierowała, robiła, co chciała, i król bez niej obawiał się zrobić kroku.
— Tak jest — dodał cicho Butler — rozum rozumem, a i to cóś znaczyło, że ona jedna zawsze miała pieniądze.
— I teraz je ma, choć klasztor funduje — dodał król.
— A nie mogłażby nas niemi sukurrować? — spytał faworyt.
— Niepodobna jej o to prosić! — westchnął Jan Kazimierz. — Jeżeli mi pożyczy, bądź co bądź, to i mną gotowa zawładnąć. Ja się jej poprostu boję, ja się jej boję! — powtórzył głos zniżając.
— A jeżeli weźmie stronę księcia Karola? — wtrącił Butler.
— To nie może być — rzekł Kazimierz.
— W. król. mość sądzisz — dodał faworyt — że ona może pozostać, jak mówiła, obojętną, nie mieszając się do niczego!
Butler się rozśmiał. — To wprost jest niepodobieństwem, gdyby nawet chciała. Zmuszoną zostanie odezwać się; odgadną z jej twarzy, dla kogo ma sympatyą.
— Ale ona dla mnie jej nigdy nie miała — zamruczał król.
— Bo interessu też w tem nie mogła mieć dawniej, ale teraz...
— Ale teraz? — podchwycił Kazimierz rzucając wejrzenie nieśmiałe na Butlera — cóż ty myślisz?
— Nic, nadto, że królem zostawszy, N. Pan będzie mógł i fundacyą klasztoru i wyposażenie wdowie i wszystko to mieć w opiece, co królową obchodzi, a nawzajem królowa teraz...
— A ja ci powiadam, Butler — żywo przerwał król — ja się lękam, ona mnie zawojuje. To kobieta przebiegła, śmiała i rozumna.
— Właśnie dlatego my jej potrzebujemy — dokończył Butler. — Słowem jednem powiem: jeżeli ją sobie książę Karol pozyszcze, nam wszyscy razem panowie senatorowie nie pomogą.
— Mam za sobą Ossolińskiego — wtrącił żywo król — nie wątpię bynajmniej o Kazanowskim.
— Który dziś żadnego znaczenia nie ma — przerwał Butler.
Kazimierz opuścił głowę na piersi. Czas jakiś trwało milczenie, a starosta badał dobrze mu znane rysy twarzy króla, który przy nim wcale się nie taił z wrażeniami.
Rada, jaką mu dał Butler, utkwić w nim musiała, gdyż po chwili podniósł oczy i szepnął, jakby zamykając rozpoczętą rozmowę.
— Powiadam ci, Butler — ja się jej boję. Niech tylko cieniutką niteczką zwiążę się z nią, pociągnie mnie i stanę się w jej rękach narzędziem. Władysław silniejszym był niż ja, no — a w końcu ona nim rzucała, jak chciała.
— Ja przy mojem obstaję — dodał starosta — albo w. król. mość mieć ją będziesz za sobą, na tenczas dobra nasza, albo przeciwko sobie — i ja za nic nie ręczę. Żeby zaś Marya Ludwika miała pozostać z założonemi rękami... — Butler głową począł mocno kręcić i rzucać. Rozmowa się skończyła.
Nazajutrz rano po mszy u Ś-go Jana zaledwie do mieszkania powrócił, kwaśny i chmurny Król Szwedzki, któremu doniesiono, że brat Karol ze Sztokolmu miał listy i ztamtąd się spodziewał poparcia, gdy w antykamerze usłyszał spór głośny i łatwy do rozeznania głos kobiecy, piskliwy, zuchwały, bardzo sobie dobrze znajomy. Nie musiał on miłego na nim uczynić wrażenia, bo natychmiast klasnął w ręce na dworzanina u drzwi i gdy ten wszedł — rzucił mu żywo pytanie:
— To Bertoni?
Pokojowiec głową potwierdził.
— Powiedz-że jej, — niecierpliwie zawołał król — raz na zawsze, że ja jej o tej godzinie przyjąć nie mogę. Niech z listem przyjdzie wieczorem. Ja się teraz spodziewam u siebie kilku ważnych osób. Jeszcze-by tego brakło, aby tego koczkodana widziano u mnie! Odprawić mi ją — odprawić.
— Jakby to tak łatwo było! — zamruczał pokojowiec. — Wrzawy narobi, że w całym zamku słychać ją będzie.
Tłómaczenia tego nie chcąc słuchać, król własnoręcznie popchnął pokojowca za drzwi i zatrzasnął je za nim, ale pozostał w progu nasłuchując, czy rozkazom jego zadosyć się stało.
Po wyjściu pokojowca naprzód powstała wrzawa i wymiana głosów, którym śmiechy służby towarzyszyły, potem uciszać się zaczęło stopniowo, drzwi antykamery zatrzasnęły się z hukiem i... Król wyjrzał: w przedpokoju nie było już owej natrętnej kobiety, którą kazał odprawić.
Kto była owa Bertoni?
Wiedzieli prawie wszyscy, co z dawnych czasów dwór znali. Dziś ona liczyła już lat pewnie, pięćdziesiąt, ale gdy królewicze dorastali, panna Salomea, córka muzyka królewskiej kapelli, była bardzo wesołym i trzpiotowatym podlotkiem, a że Jan Kazimierz zawsze od najmłodszych lat temperamentu był wielce ku kobietom ciągnącego, choć Salomea wcale piękną nie była, tylko świeżą, śmiałą, napastliwą i zalotną, zawróciła mu głowę szalenie i skorzystała z tego, aby nim zupełnie zawładnąć. O tych amorach z Salusią wiedział cały dwór, starano się je to rozerwać, to pokrywać, a w końcu, nikt na nie już nie zważał. Była to pierwsza miłość królewicza, który później takich bałamutnych stosunków miał bez liku, ale Salusia nie dała się odpędzić, ani zapomnieć całkowicie, czuła, że miała jakieś prawa, i nie odstępowała od nich. Wyszła potem za mąż za Włocha, także klarnecistę w królewskiej kapelli, i owdowiała, wychowując córeczkę.
Nie mogła w podróżach, ani w więzieniu, wprawdzie towarzyszyć Janowi Kazimierzowi, lecz nigdy go z oczów nie spuszczała, a ile razy powracał, ten grzech młodości stawał znowu żywy przed nim i żadna moc ludzka nie mogła go precz odegnać.
Potrzeba było znać Włoszkę, aby zrozumieć tę siłę, z jaką ona wciskała się i umiała utrzymać wszędzie. Nie lękała się niczego i nikogo, gębę miała wypaczoną, której się lękali wszyscy: wychowana na dworze, znała i wiedziała wszystkie tajemnice, wszystkie strony słabe, umiała zażyć kogo chciała. Zuchwalstwo jej nie miało równego sobie tam, gdzie wiedziała, że sama jej przytomność zawadzać będzie, szła umyślnie, aby sobie kazać za usunięcie się opłacić. Z Jana Kazimierza, jak mówiono, znaczne bardzo potrafiła zdobyć ofiary, zostało jej coś po mężu, potem frymarczyła kobiecemi strojami i klejnotami, a w końcu doszła do tego, że miała piękną kamienicę w Rynku Starego Miasta i szacowano ją oprócz tego jako zamożną w grosz gotowy, do czego się nie przyznawała.
Nie przeszkodziło jej to za każdem przybyciem Jana Kazimierza żebrać u niego dla córeczki nowych ofiar. W tej córeczce, właśnie dorastającej, ładnej dziewczynce, którą ona głosiła za ósmy cud świata, matka teraz żyła cała. Dla tego dziecka znacznie się ustatkowała, gdyż dawniej życie prowadziła bardzo swobodne i wesołe. O swych latach pięćdziesięciu wcale dotąd Bertoni wiedzieć nie chciała i czyniła się śmieszną strojami, które przywdziewała w przekonaniu, że się niemi odmłodzi.
Ciemnej płci, chuda, twarzy już dobrze pofałdowanej, ale ułożonej jakby młodziuchną była, oczy tylko miała jeszcze piękne i ogniste. Zresztą niezmiernie szerokie i z wargami odstępującemi usta, policzki obwisłe, włosy rzadkie i pofarbowane, malowane także brwi, usta, policzki, czasem ją poczwarnie czyniły brzydką, gdy się roznamiętniła. Zapominała się wówczas i nie umiała ukryć resztek żółtych zębów, a marszczki twarzy krajały ją nielitościwie. Na chudej szyi, skóra, żyły, kości, wszystko naówczas występowało, jak w anatomicznym preperacie.
Brzydota gdyby ją nosić umiała z rezygnacyą, niczem-by może była, ale Salomea chciała uparcie wydawać się niby piękną i nie-starą. Stroiła się więc wytwornie i jaskrawo, a nadewszystko okrywała się klejnotami, lubując się w nich, jak wogóle Włoszki. Całe jej chude, z nabrzmiałemi sustawami ręce okryte były od rana pierścieniami, szyja sznurami pereł i łańcuszkami. Na piersiach spinki, pas kosztowny, nawet trzewiki i pończochy złotem szyte wkładała codzień, i włos, jak najstaranniej trefić, smarować i dopełniać musiała co rano. Obok tego wykwintu raziło, że rąk nie umywała często po dni kilka, a twarz i szyja malowaniami staremi i nowemi, jak skorupą, były okryte. Gdy szła przez ulicę, palcami ją sobie pokazywano, tak była śmieszną, ale w zwierciedle ona sama tak się z tą swoją fiziognomią oswoiła, iż ją znajdowała wcale wdzięczną, a do mężczyzn uśmiechała się (gdy córki nie było), z cynizmem, który rumieńce na ich twarze wywoływał.
Córka jej, imieniem Bianka, miała typ włoski twarzy, jak matka, ale wistocie była piękną, chociaż niby ją przypominała. Rysy wyszlachetnione, regularne, a przy tem wdzięk i świeżość młodości czyniły dzieweczkę zachwycającą.
Matka wychowywała ją ze staraniem nadzwyczajnem, od dziecka ucząc muzyki, tańca, języków, gdyż przyszłość dla niej sobie obiecywała świetną.
— Senatorowi wstydu nie zrobi — mówiła — ani twarzą, ani główką. Drugiej takiej mi nie pokaże, ani Warszawa, ani Kraków. Jeżeli Giżanka się może swatać za szlachcica, to cóż mówić o mojej? a bez posagu też nie będzie, bo i kamienica cóś warta i pod poduszkę znajdę co wetknąć!
Tymczasem z własnego doświadczenia wiedząc, jak w młodości łatwo się głowa zawraca, pilnowała dziecka, jak oka w głowie. Rzadko nawet pozwalała wychodzić na miasto i to nie inaczej, jeno z sobą. Z domu się oddalając, Bertoni pozostawiała na straży istnego cerbera, starą Włoszkę. Ta, z obawy, aby tu kawałka chleba nie utraciła, nie odstępowała na krok pięknej Bianki, której wdzięków sława szeroko się już rozchodziła.
Po powrocie ex kardynała z Rzymu jeszcze był sekularyzowany królewicz w Tarczynie, gdy Bertoni, nająwszy wózek pobiegła go tam odwiedzić. Czy mu ten gość bardzo był miłym? trudno odgadnąć, ale przyjąć go musiał, i Salomea przez cały dzień tu pozostała, wysypując ogromny zapas plotek, jakie z sobą przywiozła. Spodziewała się zapewne po wdzięcznym królewiczu więcej, niż on mógł i chciał dla niej uczynić, bo wcale potem z niego nie okazywała się zadowoloną. Jan Kazimierz próżno podobno się tem tłómaczył, że nie miał nic, że musiał od ks. Karola, od Denhofa, od Butlera odbierać porozdawane im przez króla dobra: Salomea nie chciała słuchać i narzekała na niego.
Jakie sobie prawa rościła do jego wdzięczności, — nie tłómaczyła się, lecz w jej przekonaniu Jan Kazimierz powinien był jej i dziecku służyć przez całe życie.
Stosunki z nim aż do zgonu Władysława IV, choć nie zerwane, były dosyć naprężone. Jan Kazimierz często jej drzwi kazał zamykać i nie dopuszczał, choć wrzawę na kurrytarzach robiła nieznośną.
Gdy królewicz Zygmunt zmarł naprzód, a potem i Władysław, Bertoni z niesłychaną gwałtownością poczęła się napierać do Króla Szwedzkiego, który starał się jej pozbywać. W końcu jednak uledz musiał: kazać ją wpuścić, zmiarkował bowiem, że i taka Bertoni szkodzić mu mogła lub dopomódz, gdy do elekcyi przyjdzie.
Tegoż dnia wieczorem, mimo wstrętu i obawy, nakazał pokojowcom wpuścić nieznośną babę, ale dopókiby ona była — nie przyjmować już nikogo, prócz Butlera, któremu wchodzić zawsze wolno było.
O naznaczonej godzinie nie chybiła Bertoni. Wpadła z gorączkowym pośpiechem, wystrojona w sposób przerażający, świecąca od klejnotów cała, zdyszana, niespokojna.
Pokojowiec na drzwi jej wskazał.
Jan Kazimierz przechodził się już niespokojnie, oczekując na to utrapienie. Wiedział dobrze, co go czeka, bo Bertoni wcale w nim nie szanowała, ani krwi, ani dostojeństwa. Znała go od dziecka.
— Aha! — poczęła od progu z niezmiernym pośpiechem powłosku, gdyż znała wstręt króla do polskiego języka — aha! otóż nareszcie Salusia się dobiła honoru pozdrowienia w. król. mości! Długo na to czekała.
Król chciał się począć tłómaczyć: zamknęła mu usta.
— Dajżeż pokój! daj — czy to my się nie znamy!
Dygnęła przed nim bardzo nizko.
— Już Król Szwedzki? nieprawdaż — poczęła, śmiejąc się. — No, tej korony, to ja się dla waszej miłości nie obawiam, ale słyszę, że się wybieracie na polską? Ej?
Mnichem nie mogliście być, kardynałem nie chcieli, a tu nagle do korony sięgacie? Myślicie że to ją będzie lżej dźwigać, niż purpurę? Panie mój, aż mię strach po kościach mrozem przeszedł, gdym się o tem dowiedziała, a wam to po co?
Wiecież wy, co się dzieje? Kupujecie dom, który w płomieniach stoi, nie mając kropli wody na ugaszenie pożaru. Bójcie się Boga!
Załamała ręce.
— Nie ja, ale — począł król onieśmielony.
— Wiem, co powiecie — przerwała Bertoni — że was na kolanach o to prosić będą! Pewnie!? Radziby na wasze ramiona zrzucić to brzemię błyskotliwe, złocone, ale nie dla was to, nie dla was.
Puśćcie księcia Karola, każcie się wyposażyć dostatnio, pobudujcie sobie pałac pański, w którymby i dla Bertoni z jej aniołkiem znalazło się pomieszczenie, używajcie swobodnie reszty życia, ale wam! wam! wam — królem być!
Parsknęła śmiechem. Ciemna twarz Jana Kazimierza stanęła w płomieniach: rozgniewał się, zabełkotał cóś, z passyi mówić prawie nie mógł.
— Wam królem być! — powtórzyła Bertoni, rzucając się i wyginając, a rękami powłosku gestykulując w powietrzu — wam królem być!
Rok, dwa, z biedą wielką wytrzymacie może, ale potem! tak złożycie koronę, jak purpurę i kapelusz kardynalski.
Jan Kazimierz rzucił się aż w przeciwną stronę pokoju, jakby chciał uciec od niej: pogoniła za nim.
— Nie gniewajcie się — zawołała — mówię z dobrego serca, wam to się na nic nie zdało, zamęczycie się.
Uderzyła się w chude piersi, oczyma ognistemi śmiało patrząc na zmieszanego coraz bardziej króla.
Jan Kazimierz zbierał się coś odpowiedzieć, gdy Włoszka nie wytrzymała i język rozpuściła.
— Chcecie, bym wam przepowiedziała przyszłość! — to bardzo łatwo. Wybiorą was, bo wiedzą, że będą z wami robić, co zechcą, — oni i królowa.
— Jaka królowa? — przerwał Jan Kazimierz
— Wdowa dziś, a jutro może — kto to wie?
Rozśmiała się.
— Bez jej pieniędzy i jej rozumu wy się nie obejdziecie — dodała.
— Ona o niczem wiedzieć nie chce — wtrącił król.
— Abyście ją prosili, naturalnie — mówiła Bertoni.
Ej! żal mi was! Panie mój! żal mi was! Puśćcie księcia Karola, jeśli mu się to uśmiecha. Wy nie do tego stworzeni, a moglibyście sobie tak ślicznie spokojnie życie pędzić!
Klasnęła w ręce. Ale co tu darmo nawracać: nie pomoże. Sądzono wam wszystkiego kosztować, aby sobie wszystko obrzydzić.
Uspokoiwszy się nieco, zadumany, słuchał tego wylewu słów król, otarł czoło, usiadł. Bertoni stanęła przed nim.
— Więc to już nieuniknione! — westchnęła.
Zmilczał Jan Kazimierz chwilę.
— Mówić dziś z tobą nie można — zamruczał.
Twarz Włoszki wykrzywiła się, jakby wyrazem politowania.
— Ale to ja-bym chyba tak powiedzieć powinna — przerwała łagodząc głos. — Dla siebie, mój Boże, cieszyć-bym się przecież powinna z tego, gdy was królem obiorą. Tak i mnie się z tego cóś okroi.
Jan Kazimierz, jakgdyby chciał niemiłą inaczej zwrócić rozmowę z uśmiechem wymuszonym szepnął pocichu:
— Żeby też była choć Biankę z sobą przyprowadziła!
Bertoni wstrząsła się oburzona.
— Jeszcze czego! — zawołała. — Niby ja nie wiem, że tobie, stary bałamucie, najmłodsze dziewczęta jeszcze w głowie. Wszakże to moja córka, więc-byś ją powinien poszanować.
— Mówią, że bardzo ładna! — odezwał się król.
— Jak anioł! — przerwała matka z zapałem — ale to senatorski kąsek i ja jej nie wydam chyba za senatora.
Jan Kazimierz śmiał się rozweselony, co Bertoniową rozgniewało.
— Giżanka idzie przecie za szlachcica i urzędnika, jakiegoś tam starostę: a czemużby moja nie miała jeszcze wyżej sięgnąć! Wychowałam ją tak, że tu żadna wasza wielka pani jej nie sprosta.
Król zadumany nie zdawał się jej już słuchać, inne myśli go uciskały. Po chwili szepnął roztargniony:
— Poproś królowej wdowy, aby ją na dwór swój przyjęła. Panny u niej trzymane w wielkim rygorze, a nauczyć się siła będzie mogła.
— Tak, nauczyć tego, co niepotrzeba — przerwała Bertoni, głową potrząsając — nie, nie, ja od siebie jej ani na krok nie puszczę.
Włoszka z poufałością dawnej domownicy poczęła się po pokoju przechadzać.
— Co to za karły są? — zapytała — ja ich nie znam... Małpy toż bodaj nie te?
— Wszystko mi powymierało — westchnął król. Wystaw sobie ten „Znosek“, którego tak lubiłem, co koziołki przewracał zręcznie i śpiewał, pamiętasz?... zmarł biedaczysko. Mikrosz także. Mam ci dwa. Lubomirski mi darował jednego, zowie się Babą, policzki ma takie napęczniałe, ale chorowity, płaksa i smutny, a Lump, którego mam z Niemiec, złośnik taki, że się z małpami, albo z Babą, nieustannie bije. Pociechy z nich żadnej.
Po królu dwa karły zostały, ale królowa ich sobie pewnie przywłaszczy. Smutnie dokończył król tej spowiedzi. Bertoni ramionami poruszyła.
— Dwór mój wogóle — rzekł po chwili — szczupły jest i niedobrany. Musiałem, powróciwszy, brać pierwszych lepszych, a pieniędzy też nie mam. Tu, com miał znaleźć je, to mi jeszcze za wykup moich tenut płacić kazali. Z Karolem o Żywiec męka, z Denhofem, z Butlerem — skończył westchnieniem.
— A teraz, gdy na elekcyą tyle potrzeba...
Rozłożył ręce. Bertoni się zżymała i zaczęła znowu biegać po pokoju, poruszając, co się jej nawinęło pod rękę, książki, obrazki, różańce, papiery nawet, o których pozwolenie czytania nie pytała. Z natrętną ciekawością niewieścią, szczurkowała po kątach, zaglądała i choć król okazywał pewne zniecierpliwienie, wcale jej to nie obchodziło.
— Mnie tu ciasno — rzekł po przestanku. — Chciałem się wynieść do pałacu na Krakowskie: Karol mnie nie puszcza; w Ujazdowie byłbym za daleko.
— A na co to wszystko, gdy czasu elekcyi wam tu nie dadzą siedzieć — przerwała Bertoni, a po niej na zamek się wniesiecie.
— Królowa połowę zajmuje! — zamruczał Jan Kazimierz.
— Z nią się pogodzicie — zaśmiała się Włoszka, zbliżając do siedzącego. — Mnie się widzi, gdy wam koronę na głową włożą, królową wam senatorowie narają.
Zerwał się Jan Kazimierz z siedzenia.
— Ale ja jej nie chcę! — zawołał gwałtownie. Mało to ojcu naszemu nawypowiadano, że siostrę wziął po siostrze, a cóżby było, żebym ja po bracie żony pożądał? Dopiero-by mnie Sodomą i Gomorą chłostali!
— A Papieże od czego? — odezwała się Bertoni.
— Ja jej nie chcę! — powtórzył stanowczo król i zamilkł nagle.
Wtem zegar stojący na stole godzinę wygrywać zaczął, był bowiem tak urządzony misternie, iż gdy wybić miała, na wieżyczkę występowali trębacze i muzyka słyszeć dawała bardzo wdzięcznego kuranta.
— Masz co do mnie? — zapytał król.
— Miałabym wiele — odparła Włoszka — bo to się przecie niegodzi, ażebyś o mnie i mojem dziecku zapominał, ale litość mam nad królem bez kraju. Obrachujemy się później. Widzę, że ja starania się o tę koronę drugą nie potrafię odradzić; ale że ją potem sam składać będziesz — dam gardło!
Nic nie odpowiedział król. Bertoni skłoniła się nizko i miała już odchodzić, gdy jej coś przyszło do głowy.
— Mój królu — zawołała — nie każcież przede mną, jak przed jaką żebraczką, drzwi zamykać. Ja się też wam pod czas przydać mogę, bo wiele rzeczy wiem i wiele bezpieczniej zaniosę, gdzie trzeba, niż kto inny. Masz już królem być, a zachciewa ci się tego: ja powinnam posłużyć — nie kto inny!
Tak ledwie się jej nakoniec król pozbył. Odprowadził ją za próg oczyma zasromanemi, zdając się mówić do siebie: „Oto są grzechy twojego żywota! Mszczą się one do dni końca, a pozbyć się ich... nie można.“
W smutnem usposobieniu, przeszedłszy się parę razy po pustych pokojach, Jan Kazimierz rzucił okiem na płonącą lampę przed cudownym obrazem — i wolnym krokiem zbliżył się ku niemu, aby na modlitwę uklęknąć.
Wrzawa jednak między karłami i małpami taka jeszcze panowała w przedpokoju, że wprzód musiał, pokojowca przywoławszy, nakazać, aby natychmiast wszystko się uciszyło.
Już wreszcie klęknąć miał, gdy pośpieszne kroki i bez oznajmienia otwierające się drzwi zmusiły go powstać. Butler, którego się już nie spodziewał, i młody Tyzenhauz komornik jego, wbiegli razem, z twarzami przerażonemi.
Pobladł, zobaczywszy ich, Jan Kazimierz.
— N. Panie — wolał od progu starosta — jedne po drugich wieści najokropniejsze od Lwowa, Zamościa... zewsząd... Hiobowi posłańcy... w mieście popłoch... wojska nasze rozproszone, szlachta w sromotnej rozsypce.
Chmiel się odgraża iść na Kraków.. naszych posłów więzi, a trzech pono ściąć kazał... o pokoju i układach ani chce słuchać.
Król naprzód oczy sobie zakrył, potem załamał ręce.
— Na kolana naprzód! — zawołał — na kolana... Litanią do N. Panny odmówić... opieki jej wezwać — potem reszta.
Sam tedy pierwszy padł przed obrazem i, jęcząc prawie, począł po łacinie litanią, do której Butler i Tyzenhauz odpowiadali; ucałował potem ziemię i wstał z oczyma łez pełnemi.
— Mówcie — rzekł, padając na krzesło.
— Klęska byłaby niczem — począł starosta — ale srom... Szlachta, nie bijąc się, samym postrachem z pola zegnana przez chłopstwo, rozbiegła się; a że szli na tę wyprawę z butą wielką i nabrali wozów, sprzętów, sreber, kosztowności bez miary — wszystko się to stało łupem Kozaków i pospólstwa... Jeńców też Tatarom, człowieka za konia, dają.
Motłoch się uzuchwalił i już pomiarkowania mieć nie będzie. Stał pod Zamościem... Lwów cudem się mu okupił... Co dalej będzie?... Odgrażają się całą Rzeczpospolitą zalać...
Król się porwał.
— Gdzież więc siły nasze? gdzie mężowie, hetmani? senat, wojsko!? Przecież jeden pogrom taki nie może potężnego zniszczyć państwa od razu... Jest ratunek... Mamy może gdzieś sojuszników i sprzymierzeńców...
Wtem Butler przerwał:
— Kogo? N. Panie? Na cesarza pewnie teraz rachować nie można... Francya za górami, choćby chciała... Pruski nasz hołdownik będzie rychlej z nieszczęścia korzystał... a Szwedzi...
Chwycił się król za głowę.
— O! losy nieszczęsne — kraju tego — zawołał — przywiedzeni jesteśmy do tej ostateczności, że na podłych Tatarów jednych jeszcze cokolwiek liczyć możemy, jeżeli ich od kozactwa potrafimy odciągnąć.
— To sprzymierzeniec gorszy od wroga, bo i sromotny wreszcie — rzekł smutnie Butler.
Gdy to mówili, a Tyzenhauz powtarzać zaczął dopiero co słyszane wieści o klęskach... zapukano do drzwi, choć godzina była niezwykła. Tyzenhauz pobiegł i oznajmił ks. de Fleury, kapelana królowej.
Wchodził blady i przerażony.
— Prawdaż to? — począł zwracając się do króla — prawda?? Królowej doniesiono, że nawet Krakowowi i Warszawie zagraża niebezpieczeństwo... Pani moja przelękła przysyła mnie do W. Król. Mości.
Butler wystąpił, nim się król zebrał na odpowiedź.
— Uspokójcie królową JM. — rzekł — przynajmniej Warszawie nic nie zagraża. Senatorowie i szlachta gromadzą się na elekcyą... nieprzyjaciel ważyć się nie będzie na stolicę... wiedząc, że tu siła jest znaczna.
Klęska musi być wielka, bo zewsząd się ona potwierdza: ale w takich razach któż nie wie, że ją strach powiększa — bo, jak u nas mówią, ma wielkie oczy. Chmiel przecie nie ważył się na Lwów; jakżeby miał grozić Krakowowi lub Warszawie??
Król przystąpił też do ks. de Fleury.
— Uspokójcie królową — rzekł.
— Gdyby w istocie najmniejsze groziło niebezpieczeństwo, królowa-by wodą chciała ze swym dworem i zakonnicami udać się do Gdańska, gdzie najpewniejszą być może — mówił spowiednik.
— Niech Bóg uchowa, abyśmy już do tej doszli ostateczności — przerwał Kazimierz.
Niedługo się zatrzymawszy, odszedł spowiednik Maryi Ludwiki, ale na całym zamku przez noc tę chwili prawie spoczynku nie było. W gospodzie ks. Karola nad Wisłą, pomimo słoty i nieprzyjemnej pory, tłum nieustannie napływał, mieniając się... a każdy tu coś ze sobą coraz straszniejszego przynosił.
To, co opowiadano o okrucieństwach i zuchwalstwie Kozaków i z niemi połączonego motłochu przechodziło pojęcie wszelkie. Na szlachtę zbiegłą zpod Piławiec piorunowano.
— Dawniej kądziel takim posyłano i skórkę zajęczą — wołali niektórzy — a tchórze się sami potem ze sromu wieszali, bo kobiety z niemi żyć i do domów ich przyjmować nie chciały, a dziś zajęcy-by i kądzieli dla nich zabrakło...
Drudzy mitygowali i łagodzili...
— Dobrze tu nam zdaleka sądzić i skazywać — mówili — ale gdy się raz popłoch weźmie, trzeba tam na miejscu być i widzieć, że człowiek, gdyby jak chciał, prądowi się nie oprze.
— Ostatnia na nas przyszła godzina — jęczeli strwożeni.
— Nie pozostało nam nic, tylko się kozactwu okupić, pokój zawrzeć a pracować nad tem, aby wojsko nowe i lepsze... zaciągnąć.
— Pierwsza rzecz... aby się hetmani i panowie nie kłócili z sobą — radzili inni — wszystko z tego poszło, iż Jeremiego nie słuchano... bo on im solą w oku... a jego jednego się Kozacy boją.
W gwarze tym i rozstroju w końcu nic już rozwiedzieć się — do niczego dojść już nie było można; przeklinano i narzekano tylko, a temwięcej do białego dnia zapijano, im straszniejsza rozpacz ogarniała...
Nie lepiej było na mieście, dokąd z zamku przynoszono wiadomości, po drodze je powiększając. Przybywali też senatorowie z różnych stron, wyprzedzając termin elekcyi, niespokojni, ale i ci pocieszającego nic nie przynosili z sobą.
Skupiano się tu około Ossolińskiego; pozdrawiano królową; niektórzy odwiedzali Kazimierza; bardzo niewielu zbliżało się do księcia Karola, któremu teraz trudno było zawiązywać stosunki, gdyż przez tak długi czas zupełnie je zaniedbywał.
Wszyscy jednym głosem, zgodnie wołali o przyspieszenie elekcyi, która zdawała się warunkiem niezbędnym do zawarcia jakiejkolwiek umowy z Kozakami.
Z każdym dniem liczba senatorów szczególniej zwiększała się i rosła i duchowni tymczasowo zbierali się u przybyłych biskupów, w klasztorach Jezuitów, Bernardynów i Reformatów, na codzienne narady. Przewidywało to zawczasu duchowieństwo, iż z klęsk i osłabienia nie omieszkają dyssydenci z jednej, a Rusini dyzunici z drugiej strony korzystać. Dawały się już słyszeć głosy, że Chmiel zniszczenia Unii Brzeskiej się domagał i w Senacie chciał metropolitę swego posadzić. Dawało to miarę innych wymagań.
Pomiędzy Senatorami, jak Adam Kisiel i inni grecy, którzy do Unii nie przystąpili, słyszeć się dawały głosy: „Czemuż nie mamy tych praw pozyskać, co dyssydenci, co katolicy, jeżeli wiernie tej rzeczpospolitej służyć będziemy?“
Chociaż napozór zupełnie od wszelkiego udziału w sprawach kraju usuwająca się królowa nigdy z nikim o nich nie zagaiła rozmowy, polecając tylko siebie i sieroctwo swe opiece Rzeczypospolitej — czuli to wszyscy, iż wielki wpływ wywrzeć mogła na elekcyą samą. Za jej wskazówką niewątpliwie musiałby pójść Dwór Francuzki i Stolica Apostolska. Nie tajnem było, że od śmierci króla — gońce, posły i listy szły nieustannie do Francyi, a nawet zpomiędzy tych osób, które królowej najpotrzebniejszemi były, wiele się z jej polecenia wybrało do Francyi.
Pomimo to Marya Ludwika pozornie się obojętną całkiem zdawała i zrezygnowaną — nie zdradzając się ani słowem.
Ponieważ ks. Karol rzadkim tu bywał gościem, więc i częściej się dobijającemu do drzwi Królowi Szwedzkiemu — nie zawsze je otwierano.
Strzegła się królowa tego, aby mu nie okazać faworu szczególnego.
Jan Kazimierz wiedział przez swoich o wszystkiem tem, co się u królowej działo, a dla oczu dworu było przystępnem; niepokoił się, wnioskował... trwożył.
Szczególniej go obchodziło to, iż senatorowie wszyscy tak wielkie Maryi Ludwice okazywali uszanowanie i garnęli się do niej. Najpoważniejsi z nich godzinami tam na rozmowach siedzieli, a niekiedy, niby przypadkowo, po dwóch i trzech schodziło się ich tu razem.
— Są to widocznie conciliabula — mówił król Butlerowi — ale z nich nic nie wychodzi na świat. Ja zaś, jeżeli mi się do królowej uda dostać, nic się też od niej dowiedzieć nie mogę. Zbywa mnie tem, że się do niczego mieszać nie chce.
— N. Panie — mówił starosta — clara pacta to najlepsza rzecz: potrzeba, ażebyś W. Król. Mość otwarcie się rozmówił z nią.
— Sto razy rozpoczynałem: zbywa mnie, iż o niczem nie myśli, krom zabezpieczenia własnego losu.
Poruszał ramionami.
— Jeżeli ją Karol jakiemi obietnicami na swoję stronę przeciągnąć potrafi, a ona mu potajemnie pomagać zechce... jego pieniądze, jej wpływ zapewnią mu koronę, a mnie pozostanie tylko wstyd, żem się porwał naderemnie.
Po naradzie z panem starostą, który miał całe zaufanie Kazimierza, nazajutrz Butler, w godzinie, gdy dla wszystkich otwarte były pokoje ks. Karola, udał się do jego pałacyku tuż pod zamkiem.
Nie była to budowa nawet za oddzielną od niego uważać się mogąca, i ściśle się z nim łączyła, bo na części okolnego muru od Wisły wzniesioną została. Sam Biskup Wrocławski ją kosztem swoim budował, a że oszczędnym był — nie widać też było najmniejszej wystawności, i onych galeryi, posągów, malowań, któremi pałace Kazanowskich i Ossolińskich ówczesne się odznaczały.
Ład, czystość i porządek tylko pańską nadawały gmachowi powierzchowność.
Butler, chociaż ks. Karola znał — nigdy u niego nie bywał. Tym razem odwiedziny wypadły tak, że dosyć gości zastawszy, starosta się nawet do biskupa przybliżyć nie mógł. Jednakże z wejrzenia, które nań rzucił, dorozumiał się Butler, iż zjawienie się jego zrozumianem zostało.
Rozmowa toczyła się, naturalnie, o groźnych wieściach, które kraj cały trwożyły. Pokilkakroć wśród niej ks. Karol napomykał o żołnierzu, którego zaciągnął dla obrony i o daleko większej liczbie jego, jaką wystawić zamierzał. Z wielką zręcznością wiodąc rozmowę, w końcu biskup przystąpił do Butlera i szepnął mu, iż zapewne nie bez jakiegoś polecenia przybywał.
— Zlecenia żadnego nie mam — rzekł Starosta — ale W. Książęca Mość znacie mnie, że jestem sługą Króla Szwedzkiego i całem sercem mu oddanym, nic dziwnego, żem tu przybył, aby się przekonać: czy istotnie W. Ks. Mość trwasz w zamiarze starania się o koronę...?
— Rzecz-to powszechnie wiadoma — zimno i krótko odparł ks. Karol. — Nie łudzę się, że mi króla współzawodnictwo trudnem będzie do zwalczenia, lecz mam część senatorów za sobą.
Zamilkł.
— Smutne to będzie współzawodnictwo — dodał Butler.
— Kazimierz to sobie powiedzieć powinien — przerwał gospodarz. — Długo się wahałem; pociągnęli mnie ludzie tem, iż dla niestałego umysłu na Kazimierza rachować nie mogą. Dałem się nakłonić... i nie cofnę...
Wpatrzył się wyraziście w starostę, powtarzając raz jeszcze.
— Tak — nie cofnę...
— Król Szwedzki też, gdy raz się między kandydatów dał wpisać, nie ulęknie się już... nikogo.
Małomówny biskup nie zdawał się nawet chcieć przeciągać rozmowy. Stał, jakby czekał, czy mu Butler czego więcej nie powie.
— Jeżeli król chciał przez was — dodał po napróżnem oczekiwaniu biskup — dowiedzieć się o tem, azali się nie waham... możecie go zapewnić, iż we wszystkiem, co czynię, myślę zawsze długo, nim co postanowię, a obrawszy drogę, trzymam się jej wytrwale.
W. Ks. Mość pozwolisz mi jednak powiedzieć, że w tym wypadku zachodzą szczególne okoliczności — ośmielił się po namyśle Butler. — Nie mieliśmy jeszcze pono nigdy współubiegających się o koronę rodzonych braci. Czasu pokoju i pomyślności niczem-by to było jeszcze... acz w rodzinie spór zawsze pożałowania godzien; ale dziś, gdy takie klęski zagrażają, gdy nieprzyjaciel wnętrzności szarpie... gdy przedewszystkiem zgody i jedności potrzeba...
Biskup zlekka ramionami poruszył.
— Ośmielę się i to dodać, bo co prawda, to nie grzech — dorzucił Butler — że W. Ks. Mość nigdy rycerskiego rzemiosła aniś zakosztował, a nam hetmana potrzeba i wodza.
Z gniewem odparł biskup, znany z wybuchów gwałtownych:
— Mości starosto! Wierzajcie mi, że ja też na koń siąść potrafię... a Król Szwedzki wielkim bohaterem dotąd się nie okazał.
To rzekłszy, ks. Karol, jakby się lękał siebie i większego roznamiętnienia, skinął tylko głową Butlerowi i prędko odszedł od niego.
Nie miał już tu co więcej robić starosta i zwolna się ku drzwiom zawrócił, pozostawiając biskupa z garstką jego adherentów, która po większej części składała się z ludzi mało znanych i w kraju żadnego wpływu niemających.
— N. Panie — rzekł od progu, wchodząc do mieszkania Kazimierza — niéma co rachować na to, aby biskup rozmyślił się i ustąpił... Mówiłem z nim: uparcie trwa przy swojem.
— A zatem: wojna! — mruknął król — boli mnie to, ale od dzieciństwa tak było: oileśmy się kochali z Alexandrem — (westchnął) — niech mu Bóg da odpoczynek wieczny... w chwale swej — otyle Karol był mi zawsze wrogiem!
Jednym z mężów potężnego wpływu i znaczenia, którymi panowanie Zygmunta III i dwu jego następców poszczycić się może — był Stanisław Albrecht Radziwiłł, który już za Władysława IV-go i dostojeństwem i stanowiskiem wśród narodu i Senatu zajmował pierwszorzędne miejsce. Wpatrując się w skład ówczesnego społeczeństwa, łatwo jest dojrzeć w górnych jego warstwach dwa całkiem różne żywioły, które się na nie składały. Już od Kazimierza Jagiellończyka, a może dawniej jeszcze, szlachecko-pański świat polski dzielił się na te dwa obozy, jeżeli je tak nazwać można.
Jeden z nich winien był wychowanie swe i wykształcenie ziemi rodzinnej — i nosił na sobie piętno tradycyi przeszłości, obyczaju starego; wszystkich cnót i wad, jakie się z niego wyrodziły. Drugi, po pierwiastkowem przygotowaniu w domu — kończył nauki i wychowanie za granicą. Dopełnieniem jego były podróże, pobyt na dworach monarchów obcych, obeznanie się z językami i stosunkami europejskiemi. Wszystkie znaczniejsze rodziny wyprawiały tak swe dzieci do Włoch, Francyi, Niemiec, na dwór cesarski — i z tych wychowańców Zachodu składał się w większej części Senat i grono ludzi monarchów otaczające.
Wielu z tych kosmopolitycznie wykształconych panów przywdziewało strój obcy i nabierało charakteru cudzoziemskiego, nie zbyt się już do starych przywiązując obyczajów, lecz wogóle podróże i doświadczenie nie odejmowało potomkom wielkich rodzin ich znaczenia polskiego. Z powrotem do kraju, ognisko domowe, matrony polskie co go strzegły, atmosfera przesiąkła tradycyami — wszystko co otaczało młodzieńca — szczególniej szlachta, wśród której obracać się musiał — odżywiały w nim wspomnienia młodości, i kosmopolita, zachowując nabytek zagranicą uczyniony, — stawał się prawem dzieckiem swojej ziemi. Z takich-to ludzi, którzy zarówno z posłami zagranicznemi jak ze szlachtą szaraczkową obcować i zrozumieć się mogli, składała się za Zygmunta III-go i synów jego izba senatorska, z małemi wyjątkami domorosłych a poważnych statystów.
Albrecht Stanisław Radziwiłł — można powiedzieć, — był jednym z najznakomitszych reprezentantów zarazem europejskiej i polskiej cywilizacyi. Nie tak świetnie i jaskrawo występujący na widownię jak Jerzy Ossoliński — nie ustępował mu ani znaczeniem, ani powagą, a w wielu razach zaufany ów Władysława minister, który zdawał się na politykę jego wywierać wpływ przeważny — Albrechtowi Radziwiłłowi ustępować i ulegać musiał. W tej chwili przesilenia krytycznego, gdy szło o wywołanie wojny z Turcyą, może Albrechtowi Radziwiłłowi winną była rzeczpospolita, że nie dopuścił do wybuchu. Powstrzymał on Ossolińskiego naprzód, potem króla samego.
Władysław IV mógł do niego mieć żal, ale nie okazał go nigdy, a samo znaczenie kanclerza litewskiego w chwili zgonu króla wskazywało mu drogę, jaką zmuszonym był iść w czasie bezkrólewia.
Rozległe posiadłości jego i starostwa, jakie trzymał na Wołyniu i na Rusi, w początku wojny domowej z Kozakami, ogromne spowodowały straty. Dotknięty niemi, kanclerz ze stoickim spokojem patrzał na nie, gotów — jak powiedział, do ostatniej koszuli wszystko na obronę rzeczypospolitej poświęcić. Żaden może z ówczesnych senatorów z taką otwartością nie określał położenia, nie oznaczał obowiązków, jakie ono wkładało, nie wyznawał przyczyn, które spowodowały to chłopskie powstanie na Rusi...
Po sromotnej piławieckiej katastrofie — Radziwiłł mówił otwarcie — jego są własne słowa: „Bóg zaprzedał ich, Pan ich pohańbił; pycha bowiem, wszeteczeństwo, ucisk i uciemiężenie ubogich — te to są, które na nich nacierały.“
Nikt się nie przyczynił dzielniej nad niego do zebrania nanowo sił ku obronie, do wlania ducha we strwożonych; nikt do większych dla ojczyzny ofiar nie był gotowym. Przykład jego działał dzielnie na drugich.
W podróży do Warszawy na sejm elekcyjny, o piławieckim pogromie otrzymawszy wiadomość, kanclerz przybył do Warszawy z jedną, najgorętszą myślą przyśpieszenia wyboru, rozumiejąc to bardzo dobrze, iż Kozacy z królem łacniej, niż z samą rzeczpospolitą, znienawidzoną, układać się będą.
Pamięć Zygmunta III, któremu był winien wszystko — bo ten pierwszym się stał opiekunem młodzieńca i najlepiej ocenić go umiał — nie dozwalała Radziwiłłowi ani pomyśleć o innym panu, krom o jednym z dwu synów jego. Miał do wyboru pomiędzy Kazimierzem i Karolem.
Nie można wątpić, że mimo miłości dla królewskiej rodziny Radziwiłł znał dobrze charakter, skłonności, wady Króla Szwedzkiego, zarówno jak księcia Karola. Z wielu względów ostatni może byłby miał pierwszeństwo u niego; lecz w tej chwili, jeżeli nie wodza i hetmana, to przynajmniej człowieka, któryby na koń mógł siąść, potrzebowała Polska. Tym książę Karol nie był; znano go jako wielce pobożnego kapłana tylko.
Sam nadzwyczaj pobożny i gorliwy w spełnianiu religijnych obowiązków Kościoła, musiał wysoko cenić biskupa, lecz Kazimierz był niemniej nabożnym, a z wielu względów na króla zdawał się lepiej niż on usposobionym.
Radziwiłł więc przybywał już do Warszawy z wyrobionem przekonaniem, iż jego popierać należało, a biskupa ubłagać, aby zrzekł się kandydatury, głosów nie rozdwajał i szybkiego nie utrudniał wyboru.
Pozostawało tylko widzenie się i narada z królową, którą ks. Albrecht nauczył się cenić i o której znaczeniu i wpływie wiedział lepiej od innych. Od pierwszego powitania na ziemi polskiej, pod Gdańskiem, Maryi Ludwiki, Radziwiłł, który ją tu przyjmował i towarzyszył do Warszawy, miał zręczność zbliżenia się, pozyskania jej zaufania i zawiązania bliższych stosunków. I on i druga żona jego, Lubomirska z domu, stali najbliżej Maryi Ludwiki. Natychmiast też po swem przybyciu do Warszawy, wprzód nawet nim pośpieszył do Jana Kazimierza, kanclerz pojechał do królowej, która na niego z niecierpliwością oczekiwała. Jemu jednemu może zwierzyć się całkiem mogła.
Gdy jej oznajmiono zrana o przybyciu kanclerza, królowa natychmiast pośpieszyła na pokoje, nie wzywając z sobą nikogo, ani ks. de Fleury, ani żadnej z pań swoich. Łzy się jej polały przy powitaniu milczącem. Radziwiłł był też wzruszony. Położenie wdowy zarazem i straszliwy zamęt, jaki panował w Rzeczypospolitej zarówno go uspasabiały rzewnie.
— N. Pani — odezwał się, całując podaną rękę — jesteśmy wszyscy boleśnie dotknięci z woli Bożej... lecz o miłosierdziu Jego wątpić nie powinniśmy. Próbuje on i zsyła krzyże.
Nie mogła wytrzymać Marya Ludwika i puściła wodze żalom swoim.
— Sierotą pozostałam — rzekła — osamotniona, bez opieki. Mam-li tu pozostać, czy wracać tam, gdzie o mnie zapomniano... zerwać co z Polską łączyło... łączy... Sama nie wiem... Czekałam na was, radźcie mi...
— Przedewszystkiem — odezwał się Radziwiłł — nie czas jest cóś stanowić, czekać potrzeba; a nie widzę dlaczegobyś w. król. mość kraj ten, który ją przybrał za panią, miała opuszczać? Pomimo najstraszniejszego położenia, w jakiem się znajduje Rzeczpospolita, musi ona wszystkim swym zadość uczynić obowiązkom.
Tak rozpoczęła się rozmowa.
Królowa unikała w niej wspomnienia o kandydatach do korony, a bardziej jeszcze o swojem usposobieniu względem nich, ale Radziwiłł nie miał powodu tajenia się z przekonaniem.
— Pierwszą dziś rzeczą — odezwał się — zebrać siły do skutecznej obrony i wzięcia za srom doznany odwetu.. ale niemniej pilną — wybór króla...
Królowa słuchała z natężoną uwagą.
— Mamy, niestety, aż dwu kandydatów — ciągnął dalej kanclerz — gdy nam-by jednego mieć i natychmiast go okrzykiwać było najpożądańszem... Szanuję wielce księcia Karola — dodał — lecz nie zdaje mi się, aby mi szczególniej na króla w zawichrzonym zdał się kraju.
Na twarzy Maryi Ludwiki, umiejącej panować nad sobą, nie dostrzegł kanclerz ani przyzwolenia, ni oporu. Słuchała go, napozór obojętna.
Kanclerz zawahał się nieco.
— Króla Szwedzkiego znam wszystkie przymioty i słabości — mówił dalej — ale ostatnie przypisuję więcej położeniu jego, niż charakterowi. Zarzucają mu niestałość, ale dotąd nie znalazł się może we właściwem sobie i powołaniu położeniu... Zresztą... religijny, szlachetny, gdyby nawet był słabym, sądzę, że w wyborze doradzców potrafi okazać swą cnotę...
Zamilkł nieco...
— Mości książę — odezwała się cichym głosem królowa — jeżeli wasz głos jest za Królem Szwedzkim, nie wątpię, iż on za sobą większość pociągnie, będziecie jednak mieli niemałą trudność z księciem Karolem, który, jak słyszę, mocne ma postanowienie, nie wyrzec się kandydatury.
Łudzą go może powodzeniem... ja nie wiem... jak właściwie ocenić położenie i siły...
— Ja też czasu nie miałem jeszcze do lepszego zbadania go — mówił kanclerz. — Zdaje mi się wszakże, iż Król Szwedzki więcej mieć będzie za sobą, niż biskup, którego mało kto zna bo nigdy dać poznać się nie starał...
Nastąpiło milczenie. Radziwiłł widocznie chciał jakiejś skazówki o usposobieniu królowej, która unikała zdradzenia się z myślą swoją.
Przy pierwszem tem spotkaniu Radziwiłł nie śmiał być ani na zbyt otwartym, ni nadto natarczywym w badaniu: nie wyjawiał całej swej myśli. W jego przekonaniu wybór Jana Kazimierza, miał być wsparty małżeństwem jego z Maryą Ludwiką. Energia jej, charakter, wytrwałość, przymioty, które w najniepomyślniejszych warunkach kanclerz widział, ujawniające się w Maryi Ludwice, miały teraz przyjść w pomoc słabości, chwiejnemu usposobieniu króla. Radziwiłł był pewien, że ona potrafi owładnąć mężem i poprowadzić go drogą najlepszą.
Pomysł ten mógł spotkać opór ze strony Jana Kazimierza, może nawet królowej, lecz kanclerz nie uznawał go niemożliwym... i rachował na tę kombinacyą, która mu się zdawała najwięcej dla Rzeczypospolitej obiecującą...
Przeciągnęły się nieco opowiadania Radziwiłła, żale Maryi Ludwiki, i wzajemne wyrozumiewanie, które do niczego nie doprowadziło, oprócz tej pewności tylko, że książę Albrecht Króla Szwedzkiego popierać będzie.
Wprost też od królowej udał się Radziwiłł do Jana Kazimierza, który wraz ze dworem wybierał się już do Nieporętu, gdzie przez czas sejmu elekcyjnego, stosując się do prawa, musiał pozostać.
Książę Karol tak samo wybierał się do Jabłonnej.
Pokoje króla pełne były pomimo rannej jeszcze godziny. Przybywający senatorowie, szlachta znaczniejsza, a szczególniej duchowni.. napływali. Ożywiony, roztargniony w dosyć dobrem usposobieniu, Król Szwedzki obracał się wśród tych gości, usiłując okazać się uprzejmym, co nie zawsze mu się powodziło. Ujrzawszy kanclerza, którego znaczenie umiał dobrze ocenić Kazimierz, ruszył się przeciwko niemu, z widomie rozjaśnionem obliczem.
— Nareszcie-śmy się was doczekali — zawołał. Bardzośmy wam radzi! Witajcie. Brakło nie wiem, jak komu, ale mnie przynajmniej, rady waszej i otuchy.
Załamał ręce.
— Giniemy! — zawołał z boleścią... — Kozacy pod Brześciem plądrują, mówią, że sam Brześć wzięty spustoszony — klasztory, zakonnicy...
Nie dokończył król — milczeli wszyscy. Radziwiłł, który już wieść tę miał, ale wiary jej nie dawał, przerwał cicho:
— Są to tylko pogłoski, a że pogrom nasz — i tak już nieprawdopodobny, wszystko dziś możliwem czyni w oczach naszych, nie śpieszmy wierzyć; kłamstw jest wiele, a trwoga wszystko zwiększa...
— Daj Boże, aby się to fałszem okazało — przerwał król, uprowadzając Radziwiłła za sobą, nieco dalej od tłumu gości.
Mości książę, — szepnął żywo, na rany Pańskie, ja z wami na osobności mówić muszę...
— Kiedy? — zapytał kanclerz, który zarówno życzył sobie tej rozmowy.
— Natychmiast, gdyby można — przerwał Kazimierz — wieczorem najpóźniej. Zamknę drzwi wszystkim.
Radziwiłł odparł tylko ukłonem i zwrócili się obaj ku biskupom którzy świeżo z dyecezyi swych przybyli, o stanie kraju przywozili najświeższe wieści.
Wszystkie one zgodne były i wywołały z ust kanclerza wymowne zakończenie.
— Nasze grzechy stanowią ich siłę... nasza słabość jest ich potęgą!... Uderzmy się w piersi! Nie Kozacy i Tatarowie chłoszczą nas, ale Bóg, który poprawy żąda, lub zgubą grozi. Wszyscyśmy winni — i wszyscy pokutować musimy. Ofiar wymaga położenie: nie szczędźmy skruchy, żąda Bóg, kajajmy się, a zlituje się on nad nami...
Cichym szmerem wszyscy potakiwali kanclerzowi, lecz na ten ton kaznodziejski nastrojona rozmowa trwać nie mogła. Zwolna też goście jeden po drugim kłaniać się, żegnać i rozchodzić poczęli.
Sam nawet królewicz, któremu Tyzenhauz przyniósł kapelusz, rękawiczki, szpadę i płaszczyk, wybierał się także, mimo słoty, w odwiedziny przed odjazdem do Nieporętu.
Od śmierci Władysława IV, dotknięty nią najboleśniej marszałek koronny, Adam Kazanowski, który w nim utracił przyjaciela i brata, nie ukazywał się prawie między ludźmi. Głoszono go chorym i był nim wistocie. Węzeł, jaki od dzieciństwa łączył z sobą króla nieboszczyka i Adama Kazanowskiego, nie mógł się zerwać nagle, nie pozostawiając po sobie krwawej i bolesnej rany. Zgoić się ona nigdy już nie miała.
Dla Kazanowskiego Władysław był wszystkiem, był jego życiem, tchnieniem, całą siłą, śmierć ta osierocała go najokrutniej. Żonaty i przywiązany do młodej, pięknej, jakby stworzonej dla siebie żony, bezdzietny, chociaż w niej miał pocieszyciela jedynego, nie czuł się jednak ani na chwilę pocieszonym i zobojętniałym. Napróżno starała się go rozerwać, odżywić, przywrócić mu ochotę do życia. Kazanowski wpadł w apatyą jakąś, w odrętwienie, które wprędce stało się groźną chorobą.
Nie wychodził prawie z domu, niechętnie przyjmował u siebie, nic nie zdawało się go obchodzić, a te straszliwe klęski, o których codzień nadbiegały wieści, tak mu się stawały obojętnemi, jakby kraj i jego losy wcale go nie obchodziły.
Wszystkie starania żony i rodziny na ten stan poradzić nie mogły. Usiłowano go czemś rozerwać, wywieźć z tego zamknięcia w domu. Słuchał czasem nalegań żony, dał się prowadzić, ale w liczniejszem towarzystwie słowo zaledwie z niego dobyć było można.
Prawda, że w tym królewsko-wspaniałym pałacu swym, marszałek miał nieustannie na oczach same przeszłości wspomnienia. Wszystko, co miał, było darem nieboszczyka: jemu Kazanowski zawdzięczał bogactwa, znaczenie, urząd, stanowisko. Ściany też sal i pokojów okryte były obrazami tryumfów Władysława IV, jego wizerunkami i przypomnieniami.
Na każdym kroku marszałek spotykał się z tym nieboszczykiem, zdawał się go widzieć przed sobą, a rano budząc się potrzebował oprzytomnieć, aby oswoić się z tą myślą, że go już na świecie nie było...
Szeptał cicho:
— Pójdę za nim...
Żona łudziła się może jeszcze, ale rodzina, której lekarze nie obiecywali łatwego uzdrowienia marszałka, największym niepokojem była przejętą. Kazanowski nie miał potomstwa, a zostawiał po sobie fortunę ogromną, ruchomości, których szacunek wynosił miliony... Brat i wszyscy pokrewni trwożyli się o przyszłe losy tego spadku, którym marszałek, pomimo zręcznych napomknień, wcale rozporządzać nie myślał. Ile razy mowa jakaś była o tem, poruszał ramionami obojętnie i spoglądał tylko na żonę.
Dorozumiewano się, że nieuniknionem było przekazanie jej wszystkiego.
Słuszczanka z domu, Elżbieta Kazanowska, pieszczone dziecię możnego domu, zdawała się stworzoną na to, aby w złotem gnieździe ulubieńca królewskiego panować; piękna, wychowana starannie, żywego temperamentu, nawykła do panowania nad temi, co ją otaczali, ubóstwiona Elżunia owładnęła z łatwością starszym od siebie mężem, który całkiem jej był oddany. Zalotna, potrzebująca do życia nieustannej intrygi, ruchu, zajęcia gorączkowego, hołdów, umiała tak szczęśliwie wzbudzić w mężu zaufanie, iż marszałek nigdy nie okazał cienia nieufności względem niej, zostawując nieograniczoną w postępowaniu swobodę.
Była to jedna z młodych pań swojego czasu, które około siebie gromadziły największe koło wielbicieli i przyjaciół. Jakkolwiek takie nadskakiwanie kobiecie zamężnej nie było w polskim obyczaju i wiele poważniejszych niewiast raziło, Kazanowska nie zważała na to, a że mężowi hołdy jej składane raczej pochlebiały, niż mu się przykrzyły, mogła się zabawiać pani marszałkowa, jak chciała.
Pałac też ów wspaniały, cały tryb życia Kazanowskich za życia Władysława IV sprzyjały zabawianiu się pani i pana. Adam Kazanowski, wyżyty i znudzony tak dobrze, jak ona, pragnął ciągle czegoś, coby w nim sztucznie gasnące życie rozbudzić mogło.
Nigdzie więc może w Warszawie więcej ruchu, muzyki, śpiewu i tańca, niż tu, nie było. Cudzoziemcy szczególniej tłumami napływali i nie mogli się odchwalić pańskiego, a pełnego czarów przyjęcia. W pierwszych czasach po przybyciu Maryi Ludwiki do kraju, położenie jej smutne, zniechęcenie króla przedwczesne, zbliżyły panią marszałkową do królowej, której ona sama i przez męża starała się być pomocną. Stosunek ten jednak z królową, zamiast się stać coraz ściślejszym, z czasem odmienił zupełnie.
Spotwarzona na wstępie do Polski, królowa, musiała być surową dla siebie, dworu i tego, co z nim było w jakimkolwiek związku; Kazanowska dla Maryi Ludwiki, surowej i poważnej, była za płochą. Chłód pewien; potem coraz mniej częste zetknięcia, których unikano, doprowadziły do tego, że między marszałkową a królową tylko urzędowe, zimne, przymusowe pozostały stosunki.
Marszałkowi było to może na rękę, bo choć mu żal było królowej, nie potrzebował tłómaczyć się już z przyjaźni jej dla swej żony.
Od zgonu Władysława, Kazanowski zamknięty w domu zobojętniały, równie, jak żona, raz tylko urzędownie powitawszy powracającą do Warszawy z ciałem nieboszczyka wdowę, więcej się do niej nie zbliżali.
Do spraw ogólnych kraju, jak dawniej, tak teraz, marszałek wcale się mieszać nie miał ochoty.
Słuchał opowiadań, poziewał, czasem ramionami poruszał, ale żywego udziału nie brał w niczem.
Jan Kazimierz zaraz po powrocie z Włoch zbliżył się do Kazanowskiego, który go z poszanowaniem, ale dosyć obojętnie przyjmował. Wielbiciel płci białej, ex-kardynał nie mógł pani marszałkowej Kazanowskiej widzieć i pozostać obojętnym, tak samo, jak piękna Elżusia wcale nie pięknego królewicza nie mogła puścić, nie postarawszy się, aby na nim wywarła toż samo wrażenie, jakie czyniła na innych.
Nie było nic łatwiejszego, nad obałamucenie Jana Kazimierza, który miał słabość do wszystkich kobiet wogóle i w każdej z nich umiał jakiś szczególny wdzięk upatrzyć.
Królewicz został zachwycony... Płomyczek ten, zrazu maleńki, piękna Elżusia która na stronie wyśmiewała Jana Kazimierza, starała się rozdmuchać i utrzymać tak dobrze, iż Król Szwedzki liczył się teraz do najgorętszych jej wielbicieli i mógł nawet gorącością uczuć walczyć z panem Starostą Łomżyńskim Radziejowskim, który zdawna słynął ze swego rozkochania się rozpaczliwego w pięknej marszałkowej.
Śmierć Władysława, ogłoszenie kandydatury Jana Kazimierza, przepowiadana mu korona, naturalnie, ze strony marszałkowej zwiększyły uprzejmości dla króla, a rozkochanego pana przyciągnęły nanowo i przykuły do wozu pięknej Elżusi. Im marszałek Kazanowski więcej zaniedbywał swą przyszłość, wcale się nie mieszając do niczego, a Króla Szwedzkiego przyjmując z dawną obojętnością i chłodem, tem sama marszałkowa więcej się czuła w obowiązku przyszłego pana pozyskać.
Dla jej bowiem bystrego oka i niewieściego przeczucia nie ulegało wątpliwości najmniejszej, że nie kto inny, tylko Jan Kazimierz wybranym zostanie. Chciała go wcześnie pozyskać dla męża i dla siebie..
Jan Kazimierz przed swym wyjazdem przymuszonym do Nieporętu stał się niemal codziennym gościem w Pałacu Kazanowskim.
Krzywił się może na to marszałek, który nie lubił go, ale nie sprzeciwiał się żonie, dowodzącej mu, że na wszelki wypadek króla sobie należało pozyskać.
Jan Kazimierz więc, wybierając się z Warszawy, jechał z pożegnaniem do Pałacu Kazanowskich. Nie spodziewano się go zapewne dnia tego, bo deszcz jesienny lał, jak z wiadra, i powietrze było najnieprzyjemniejsze, ale gdy oznajmiono przybycie, i marszałek i żona jego znaleźli się w antykamerze na przyjęcie.
Z galanteryą podał Jan Kazimierz rękę pięknej Elżusi, uśmiechającej mu się wdzięcznie.
— Wypędzają mnie z Warszawy — rzekł dosyć wesoło. — Chciałem więc pożegnać moich przyjaciół, a do tych państwa zaliczam.
Skłonił się zimno pan Adam.
— Kto wie, z czem powrócę — dodał — na pewno z grochowym wiankiem. Rzeczpospolita mnie nie zechce, będzie wolała młodszego... kobieta jest...
— W. królewska mość sądzisz — wtrąciła Kazanowska — że kobiety tak bardzo młokosów cenią? My między nami wcale inaczej trzymamy a młodych gaszków zostawiamy starym babom...
Rozśmiał się Jan Kazimierz.
— Spodziewam się — rzekł, zwracając do milczącego marszałka — że przez pamięć dla brata mego i życzliwość waszą dla rodziny naszej i dla mnie w szczególności, marszałek zechcesz wpływem swym...
Kazanowski szydersko trochę się uśmiechnął.
— N. Panie — rzekł cicho — ja najmniejszego nie mam wpływu, niestety, bom się nigdy o niego nie starał; lecz gdybym mógł mieć jaki...
Nowy ukłon zakończył urwany tu frazes.
— Gdybym ja miała prawo wyjechać na Wolę i pod szopę — wesoło wtrąciła pani Kazanowska — pierwsza-bym okrzyknęła nowego króla.
— Karola? — zapytał żartobliwie Kazimierz.
— A! nie — rozśmiała się piękna Elżbieta — nie godzi się przecie Panu Bogu go odbierać, gdy mu się raz poświęcił.
Z tego tonu żartobliwego Jan Kazimierz zeszedł na poważniejszy.
— Czynią mi nadzieję, że brat mój w ostatniej godzinie rozważy, iż się niepotrzebnie naraża na zawód — rzekł głosem zniżonym — ale... nie wierzę w to jeszcze. Nie miałem nigdy szczęścia w niczem, a dziś, przypuściwszy nawet, że to brzemię korony spadnie na mnie... w jakich czasach i jakich warunkach! Słyszycie, panie marszałku?
— A, N. Panie — odparł smutnie Kazanowski, przez cały dzień nie słyszemy o czem innem.
— Rozśmiać się człowiek boi teraz — wtrąciła piękna pani — aby nie być posądzonym o obojętność. A! co za czasy! co za czasy.
— Umarł w samą porę — dodał ponuro marszałek — aby na to nie patrzył.
— Ten niegodziwy chłop, Chmiel — począł Jan Kazimierz — zuchwalstwo swe posuwa do tego stopnia, że nieboszczyka króla obwinia o podżegnięcie do tej wojny!
Kazanowski ruszył ramionami.
— N. Panie — odparł — na trumnę kamieniami i błotem rzucać bezkarnie można. Nie potrzebuje król Władysław obrońców.
Przeprowadzany tak przez oboje gospodarstwo, nie do wielkiej sali paradnej, ale do małej, w której sama pani poufalszych przyjmowała gości, znalazł już tu Jan Kazimierz u komina marmurowego, na którym płonął ogień suchych drewek, opartych na dwu smokach złoconych, wielkie krzesło z poręczami dla siebie, a małe dwa dla gospodarzy.
Pokój ten, jak cały ów pałac Kazanowskich był prawdziwem cackiem, godnem królowej. Flamandzkie obrazki i portrety na ścianach w ramach wytwornie rzeźbionych, na tle adamaszku purpurowego ze złotem; bronzy i marmury, na stołach owe skrzynki rzeźbione z szyldkretu, hebanu, z drzewa różowego, sadzone kością słoniową, złotem, bursztynem, bronzowe klatki pełne ptasząt, flamandzkie portyery z herbami Kazanowskich, posadzka w najpiękniejsze wzory różnobarwnem drzewem wysadzana, kobierce perskie, tysiące fraszek kosztownych, czyniły wesoły ten gabinet zachwycającym.
Dosyć obojętny na podobne zbytki, Król Szwedzki nie mógł jednak nie uczuć piękności tego gniazdka i poprostu zawołał, siadając:
— Jakże tu pięknie u pani!
Uśmiechnęła się marszałkowa.
— Myśmy, jak dzieci, N. Panie — rzekła — bawimy się cackami temi, ale też to całe nasze mienie i uciecha na świecie...
— Zjeżdżają się liczni już panowie senatorowie — począł Kazimierz, któremu dolegała ciągle troska o elekcyą. — Widzieliście pewnie z nich wielu?
— Niektórych — rzekł marszałek — unikam mieszania się do spraw publicznych, bo ani zdrowie, ani żałoba po królu, którą mam w sercu, nie dopuszczają mi niczem się zająć.
— Ja, oile mogę, zastępuję męża mojego — dodała marszałkowa żartobliwie — bo-bym nie chciała, aby się tak usunął od ludzi, od świata i w tym smutku pogrążał cały, ale zniewolona jestem go przymuszać, tak zobojętniał na wszystko.
— Szczęśliwy brat mój, iż umiał sobie takiego przyjaciela pozyskać — dodał król — zazdroszczę mu.
W tej chwili oznajmiono o przybyciu kanclerza Ossolińskiego, a Kazanowski grzecznie zwrócił się do gościa, zapytując: czy mu go przyjąć dozwoli?
Jan Kazimierz skłonił głową.
W chwilę potem, równie chmurnego niemal oblicza, jak sam gospodarz, wszedł z powagą pańską, która go nigdy nieopuszczała — Ossoliński. Przybycie jego było bardzo pożądanem królowi, ale może niekoniecznie na rękę pięknej Elżusi, która chciała sama, przy podanej zręczności, zawładnąć przyszłym panem.
Ciekawą też była: czy się nie zdradzi ze stosunkiem swym do królowej wdowy, której nie lubiła i obawiała się, a przewidywała, że ona wpływ swój wywrze na Jana Kazimierza.
Ossoliński wszedł z tą troską, z którą się naówczas nosili wszyscy. I on i inni senatorowie i dygnitarze pragnęli co najprędzej część odpowiedzialności, która teraz cała ciążyła na nich, zrzucić na wybranego króla.
Chociaż termin elekcyi wyznaczony był na sejmie konwokacyjnym, znaczniejsza część senatu, dla nadzwyczajnych wypadków przyśpieszyć go pragnęła. Inni, razem z kanclerzem litewskim Radziwiłłem, naprzód chcieli skłonić jednego z kandydatów, aby się zrzekł na brata, i w tej mierze zgodni byli wszyscy... nikt sobie nie życzył Biskupa Wrocławskiego.
Jako główną pobudkę do oświadczania się przeciwko niemu stawiono jego powołanie duchowne, obyczaj mniszy niemal. Było to wistocie doskonałym pozorem, chociaż przyczyna dla której wolano Jana Kazimierza, głębiej leżała może.
Znano go lepiej — i wiedziano, że nim łatwiej będzie pokierować. Z tego zamkniętego w sobie, skąpego, surowy ład lubiącego biskupa, który brzydził się kobietami i nie miał faworytów, ani zauszników, — któż wie, jaki się mógł król rozwinąć? Przeszłe życie Króla Szwedzkiego nie pozostawiało wątpliwości, jakim będzie na tronie.
Od pierwszych wyrazów rozmowa z Ossolińskim weszła na publiczne sprawy, ale Kazanowski zamilkł, i żona jego tylko szczebiotaniem się swem do dyskursu mieszała.
Kanclerz oznajmywał królowi, że się umówili z Albertem Radziwiłłem i kilku innymi panami w tych dniach jechać do Jabłonny, do księcia Karola, i nastawać na niego o zrzeczenie się kandydatury. Uradowało to widocznie Szwedzkiego Króla.
— Możecie go upewnić — rzekł żywo — iż ja straty, jakie poniósł, będę się starał wynagrodzić. Mówią o milionie przeszło na zaciągi i kaptowanie szlachty wyrzuconym. Dla Karola, który tak grosz lubi i zbierał skrzętnie, dotkliwą-by to było stratą, ale sądzę, że Rzeczpospolita, — ja sam, potrafimy go indemnizować.
— Skończy się to nieohybnie na rezygnacyi — dodał Ossoliński — bo stronników książę Karol, z wyjątkiem Mazowsza, nie będzie miał wielu.
Kanclerz potwierdził zresztą w dalszej rozmowie wszystkie wiadomości, jakie doszły z Zamościa, Brześcia, i z Rusi. Kozactwo było do najwyższego uzuchwalone stopnia. Hetmani w niewoli, wojska rozbite, łup ogromny zabrany, bezkarne najazdy na strzeżone grody wprawiały je w rodzaj upojenia.
Powtarzano plugawe wyrażenia pijanego Chmiela i obelgi rzucane na szlachtę, ale razem Ossoliński świadczył, że hetman kozacki o przyszłym królu, jak o przeszłym, wyrażał się z pokorą i respektem. Króla więc co rychlej, jako chorągwi było potrzeba, około której naród się miał gromadzić.
Jan Kazimierz czuł się dumnym z wielkiego posłannictwa, jakie na niego spadało: miał być zbawcą ojczyzny!
Pożegnanie z Maryą Ludwiką było zimne i ceremonialne, napozór przynajmniej, lecz staraniem obojga kanclerstwa litewskich, a szczególniej księcia Albrechta, pomiędzy królową wdową a Janem Kazimierzem stanął już pakt niemy, który ich interessa łączył i wiązał w przyszłości.
Zręczny dyplomata, Radziwiłł, zawsze we własnem tylko imieniu działając, przyjeżdżał tyle kroć do Maryi Ludwiki, do Króla Szwedzkiego, tak powoli działał na oboje, iż królową skłonił do zgodzenia się na swe trudne wyjście za mąż za nowego króla, a Jana Kazimierza do obietnicy, iż — jeśli królową sobie pozyskać potrafi — żenić się z nią jest gotów.
Wszystkie korzyści tego połączenia umiał kanclerz wyłożyć bardzo zręcznie.
— W tej chwili zyskujesz sobie w. król. mość we Francyi i w Rzymie sprzymierzeńca, królowa gotowa jest sukursować pieniędzmi... Wszystko to warunkowo tylko wiąże w. król. mość, ale ożenienia łatwiejszego, mniej kosztownego w tych czasach, gdy o pieniądz trudno, naostatek osoby godniejszej korony, którą nosiła z taką powagą, nie znajdziesz w. król. drugiej. Wszystko mówi za nią.
— Mam największą cześć dla Maryi Ludwiki, — zapewniał Kazimierz.
Tak ułożywszy preliminarya, kanclerz był pewnym prawie, że mimo niestałości umysłu króla wszystko się według programu spełnić musi.
Jan Kazimierz w pierwszym momencie zgodził się: dawało mu to pewność wyboru, poparcia, oswobodziło od troski, lecz zaledwie Radziwiłł odszedł, a on pozostał sam na sam z Butlerem, przed którym z gadatliwością dziecinną ze wszystkiego się zwierzał, zawołał, ręce łamiąc:
— Wiesz, Butler, co mnie ta korona kosztować będzie? Ja to przewidywałem. Radziwiłł mi swata królową wdowę i każe mi się z nią żenić.
Ale to znaczy się dać okuć — i ta kobieta mnie zawojuje! Ja to czuję, ona mnie na pasku prowadzić zechce, będzie każdy mój krok szpiegować.
Nagle urwał i zamyślił się.
— Nie jest brzydka — zamruczał — tego nie powiem, ale młodości ani znaku, a dla mnie młodość...
I jakby się sam zawstydził tej słabości swej, dodał prędko:
— Te ożenienia urzędowe, to do niczego nie obowiązuje. Władysław z nią nie żył prawie, tak, ale czyniła z nim co chciała.
Zobaczysz — i mnie to czeka!
— N. Panie — przerwał Butler — położenie nieboszczyka cale było inne.
— Tak, ale ona, królowa dziś, stokroć silniejsza, niż była w początku — mówił Jan Kazimierz. Ma stosunki, przyjaciół, adherentów.
Starosta zbliżył się do króla.
— N. Panie — szepnął. — Polityka ma swe prawa. Przecież w. król. mość nie dajesz zobowiązania żadnego do tego ożenienia się. Są to tylko przypuszczenia, życzenia, ewentualności. Raz osiągnąwszy koronę, zawsze się cofnąć można.
Zacisnął usta Jan Kazimierz.
— Ja też — zawołał rękę kładąc poufale na ramieniu Butlera — ja też z królową samą nic o tem mówić, nic przyrzekać nie myślę... nie — nie... Mówiliśmy z kanclerzem; są to suppozycye, że się tak może złożyć w przyszłości, — nic więcej z mej strony, nic więcej!
Pożegnanie z królową z obu stron było jakby badaniem potajemnem. Wiedzieli, że układy zostały zawiązane, i że o nich mówić nie była pora.
Królowa wyszła, nieco więcej ożywiona, niż zwykle, król zbliżył się z wyraźniejszą galanteryą jakąś, która go przy rysach twarzy niemiłych i wymuszeniu, do jakiego się czuł obowiązanym, wielce śmiesznym czyniła.
Rozpoczął od podziękowania królowej za przyrzeczone mu poparcie. Marya Ludwika zlękła się może zbytniej otwartości i natychmiast przerwała.
— Radabym tej rzeczypospolitej, która mnie przyjęła i przyswoiła dać dowód przywiązania, a lepiej jej usłużyć nie mogę, jak przyczyniając się, oile słabe siły moje zdołają, do prędkiej elekcyi w. król. mości.
Pisałam już do króla, kuzyna mego, i spodziewam się rychłej odpowiedzi, — listu do Stanów Rzeczypospolitej.
Jan Kazimierz ucałował podaną sobie rękę.
— Nieskończoną wdzięczność winien będę w. król. mości.
Królowa ciągle, jakby się obawiała niezręcznego i niewczesnego wygadania się ze strony Kazimierza, przerywała mu żywemi zaręczeniami, iż wszelkiemi siłami popierać go będzie.
Rozmowa w ciągu której, zapewne wskutek wczesnego polecenia, nadszedł ks. de Fleury, skończyła się ogólnikami. Znać jednak było w obejściu się swobodniejszem obojga, iż lody pierwsze skruszone zostały, że oboje pewniejsi spoglądali w przyszłość. Marya Ludwika znała już dosyć Króla Szwedzkiego, aby pewną być, iż zapanuje nad nim, i o to najmniejszej nie miała obawy.
Strwożony król pocieszał się potajemnie tem, że później z tego zawikłania i obietnic wyśliznąć się potrafi.
Wyszedł więc tak wesół, jak nie był oddawna, ale — stary grzech, z całą swą wstrętliwą fiziognomią mściciela, czekał go na progu antykamery.
Stała tu inaczej teraz, ale nie mniej cudacznie wystrojona Bertoni, której pokojowcy króla, karły, dworzanie, komornicy nie mogli zmusić do odwrotu, choć ją zapewniali, że króla nie było, i że z nim dziś widzieć się jest niepodobieństwem.
— Jużci przecież na noc powróci — wołała zuchwała Włoszka — a ja ztąd nie ustąpię krokiem, póki się z nim nie rozmówię.
Na żywy ten spór ze strażą drzwi swoich nadszedł król i zbladł, zobaczywszy tego upiora przeszłości.
— A! nieznośna ty... — zawołał — dajże mi tchnąć! Czego mnie prześladujesz?
Włoszka skłoniła mu się.
— Mam ważną sprawę — rzekła — w. król. mość jutro do Nieporętu, a ja po bezdrożach gonić za nim nie mogę.
I przedzierając się za królem, choć nic nie odpowiadał, Bertoni wtargnęła do drzwi sypialni.
— Czegóż chcesz? — krzyknął niecierpliwie odwracając się, Jan Kazimierz.
— Sprawiedliwości! — patetycznie głos podnosząc, odrzekła Włoszka.
Jedną córkę mam, oko w głowie, skarb.
Na wspomnienie to córki król stanął.
— Aha! z córką więc... katastrofa — zawołał. — Ciekawym.
— Katastrofy żadnej niéma, bo ja jej nie dopuszczę — zawołała Bertoni — oczybym mu wydarła!
— Komu?— spytał zaciekawiony widocznie król.
W drugich drzwiach pokoju na progu z tą swobodą dworów, w których niema porządku i karności, cała gawiedź antykamery zbiła się do kupy i słuchała.
Bertoni wskazała na nią.
Tupnął nogą król i rękami dał znak, aby wszyscy precz szli.
— Drzwi zamknąć.
Z chwili tej korzystała Włoszka, aby włosy i manele przed źwierciadłem poprawić. Wyglądała jak istna głowa Meduzy, okryta błyskotkami.
— Cóż się z twoją córką stało? — zagadnął król, widocznie zaintrygowany.
— Nie stało się nic, ale jako matka ja muszę zapobiegać, aby się stać nie mogło — poczęła Włoszka. — Otóż doszłam tego, że dworzanin w. król. mości, szlachetka biedny, bez domu i łomu, pokojowiec, podkrada mi się do Bianki, bałamuci, próbuje korrumpować ludzi, pod oknami się włóczy, liściki pisze.
Śmiał się król.
— A to zuch! — zawołał — któryż? mów, jak się zowie?
Nie odpowiadając na pytanie, Bertoni ciągnęła dalej:
— Przychodzę po to, abyś mu w. król. mość zakazał, zagroził, zapowiedział, że jeśli się waży i będzie mi dalej podstępnie się wkradać, dostanie na kobiercu i won ze dworu!
— Nic więcej? — zapytał król rozweselony — nie powiesić-by go za to?
— Nie drwij w. król. mość — przerwała gniewnie Włoszka — tu o niewinne dziecię chodzi.
— Powiedzcież mi, jak się ten szczęśliwiec zowie? — zapytał Kazimierz.
Skrzywiła się Włoszka i plunęła.
— Nawet nazwiska jego paskudnego wymówić trudno — krzyknęła — nazywa się jak jaki stróż, gbur, chłopisko. Imię i nazwisko dobrane.
Krztusiła się Bertoni i z przyciskiem wyrwało się jej z ust nareszcie.
— Dyzma Strzębosz!
Król podniósł ręce i plasnął.
— Oho! — zaśmiał się — ma więc gust kawaler.
Włoszka, nawykła z królem wcale nie czynić ceremonii, mruknęła: — Aha! nie dla psa kiełbasa...
Tymczasem już król w ręce uderzył. Wpadł pierwszy dworzanin Tyzenhauz.
— Strzębosza mi tu wołać.
— W antykamerze go niéma — odparł śmiało Tyzenhauz — ale na zamku jest, bom go widział niedawno.
— Posłać po niego.
Wtem, jakby na zawołanie, wśród ścisku przedpokoju, powstał szmer, i przedzierając się przez dworzan, wszedł śmiało i raźnie stąpając, kuso a elegancko, według ówczesnej mody, wystrojony popolsku, młodzieniec bardzo przystojny, z czubem w pukle mu zwijających się włosów na głowie, przy szabelce, w krótkiej delijce, — choć malować!...
Ciemny wąsik, do góry podkręcony, młodej twarzyczce nadawał butę większą jeszcze, choć i tak jej dosyć miała.
— Strzębosz? — zagadnął, niby się groźno marszcząc, król — co to znowu za skarga na ciebie?
Bertoni cofnęła się kilka kroków, tyłem ku obwinionemu się obracając.
— O niczem nie wiem — burknął dworzanin.
— Jakto? o niczem! — wybuchnęła Włoszka — waćpan mi chcesz córkę bałamucić.
— Uchowaj Boże! — rzekł zimno Strzębosz.
— Nie możesz się zapierać — przerwała kobieta — ja mam dowody w ręku.
— Ja się też nie myślę zapierać — począł dworzanin — że panna Bianka mi się bardzo podobała, żem się nawet w niej rozmiłował. Toć nie grzech... Jestem szlachcic, a kiedy się rozmiłuję, to i ożenić mogę.
Bertoni pochwyciła się za głowę.
— To mi dopiero łaska? — krzyknęła — waćpan! żenić się z moją córką, waćpan co masz całego majątku nędzną szkapę i siodełko z rzemiennym rzędzikiem ! Cha! cha! cha!
Strzębosz słuchał wcale niezmieszany:
— I tego się nie wypieram, żem ubogi — odparł. — Albo to się jako drudzy dorobić nie mogę? a moje też szlachectwo nie zaważy na szali?
Król spoglądał, to na zuchwałego sługę swojego, to na rozpłomienioną tą śmiałością jego Bertoni.
— Miejże rozum — odezwał się, do Strzębosza zwrócony. — Widzisz, że matka ciebie znać nie chce, gwałtem przecie jej nie weźmiesz, a szlachectwo twoje mało sobie cenią. Dajże ty mi pokój tym amorom i żebym ja o nich więcej nie słyszał!
Strzębosz wąsa pokręcił.
— W. król. mość — rzekł — możesz mi rozkazywać, co zechcesz, ale co się tyczy serca, wiadoma rzecz, jeden Bóg ma w swych rękach serca nasze. Ja sam panem jego nie jestem. Radbym posłusznym być, ale za to ręczyć trudno.
Uśmiechnął się król, ruszył ramionami.
Włoszka palce sobie z gniewu wyłamywała i słychać było, jak w stawach trzaskały.
— Słyszałeś waszmość rozkaz króla? — zawołała gniewnie — a ja mu zapowiadam, że przystępu do mojego dziecka zakazuję — i wszelkich użyję środków, choćby ją przyszło do klasztoru zamknąć, abyś końca jej nosa nawet nie zobaczył.
Ruszaj sobie ze swem szlachectwem, gdzie chcesz; złakomi się może na nie inna mieszczka, moje dziecko zawysoko.
Strzębosz słuchał zukosa, patrząc na rozjątrzoną jejmość; nie odpowiedział nic.
— No, masz odprawę — rzekł król — wiesz czego się spodziewać: pamiętajże, abym ja więcej tych skarg na ciebie nie słuchał, bo — będę musiał ze służby cię odprawić.
Wszystko to razem na młodzieńcu bardzo małe zdawało się czynić wrażenie; posądzić go było można, iż się pod wąsem uśmiechał.
Pokłonił się potem w milczeniu królowi, trochę szydersko; zniżył głowę przed jejmością i wyszedł, ale jakby tryumfował.
Strzębosz ten, którego Bertoni tak sobie lekceważyła, od powrotu Jana Kazimierza nanowo do dworzan jego zaliczony, był wszystkich, nie wyjmując króla, ulubieńcem. Chłopak ubogi, syn wdowy, kędyś z Krakowskiego, dziecię znanego z męztwa żołnierza, który w regimencie Biskupa Krakowskiego do śmierci służył, wychował się w Krakowie, potem wszedł w czasie, gdy Władysław IV, nowe zaciągi rozpoczął, do pułków cudzoziemskich, a z nich na dwór Kazimierza.
Na swoje lata miał on już dosyć doświadczenia, a na wpół sierota, zmuszony zawczasu sam sobie rady dawać i matce pomagać jeszcze, bardzo szczęśliwie, śmiało i zręcznie walczył z losem. Piękna powierzchowność, czemś bardzo szlachetnem się odznaczająca, uprzedzała o nim dobrze, a wrażenie to nie zawodziło. Umiał sobie pozyskać miłość tych wszystkich, do których go wypadki zbliżały; ani nazbyt zuchwały ani zbyt trwożliwy, co jeszcze bywa szkodliwszem, Dyzma miał wielką przytomność umysłu i odwagę, niczego się nie zląkł, a ludzie mu nie imponowali. Na dworze, co bardzo rzadka, łaska pańska nie robiła mu nieprzyjaciół, bo jej nigdy nie użył przeciw nikomu; kochali go towarzysze, którym pomagał chętnie; a że pilnym był i wiodło mu się w spełnianiu rozkazów, król się nim bardzo chętnie posługiwał. Gdziekolwiek trudniejsze jakie przychodziło do rozwiązania zadanie, powoływał Strzębosza, który się nie wymawiał.
Gdy Dyzma się cofnął do przedpokoju, wszyscy towarzysze przywitali go tam wesołym śmiechem. Dla wielu z nich owe amory jego były rzeczą nową, mało kto się ich domyślał; mało też kto i Biankę widywał, bo ją matka szczególniej przed oczyma dworskiej młodzieży ukrywała. Zaczęto i prześladować i winszować. Strzębosz w milczeniu wąsika pokręcał, stojąc zadumany.
Wtem Bertoni też zamaszysto wybiegła z pokoju króla, drzwi zatrzasnęła za sobą i ani patrząc na dwór, który szyderskiem prychaniem ją witał, wybiegła na kurrytarz.
Strzębosz zrazu chciał pójść za nią; rozmyślił się potem i pozostał, a tuż i król go już wołał do siebie.
Łatwo się było domyśleć, że ta indagacya nastąpić musi, gdyż nawet w najważniejszych stanowczych chwilach życia swojego, Jan Kazimierz się nie mógł powstrzymać od chętki słuchania skandalicznych powiastek, których bez względu na godność swoję od najpośledniejszych ze sług wymagał. Bawiło go to, ale zarazem zbytecznie spoufalało ze służbą i nigdy też karności najmniejszej wśród dworu jego nie było. Niekiedy król uciekać się musiał do najostateczniejszych środków, do własnoręcznego karcenia zuchwałych, ale i to nie na wiele pomagało. Stawiono mu się zuchwale, lekceważono jego powagę. Nigdzie usługa nie była gorszą, niż u niego.
Przywołany Dyzma wszedł śmiało i stanął przed oczekującym nań Kazimierzem, który ciekawemi mierzył go oczyma.
— Cóżeś to ty nabroił? — uśmiechając się, zapytał król — mów mi wszystko... Bertoni przecie córki, jak oka w głowie pilnuje: jakżeś się ty tam potrafił dostać, zbliżyć?
Strzębosz dumał i widać było, że ten examen nie był mu miły.
— N. Panie — rzekł — widywałem ją na ulicy, w kościele, w oknie. Zresztą wszystko się na tem kończy, żem patrzył i wzdychał, a ona mi oczyma odpowiadała. Próbowałem list pisać, ale ten złapała matka, i ztąd burza powstała.
— No, a dziewczę? jakże ono dysponowane dla ciebie? — badał ze zwykłą ciekawością Jan Kazimierz — co myślisz?
— Myślę, że mi dosyć sprzyja — rzekł Strzębosz — ale to jeszcze dziecko jest; bawi ją to, a Bóg wie jeden, czy serce się w niej rozbudziło.
— Porzucisz więc ją? — szepnął król.
Namyślał się nieco dworzanin.
— N. Panie — odparł — nic nie wiem i za nic nie ręczę, co los zdarzy. Bertoni z komara zrobiła wołu. Nie mogłem się nawet przybliżyć do dziewczęcia, ani z nią rozmówić: a ta już takiej narobiła wrzawy, jakbym do domu jej wtargnął.
— Powinieneś to wiedzieć — szepnął król poufale — że Włoszka wysoko patrzy i dla córki wiele pretenduje, a ma poniekąd słuszność. Dziewczę mówią, bardzo piękne?
Tu król się zatrzymał i spojrzał, a Strzębosz potwierdził.
— Jak anioł.
— No — i wychowane starannie, a ta przemyślna, skąpa, drapieżna matka, piękne jej wiano zbierze. Będzie niewątpliwie bogatą: widzisz więc....
Dworzanin się pokłonił.
— Widzę, N. Panie — odparł — że sprawa trudna, ale nie zrozpaczona.
Na okazyi odznaczenia się w wojnie zbywać nam nie będzie; ja się zaciągnę, a chyba Bóg nie łaskaw, żebym się czego nie dosłużył.
I Strzębosz z głębokim pokłonem, odszedł ku drzwiom, okazując wstręt do zwierzeń, których król był tak łakomym.
Nazajutrz wybierano się do Nieporętu, a słotna pora jesienna wszystkim, począwszy od pana do ostatniego pacholika, lice zasępiła. Nikomu się nie chciało opuszczać Warszawy, właśnie gdy ona zjazdem na elekcyą ożywić się miała.
Pozostawał na zamku tylko dwór królowej wdowy, której pobytu nie można było wzbronić, gdyż urzędownie w elekcyi żadnego ona udziału nie brała i nie miała interessu.
Dwór Króla Szwedzkiego pierwszy wyciągnął z zamku, tuż za nim miał książę Karol wyruszać do Jabłonny, lecz w ostatniej chwili wstrzymać się kazał swoim ludziom, dopókiby brat nie wyjechał.
Książę Biskup walczył jeszcze z sobą: czy na odjezdnem miał się pokłonić królowej Maryi Ludwice, jak wypadało może, lub pominąć to wymaganie form etykiety.
Przyboczna rada jego, nie umiała mu nic powiedzieć, oprócz, że Jan Kazimierz zadość uczynił temu obowiązkowi. Dla Księcia Karola oddawna było jawnem, że królowa stronę starszego brata trzymać będzie; zdawało mu się jednak, że zrywać głośno z tego powodu, okazywać żal było niepolitycznem. W chwili więc już gdy prawie wsiadać miał do kolebki, wysłał biskup do ks. Fleury, z którym był dosyć dobrze, pytając: czy może pożegnać królową?
Zapytanie to, wysłane przez dworzanina, dość długo pozostawało bez odpowiedzi, lecz w ostatku przyniesiono ks. Karolowi wiadomość, iż królowa oczekuje na niego.
Wolałby był stokroć, aby mu się wymówiła czemkolwiek od przyjęcia, lecz cofnąć się już było zapóźno. Spotkanie to przykre, nie mogło mieć żadnych następstw; było ofiarą dla przyzwoitości, której biskup uchybić nie chciał ze swej strony.
Królową w towarzystwie ks. de Fleury i pani des Essarts zastał już w salce posłuchalnej, oczekującą jego przybycia.
Z uprzejmym tym, wyuczonym uśmiechem dni powszednich, jakim zawsze i wszędzie zmuszoną była witać gości swych królowa, z powagą, która ją nigdy nie opuszczała, przyjęła królewicza Karola.
Czuła się swobodną, gdy on wchodził widocznie zmieszany i przygnębiony. Wymównym nie będąc nigdy, teraz mniej, niż kiedy mógł się zebrać na słów kilka.
Zamruczał zbliżając się o pożegnaniu, o niemiłym wyjeździe z Warszawy.
— W. książęca mość, łatwo mogliście uniknąć przymusu do tej podróży — śmiało odezwała się królowa.
Ks. Karol zaciął usta i odparł prawie gniewnem wejrzeniem.
— Tak — rzekł, zaczynając się już burzyć — ale raz wciągnięty i namówiony na to, abym stanął pomiędzy kandydatami, nie mogę i nie chcę się już cofnąć. Korona ta — dodał — tak dziś jest nieponętną i ciężką będzie do dźwigania, że pożądanie jej, jak męczeństwa, nikomu być za złe wziętem nie może. Z mej strony, mogę zaręczyć w. król. mości, jest to ofiara dla tej Rzeczypospolitej, na której łonie urodzony, czuję się jej dziecięciem. Wszyscy wiedzą, jak ukochałem życie ciche i odosobnione, ale dziś nie o sobie myśleć musimy.
— Nikt lepiej tej ofiary ocenić nie potrafi nade mnie — ceremonialnie poczęła królowa — patrzyłam na to, jak nieboszczyk król miał wiele do zniesienia, a dziś w grobie mu nawet pokoju nie dają. Potwarz go ściga, zmarłego.
Ze spuszczonemi oczyma słuchał książę Karol.
— Najsmutniejszem jest dla mnie — dodał cicho — że zmuszony będę występować przeciwko bratu, który po tylu próbach jeszcze nie jest zrażony.
Marya Ludwika odpowiedziała wejrzeniem tylko znaczącem; ażeby zmienić tok rozmowy, spytała o mieszkanie w Jabłonnie, użaliła się nad niewygodami.
Obojętnych kilka pytań i odpowiedzi zamknęły na ostatek obojgu ciężką rozmowę. Kilka kroków ku drzwiom odprowadziła gościa królowa, i książę Karol za progiem odetchnął swobodniej.
Gdy się to działo na zamku, a senatorowie bardzo jakoś opieszale się ściągali, ks. Albrecht, kanclerz litewski, i znaczniejsi panowie zawczasu starali się obmyśleć, jak przyszły sejm i narady prowadzić miano, aby uniknąć rozterki gorszącej, wymówek późnych i próżnych, straty czasu niepowetowanej. Wiele było nie do uniknięcia; inne sprawy jedne drugiemi musiały być równoważone i spychane.
Tworzyły się już powoli gromadki, które pewne wnioski popierać miały, innym zapobiegać, niemal wszyscy się godzili na to, że wybór śpieszny panującego był najpilniejszem zadaniem. Znaczna większość trzymała za Królem Szwedzkim, niewielu zalecało biskupa, tylko z jego ładu i gospodarności, chwaląc go za wysłanych kilkuset ludzi do Baru.
Zaledwie dwaj wygnani kandydaci mieli czas się rozgospodarować w Jabłonnie i Nieporęcie, gdy goście do nich zaczęli napływać z Warszawy. Ks. Karol, zazwyczaj oszczędny, musiał się dla nich okazywać szczodrym i gościnnym, a Jan Kazimierz, któremu na środkach zbywało, nie mógł się też dać mu wyprzedzić. Z wielką troską o to, pomimo starań Butlera, przybył do czasowej rezydencyi, ale tu po raz pierwszy dała mu się uczuć niewidoma pomoc ręki, którą łatwo było odgadnąć.
Nie pochodziło to wprost i jawnie od królowej, lecz nie mogło od nikogo innego. Królowi zbywało na wszystkiem, na kredensach, naczyniu i zapasach, a wszystko to cudownie się jakoś nastręczało i przychodziło z łatwością drogami różnemi, prawdziwą opieką Opatrzności.
Starosta dziwił się i cieszył.
Król nabierał otuchy i winszował sobie porozumienia z królową.
Współzawodnictwo jednak z ks. Karolem zawsze było groźnem, gdyż biskup miał pieniądze i nie żałował ich teraz.
Pomiędzy braćmi z każdym dniem rozterka, niechęć rosły.
Król Szwedzki, który nieopatrznym był w mowie i pohamować się nie umiał, powtarzał uwłaczające bratu plotki. Przenosiły się one przez usłużnych, na dwu stołkach siedzących zauszników i pasożytów z Nieporętu do Jabłonny i rozbudzały tam mściwość, a tem upartsze przeciwdziałanie.
Nigdzie w czarniejszych barwach nie malowano Jana Kazimierza, niż na pokojach biskupa, i tu po raz pierwszy puszczono tę prawdziwą czy fałszywą plotkę, iż Król Szwedzki miał się wyrazić głośno, jakoby psa włoskiego więcej cenił nad polskiego szlachcica.
Z drugiej strony wyśmiewano się z księcia Karola, który miał powiedzieć, że na koń gotów siąść i na wojnę ciągnąć, do czego tak mało był podobnym, iż obietnica ta wydawała się szyderstwem.
— Jeżeli Rzeczpospolita innych obrońców mieć nie będzie nad jemu podobnych, to ją Kozacy zjedzą! — wołali Kazimierzowscy.
Stronnicy ks. Karola nastawali na to, iż nigdy i nigdzie Jan Kazimierz wytrwać nie umiał, wszystko łatwo sobie obrzydzał i coraz nowego czegoś się chwytał. Wiedzieli oni o przepowiedni świątobliwego Józefa z Kopertynu, który miał wcześnie zawyrokować, iż Jan Kazimierz, ani mnichem, ani kardynałem nie będzie długo, a gdyby mu się nawet korona dostała, królem nie umrze, bo i tę porzuci.
Płochy ten charakter, zabawianie się rozmowami lekkomyślnemi, towarzystwo najulubieńsze karłów, błaznów, małp i t. p., wyrzucano przyszłemu królowi, gdy ks. Karol, sumienny i poważny, obiecywał siłą charakteru, którego dał dowody, wyrobić na sobie, co chciał.
Na stateczności jego polegać było można.
Obie strony wywlekały z przeszłości czego tylko przeciwko sobie, jako oręża, użyć mogły.
Nazajutrz wiedziano w Nieporęcie, co mówiono wczoraj w Jabłonnie, i nawzajem, a niechęć braci przeciwko sobie rosła. Nie było to już współzawodnictwo kandydatów do korony, ale nieprzyjaźń ludzi, którzy sobie nigdy wzajemnych uraz przebaczyć nie mogli.
Przy takiem usposobieniu obu stron wszelkie pokuszenia się o jakieś porozumienie, przedsiębrane przez Ossolińskiego, Radziwiłła i kilku duchownych, do niczego doprowadzić nie mogły. Rozjątrzenie z każdym dniem rosło, a rozrzutność ks. Karola, który pomimo oszczędności sypał pieniędzmi, spodziewając się Kazimierza niemi zwyciężyć, była najlepszym dowodem nieprzyjaźni wzmożonej do najwyższej potęgi.
Ks. Karol, który czuł i widział, że poza Janem Kazimierzem stała królowa Marya Ludwika, na nią też miotał potwarze i zawczasu przepowiadał kazirodcze małżeństwo, którem szlachtę mógł oburzyć przeciwko swemu współzawodnikowi.
Stare i nowe przeciwko królowej zarzuty Karolowi zwolennicy wyciągnęli na jaw i przepowiadali na przyszłość, gdyby Kazimierza obrano, panowanie przewrotnej niewiasty. Z bólem serca senatorowie widzieli to rozjątrzenie wzmagające się i rosnące. Jednym z najczynniejszych pośredników, którzy o pojednaniu nie zwątpili do ostatka, był ks. Albrecht Radziwiłł, kanclerz litewski. Działał on na korzyść Kazimierza, we spółce z królową, a z nim szedł, choć mniej czynny jawnie, Ossoliński. Spodziewał się on tym sposobem przy dawnym swym wpływie i znaczeniu utrzymać, a nienasycona jego ambicya w panowaniu słabego Kazimierza wiele sobie wistocie obiecywać mogła.
Nadzwyczaj zręczne było postępowanie litewskiego kanclerza, który znał ludzi i posługiwać się umiał nimi. W rękach jego stawali się bezwiednie narzędziami tacy, którym on swe przekonania narzucał, jako ich własne. Nie mogąc sam zbyt często ukazywać się w Jabłonnie, gdzie choć go uprzejmie bardzo przyjmowano, nie łudzono się wiele jego życzliwością, Radziwiłł nasyłał tam biskupów i duchowieństwo, aby odradzało ks. Karolowi najpierw współzawodnictwo bezskuteczne, a w najszczęśliwszym razie koronę, która była ciężarem zbyt wielkim dla pobożnego kapłana, zmuszającym zmienić cały tryb życia i nawyknienia niemal od kolebki przyjęte.
Ks. Karol jednak dotąd nie dawał się wzruszyć i zachwiać, trwał uparcie przy swojem i składał się gromadką niewielką, która go popierała. Ślepym się zdawał być na to, iż ona w senacie nie miała prawie żadnego znaczenia, a między szlachtą wpływ wątpliwy bardzo.
Pomimo wszystkich tych złudnych obietnic i nadziei, jakiemi karmiono ks. Karola, nadto on był rozsądnym i znał ludzi zbyt dobrze, by w końcu nie zwątpić w głębi duszy o powodzeniu swej kandydatury. Olbrzymie wydatki, którym nie było końca, zaczęły go też zniechęcać, lecz nie okazywał tego po sobie, a ile razy wysłańcy kanclerza przybywali, wzdychając i zachęcając do zgody i porozumienia, ks. Karol z gwałtownością wielką oświadczał, że za nic nie zrzecze się kandydatury.
Bystre oko Radziwiłła dostrzegło już jednak różnicę wielką w księcia Karola mowie i postępowaniu, od czasu wyjazdu z Warszawy.
Pomoc królowej coraz jawniejsza, odebrana wiadomość pewna o tem, że poseł francuzki listy króla swojego polecające Rzeczypospolitej Jana Kazimierza już otrzymał, że Stolica Apostolska podobne za ex-kardynałem wysłała, przybiły wreszcie biskupa i odjęły mu odwagę.
Sama już tylko miłość własna trzymała zniechęconego na stanowisku.
Wysocki, Czyrski i Niszczycki, najczynniejsza owa trójka w gospodzie nad Wisłą, przez swych wysłańców do Jabłonny usiłowała ks. Karolowi dowieść, iż szlachta mazowiecka, najliczniejsza na elekcyjnem polu, musiała tu przeważną odegrać rolę, a jej okrzyki wezmą górę i inne województwa pociągną za sobą.
Można też powiedzieć, że obaj kandydaci do korony, w ciągłej niemal gorączce, nie mieli wiele czasu do namysłów. Nie było w Nieporęcie i Jabłonnie dnia bez gości z Warszawy; mieniali się oni nieustannie i rozgorączkowanie powiększali jeszcze.
W każdej z tych dwu rezydencyi przeważali życzliwi i podbudzający do wytrwania, a stronnictwo Jana Kazimierza szczególniej rosło i coraz się okazywało czynniejszem. Z królowej nic napozór poznać nie było można: nie mówiła chętnie o elekcyi, chciała się okazywać obojętną; z Radziwiłłem jednak była otwartą i za jego pośrednictwem szły z jej strony pomoce, rady i skazówki.
Kanclerz zresztą ilekroć się spotkał z ks. Karolem, otwarcie się przed nim przyznawał do popierania Kazimierza, nakłaniając go, aby pojednał się z nim i Rzeczypospolitej ułatwił elekcyą, która była kwestyą życia lub śmierci.
Gdy się komu wiedzie, powiadali starzy, choćby na ziemię padł, kolanami na skarb trafi, gdy kogo los prześladuje, chleb mu się w rękach kamieniem staje: doświadczył tego Dyzma Strzębosz. Król Szwedzki zawsze miał słabość do niego, lecz możeby nie pomyślał w tej chwili o nim i nie nastręczył mu zręczności zasłużenia się, gdyby nie skarga Włoszki, która mu go przypomniała.
Szło o to, kto z sejmu żywo wiadomości do Nieporętu dostarczać będzie, nie urzędowych o które było łatwo, bo te i Butler i młody Tyzenhauz przywozili i oprócz nich mnóztwo woluntaryuszów, przybywających tu codzień. Jan Kazimierz potrzebował daleko więcej tych zakulisowych plotek, które o usposobieniu szlachty w polu i o przyszłym przebiegu spraw sejmowych wróżyć dozwalały.
Strzębosz miał wejrzenie trafne, gładki był tak, że do niego ludzie łatwo i on do ludzi przystawał, i nie zbyt go znano, więc żadnego posądzenia nie ściągał.
Jemu więc król dał zupełną swobodę obracania się między Nieporętem a Warszawą, naznaczono mu konie i pacholika do dyspozycyi, byle znać dawał, co się tam około szopy i pod szopą dziać będzie.
Zupełnie tak samo Niszczycki miał polecenie od ks. Karola informowania go w Jabłonnie o obrotach spraw sejmowych.
Królowa na zamku, można powiedzieć, że każdą pulsacyą żywota sejmowego natychmiast odczuwała. Ztąd wychodziły pocichu programmata dnia, a co tu przewidywano, ziszczało się w sposób cudowny.
Strzęboszowi, który poruszać się swobodnie i z ludźmi rozmaitymi obcować lubił, jego posłannictwo przypadało jaknajlepiej. Gdyby sobie sam wybierał zajęcie do smaku, innegoby pewno nie żądał.
Prawda, że na polu elekcyjnem, a nawet pod szopą, cóż dopiero po błotnistej drodze do Nieporętu, w te dni jesienne brnąć nie było rzeczą przyjemną, a deszcz ciągle od zaczątku sejmu lał niemal, jak z cebra; ale młodość znosi ochoczo podobne niesmaki. Na pedogrę cierpiący mnodzy staruszkowie z senatu czuli się w te dni wilgotne gorzej, kilku z nich leżało; ale Strzębosz, choć mu za kołnierz ciekło, gwizdał, a do Jana Kazimierza przybywał z tak wesołą twarzą, że i jemu dodawał otuchy.
Tu wszystko, począwszy od deszczu i błota, na dobre tłómaczył.
Wistocie samej sejm, jeszcze bardzo niepełny, bo wielu było w drodze, a o innych mówiono, że wcale nawet przybyć nie mieli, stąpał tak, jak człowiek przestrzeżony, że gdzieś w żelazo lub w dół wpaść może.
Lękano się dotykać pewnych okoliczności i osób, inni znowu, całą winę na kilku składając, chcieli ich wywlec tu i pod pręgierzem postawić. Rozumniejsi jak tarczą osłaniali się elekcyą, wołając o jej przyśpieszenie.
Strzębosz, który miał węch doskonały, gdy przewidywał, że w sejmie przyjdzie do ważniejszych rozpraw, dotrzymywał placu pod szopą, innych dni dobiegał do Nieporętu. Przyłączał się, to do dworu ks. Albrechta Radziwiłła, to do ludzi marszałka Kazanowskiego, a poza szopą, między szlachtą, nie potrzebował nikogo.
Ponieważ już w samych początkach podział na dwa obozy zaczynał się czuć dawać, Strzębosz pilno unikał deklarowania swej barwy, czynił się sobie, jak podówczas zwano, neutralistą.
Zaraz pierwszego dnia, jak grom, zawarczał głos Referendarza, „Precz z cudzoziemcami! Rusinów wiarołomców z wojsk precz wygnać, cudzoziemcom i plebejom dobra przez nich trzymane podbierać! i t. d.“ Impet ten trochę kanclerz litewski pohamował.
Przez dni kilka można powiedzieć, sejm pulsów sobie próbował, aż wreszcie kommisarze od wojska nieszczęśliwego przybyli i poczęły się żale a uniewinniania. Wystąpił z męztwem istotnem Adam Kisiel Rusin, ale mąż prawy, którego jedni zdrajcą zwali, drudzy szacowali, jak zasługiwał.
Strzębosz nie umiał nic innego powiedzieć tylko, że się dopiero preliminarya odegrywały. Tymczasem duchowieństwo szczególniej z ofiarami śpieszyło; jedni ludzi, drudzy, jak Biskup Żmudzki, gotowe pieniądze ofiarowali na potrzeby Rzeczypospolitej.
Przy tych głosach ozwał się czasem rzewny, głęboki, serdeczny, do łez pobudzający; ale, o tych klęskach szeroko rozprawiając, dniami całemi, senat o elekcyi dotąd milczał.
Każdego dnia król wybiegał na spotkanie Butlera albo Strzębosza: A cóż? a co?
I odbierał szczegółowe zawiadomienie, że ani o nim, ani o Karolu na sejmie wcale mowy nie było.
Jan Kazimierz się niecierpliwił.
— N. Panie — mówił mu pocieszająco Dyzma — o elekcyi, prawda, mowy niéma, ale o niej wszyscy myślą: pójdzie potem gładziuteńko.
W tych dniach pierwszych gorący patryotyzm wyścigał się z ofiarami. Marszałek Kazanowski swoimi ludźmi gotów był bronić Warszawy, kanclerz dawał ich także; Radziwiłł na początek stu dragonów i sto piechoty obiecywał, przyczem mu się gorzkie słowo wyrwało:
— Zostawili nasi wozy u Kozaków, bo były naładowane z substancyi chłopów i dlatego chłopom się dostały.
Jan Kazimierz niecierpliwił się temi zwłokami, narzekał na nie, obawiając się, aby Karol z nich nie korzystał. Strzębosz zawsze z dobrą i gęstą miną upewniał, iż nie było się o co troszczyć.
Zwykle słuchał go examinu król we cztery oczy, nie przypuszczając nikogo, z czem i Dyzmie było lepiej, bo swobodniej wodze sobie puszczał, a jednego dnia, widząc niepokój króla, ośmielił się wprost powiedzieć:
— N. Panie, nasza sprawa doskonale stoi; obawiać się niéma o co, królowa jmość ma tam swoich i czuwa pilno.
Zarumienił się mocno król, chciał naprzód wyprzeć się tego sprzymierzenia, lecz pomiarkował, że toby się na nic nie przydało: udał, jakoby puścił to mimo uszu.
— Uczę się cierpliwości — mruczał król, słuchając Strzębosza i Butlera, — ale gdy inaczej nie może być...
Starosta Butler dowodził, że inaczej wistocie nie mogło być. Sejm dawał czas braciom do ułożenia się między sobą, ażeby w ostatniej chwili do rozdwojenia i walki nie przyszło. Na tajnych więc naradach, i u królowej, i u kanclerzy, zwłóczono umyślnie, nastając szczególniej na Karola, aby ustąpił.
Kisiel nawet publicznie się z tem wyrwał, aby sejm posłał do królewiczów i wezwał ich do porozumienia z sobą.
Lecz wojewoda bracławski był widocznie nie wtajemniczony i ta jego rada się nie podobała. Sejm urzędownie o kandydaturach nie wiedział nic, a było przeciw godności Rzeczypospolitej napraszać się im z koroną.
Znowu tedy Strzębosz przywoził wiadomości jak o wyborze hetmanów radzono, o wojsku, a naleganie o elekcyą odpierano tem, że Litwa dotąd nie przybyła. Bez niej króla okrzyknąć nie godziło się.
Z innych stron naglono o elekcyą, potem wojsko przysłało legatów od siebie, żądano inkwizycyi, kto tych klęsk był przyczyną, i tak ciągnęły się te przegrywki wstępne bez końca.
Tymczasem królowa, kanclerze i całe stronnictwo Jana Kazimierza czynnem było, nie zawsze nawet oznajmując mu o tem, co czyniło. Brano go tak w opiekę, iż mógł siedzieć, słuchać i czekać naostatek spokojnie.
Z jednej strony rad był temu Król Szwedzki, lecz z drugiej go to upokarzało. Czuł się już teraz narzędziem w rękach czyichś; a tym kimś, co nim władał, była niewątpliwie zakryta, niewidzialna królowa.
Przed jednym Butlerem spowiadał się ze swego upokorzenia Kazimierz.
— Widzisz, Butler, nie mówiłem! Ona już mnie wzięła i spętała, ona tu wszystkiem, ja bez niej, wyznać to muszę, nawet Karolowi-bym nie sprostał. A cóż to dalej będzie?
— N. Panie — pocieszał starosta — wszakże tu idzie o wybór, niech tylko ona czy sam z pozwoleniem, dyabeł, da koronę, cyrografu na siebie nie wydałeś w. król. mość; z mniemanej niewoli dobyć się zawsze będzie czas.
Prawie do końca Października Strzębosz tak jeździł, przywożąc tylko to jedno stałe świadectwo, iż pod szopą i na polu o księciu Karolu mowy prawie nie było, a wszyscy go przezywali: turbator chori, bo przeszkadzać tylko mógł, a uczynić nic-by nie potrafił.
Przyszedł wreszcie zdawna oczekiwany dzień, w którym uroczyste poselstwo, naprzód od Jana Kazimierza, miał sejm przyjąć. Zawczasu się frasował o wystąpienie swej godności odpowiadające król, ale poszło wszystko, z tej niewidzialnej ręki, łatwiuteńko i okazale. Znalazło się trzysta wcale pokaźnej jazdy, której pochodzenia nikt nie badał, dla dodania świetności orszakowi, w którym jechali biskup żmudzki, wojewoda bełzki i mazowiecki, referendarz litewski, koniuszy, krajczy i chorąży koronni, starosta lwowski, innych wielu, a z dworu Kazimierza, Tomasz Sapieha i Tyzenhauz, pokojowi jego.
Senat i szlachta, ponieważ pora była znośna, ustawiwszy się na polu w półkole słuchali legacyi, w imieniu której przemawiał biskup. Mowa była zręcznie napisana i wypowiedziana dobrze, usposobienie zaś takie, iż ją doskonale przyjęto.
Strzębosz, który miał zlecenie natychmiast dać znać o skutku, niedoczekawszy się odpowiedzi arcybiskupa i sejmowego dyrektora, wczwał poleciał do Nieporętu.
Zbłocony po uszy, pierwszy miał szczęście zniecierpliwionemu królowi donieść o jego poselstwie.
— N. Panie — zawołał żartobliwie — klnę się na co mam najświętszego, takie jest wszystkich serc ku w. król. mości usposobienie, że ci, co mowy ks. Biskupa Żmudzkiego wcale nie słyszeli, a tych pewnie najwięcej było — i oklaskiwali i okrzykiwali ją najgoręcej.
Tem się nie mógł zaspokoić Kazimierz, potrzebował wiedzieć: jak wyglądało tych trzechset jego jeźdźców, jakie wrażenie uczyniły postacie jego przyjaciół, czy dosyć poważnie i świetnie w jego imieniu się stawili. Dyzma musiał mu opisywać stroje, rzędy, konie, wspaniałość poselstwa, zapowiadając, że z tego, co już wiadomem było, książę Karol mający też wystąpić, nierównie mniej okazale się przedstawi. Tryumfował więc Król Szwedzki, a przybywający nazajutrz rano Butler potwierdził w zupełności wiadomość Strzębosza.
Następnych dni przyjmowano posła szwedzkiego, który w imieniu królowej obu zarówno królewiczów zalecał, i papiezkiego de Torres, do którego orszaku przyłączył się kanclerz Radziwiłł. Ojciec św. także obu również stanom Rzeczypospolitej zalecał, ale wiedziano o tem, iż zlecenie dał aby ex-kardynała popierać.
Królewic Karol w tydzień potem dopiero wysłał posły swoje, ale skromnie, a i ci, co byli zapowiedziani, jak Chodkiewicz starosta mozyrski, nie stawili się i mowy Biskupa Kijowskiego, w imieniu Karola przyrzekającego 10,000 ludzi na obronę Rzeczypospolitej, nikt nie słyszał, taka się wrzawa i hałas wszczął, bodaj czy nie naumyślnie wzniecone.
Bliżej stojący ks. Zaręby, gdy, kończąc mowę, wyraził się, że biskup Karol gotów sam iść na wojnę i krew swą przelać, głośno śmiać się poczęli.
Nawet ci, co radziby byli sobie na korzyść Karola wytłómaczyć skutek tego niemiłego poselstwa, zaprzeczyć nie mogli, że ono poszło jak najniefortunniej.
Wszystko się tak składało, aby odjąć biskupowi nadzieję.
Jak o tem doniesiono w Jabłonnej niewiadomo. W Nieporęcie radość była wielka, zatruta tem tylko, że w całej sprawie Kazimierz czuł ową niewidzialną rękę, która go trwożyła.
— Butler, — co ty mówisz? — pytał Kazimierz.
— Winszuję i cieszę się; pieczone gołąbki nam spadają — mówił starosta — nigdybyśmy się sami nie zdobyli na to.
— Lecz — wtrącił nagle król, który usiłował się tem pocieszyć — nie sądź-bo znowu, że wszystko jest jej dziełem. Nie, mam za sobą kanclerza litewskiego, a to jest statysta i człowiek ogromnego wpływu. Jego to sprawa.
— Tak — odparł niezręcznie czy umyślnie Butler — jestem tego pewnym, bo wiem, że codziennie naradza się z królową i bez niej nic nie czyni. Ona z kanclerzem: możemy być pewni zwycięztwa!
Tymczasem termin elekcyi się przewlekał, dlatego, że Radziwiłł i Ossoliński postanowili, nie wprzód do niej przystąpić, aż ks. Karol się zrzecze.
Szło oto, aby go nakłonić.
Posyłano różne osoby do Jabłonny, ostrzegano, starano się przekonać biskupa, że w żadnym razie utrzymać się nie potrafi: nie ustępował.
Wysocki, Czyrski, Niszczycki karmili go nadzieją, że szlachta zakrzyczy senatorów i zmusi do obioru biskupa. Rachowano na Mazurów, spodziewano się przez Chodkiewiczów ująć Litwę tę, której panowanie Radziwiłowskie ciążyło.
Biskup nie tłómaczył się, nie wydawał z tem, na czem polegał, ale z uśmiechem tajemniczym przyjmował gości z Warszawy, ugaszczał ich i poił, oświadczając, że chce dotrwać na stanowisku.
Upór ten Karola, choć nie był groźnym, do najwyższego stopnia niecierpliwił Kazimierza.
Przybycie Wiśniowieckiego, sprawy wojska, na czas jakiś od elekcyi odciągnęły uwagę; kanclerz jednak nalegał na nią ciągle. Czynny bardzo, dwa razy zaglądał do Jabłonnej, nic nie mogąc wymódz na biskupie.
Gotowała się tymczasem wszystkim, a szczególniej królowej i Radziwiłłowi, niespodzianka.
Król Szwedzki bolał nad tem, że sam dla siebie tak mało mógł uczynić i wszystko winien był pomocy Maryi Ludwiki, zabiegom litewskiego kanclerza. Postanowił bądź co bądź, choćby największą ofiarą z Karolem się porozumieć bez niczyjego pośrednictwa.
Zdziwił się nieco Strzębosz, gdy jednego wieczoru król zawołał go do siebie. Przyjął go, krzyż trzymając w ręku, wzruszony niezmiernie i drżący.
— Przysiąż mi tu zaraz, że... tajemnicy dochowasz.
— N. Panie — wykrzyknął Dyzma — ale na to nie potrzeba ani krzyża, ani przysięgi.
— Przysiąż!
Strzębosz był posłusznym.
Ręką drżącą gotowy już i napisany list wcisnął mu Kazimierz.
— Siadaj na konia, jedź do Jabłonnej, list wręcz osobiście bratu mojemu Karolowi i przywieź mi odpowiedź.
Zdumiony, spojrzał w oczy mówiącemu Dyzma, ale nie śmiał się odzywać.
— Żywa dusza nie ma wiedzieć dokąd jedziesz: rozumiesz?
I tak mu było pilno, że oburącz go popchnął ku drzwiom.
— Jedź!
Dziać się to miało w największej tajemnicy, ale wpół godziny potem, gdy Butler przybył z Warszawy z doniesieniami, Kazimierz przed nim sekretu zachować nie umiał.
— Wiesz — wybuchnął biorąc go na stronę — wiesz, zrobiłem głupstwo, albo krok rozumny: naprzykrzyła mi się ta opieka królowej i kanclerza; chciałem sam coś począć.
Butler, znający niezręczność swego pana, ręce załamał.
— Napisałem list do Karola.
— Aleście go jeszcze nie wysłali? — trwożliwie spytał starosta.
— Alea jacta est... list wyszedł — odparł Kazimierz, przechadzając się po pokoju. — Jeżeli Karol nie przyjmie i tym razem moich wniosków, nic nie będę miał na sumieniu.
Zmilczał Butler. W przekonaniu jego był to krok fałszywy, a co gorzej, uczyniony samowolnie bez wiedzy królowej i kanclerza, mógł oboje ich obrazić. Radziwiłł zasługiwał na to, aby[1] nie pomijano. Tymczasem król już był tak własną nieudolnością i bezczynnością znękany, że wolał krok fałszywy postawić, niż pozostać w tem odrętwieniu.
Złożyło się tym razem jednak daleko szczęśliwiej i inaczej, niż się spodziewać było można. List Kazimierza braterski, niemal czuły, przybył w chwili ostatecznego znużenia i upadku na duchu księcia Karola.
Tegoż dnia wygadał mu się ks. Zaręba, że jego oświadczenie, iż wsiądzie na koń, śmiechem przyjęto.
Spokojne dni spędzone nad pobożnemi księgami, w ogródku, wśród kwiatów, przyszły na pamięć biskupowi. Począł pytać sam siebie na co mu się ta krwią oblana cierniowa korona przydać miała?
Zawahał się, ukląkł, zaczął się modlić, zapłakał.
Był w nim temperament gwałtowny zawsze, troskliwie tylko hamowany; i teraz postanowienie zrzeczenia się kandydatury przyszło jak wybuch. Wolał to uczynić na wezwanie brata, niż na natrętne nalegania swoich partyzantów.
Strzęboszowi czekać kazano.
Odpowiedź Karola brzmiała krótko i uroczyście. Nie był to już list współzawodnika, ale chrześcijańskiej duszy wykrzyk jakiś bolesny.
Biskup nie stawiał nawet żadnych warunków.
Strzębosz, odebrawszy odpowiedź, pośpieszył z nią do Nieporętu, a tymczasem codzienni goście napływali do Jabłonnej i, znaleźli drzwi zamknięte. Oznajmiono im, że ks. Karol niedyspozyt, nikogo przyjmować nie może.
Wysocki, który od świtu czekał na pieniądze, gdyż w gospodzie już beczki i skrzynie stały próżne, odebrał suche polecenie, aby zamknął gospodę i... wszystkiemu położył koniec.
Napróżno się chciał dobijać do biskupa. Kapelan z jego rozkazu powtórzył mu nieodwołalne dyspozycye.
W Nieporęcie Butler, nie ruszając się, niespokojny, wyglądał Strzębosza; a co się przez czas ten oczekiwania działo z Janem Kazimierzem, pojmie tylko kto podobne jemu badał charaktery i temperamenta.
Naprzemiany klękał na gorącą modlitwę przed obrazem N. Panny Czerwieńskiej, to zrywał się, chodził, pędził sługi, pił wodę, wino, chłodził i uczuwszy dreszcze ogrzewał. Z przedpokoju ciągle, to wołał kogoś, to wypędził go nazad. Papugi klatkę, która wołała, „Idźcie precz!“ zakryto oponą, karły musiały iść do kąta.
Przybycie Strzębosza, który sam z listem wszedł do sypialni, omało nie było powodem mdłości, król go wziął w ręce, położył na stole, i nie zważając na obecność dworzanina, ukląkł na krótką modlitwę. Butlera nie było w pokoju.
Wziął potem papier, złamał pieczęć, rzucił nań oczyma — i okrzyk radości wyrwał mu się z piersi.
Spojrzał na Dyzmę.
— Bóg zapłać — zawołał — idź spocznij.
Wtem starosta się już cisnął i z podziwem ujrzał rozpromienioną twarz pana.
Kazimierz wysoko podnosił w ręku list brata.
— A co? — krzyknął — na nic się ja nie zdałem? hę? Potrzebuję nianiek? Widzisz, bez ich pomocy, o własnej sile, porozumiałem się z Karolem.
— Tak, winszuję w. król. mości — odparł Butler — ale co prawda, to prawda. Krok to był bardzo szczęśliwy, a jednak gdyby nie przygotowały ks. Karola zabiegi kanclerza i królowej...
— Dajże mi pokój, to przecie raz mój własny tryumf — wtrącił król.
— Którym jednak podzielić się trzeba z Radziwiłłem i królową, aby ich nie zrazić.
— Ja się chce od nich wyzwolić! — przerwał Jan Kazimierz — nie dawaj mi nauk.
Zamilkł Butler.
Wybryk samowoli i okaz własnej siły był już nieunikniony; starosta przewidywał jego skutki, lecz znał pana swego, któremu w pierwszej chwili takiego rozgorączkowania sprzeciwiać się było próżno. Butler wiedział, że trwać nie mogło tak zuchwale rozpoczęte na własną rękę dzieło.
Król o układzie z bratem, jak właściwie należało, nie dał wcale znać, ani Radziwiłłowi, ani królowej. Emancypował się całkowicie, choć mógł przewidzieć, że mu to będzie za złe wzięte. Natomiast wezwał Kazanowskiego, Ossolińskiego, Denhoffa i kilku innych w pomoc dla ostatecznego porozumienia się o warunki.
W wigilią Ś-go Marcina (10 Listopada), kanclerz litewski tak był sejmowemi i własnemi sprawami zajęty, że się nie widział z królową, ani z Kazimierzem i nie przypuszczał nawet, aby bez niego się coś dokonać mogło. Wiedział, że był potrzebnym, a nie przewidywał w królu tej chętki wyzwolenia się.
Marya Ludwika natychmiast była potajemnie zawiadomioną o porozumieniu się braci i znając naturę Kazimierza, domyśliła się, iż chciał tym sposobem okazać się samodzielnym. Z uśmiechem przyjęła tę wiadomość i z chłodną krwią wydała stosowne rozkazy.
Tymczasem w Nieporęcie wszystko było naprężone, rozognione, niespokojnie poruszone. Kazimierz, jak każdy człowiek czujący się słabym, przypadkowo uzyskane zwycięztwo chciał zużytkować w pełni, uczynić czemś świetnem, stanowczem, dowodem niepospolitej energii i zręczności.
Sam więc już, nie pytając nikogo, prowadził sprawę dalej.
Pobożny ks. Albrecht w dzień Ś-go Marcina, wychodził z kościoła i miał siadać do kolebki, gdy stojący tuż Denhoff zapytał go: czy razem z nimi zaraz lub później przybędzie do Jabłonnej?
— Ja dziś nie mam zamiaru się tam znajdować — odparł kanclerz.
— Jak to? ależ wy przecie musicie należeć do naszego poselstwa? — zawołał Denhoff.
— Jakiego! ja o żadnem nie wiem! — rzekł, ramionami ruszając Radziwiłł.
— Możeż to być? — przerwał Denhoff — ależ wiecie, że Król Szwedzki porozumiał się z bratem, że ks. Karol zrzeka się kandydatury, a myśmy uproszeni, aby z nim wstępne warunki ułożyć, poczem król sam się uda do Jabłonnej.
Uderzony tą wiadomością i dotknięty nią niezmiernie, kanclerz stał jak skamieniały.
Ten więc, który najwięcej pomagał Kazimierzowi, który wszystko to przygotował, pozyskał królową, ułatwił mu zjednanie stronników, on, został umyślnie zapomniany, i pominięty! Wistocie można było się czuć do żywego obrażonym takiem postępowaniem, a kanclerz nadto czuł swą siłę, ażeby się miał trwożyć i napraszać. Po chwili więc obojętnie odpowiedział Denhoffowi, że dnia tego był nazbyt zajętym i ani do Jabłonnej, ani nawet z miasta nie mógł się oddalić.
Nie wiedział jeszcze kanclerz, jak miał postąpić; cofnąć się całkiem od Kazimierza, było zapóźno, narzucać mu się nie mógł.
Wprost z kościoła pojechał na zamek do królowej, która była pewną, że go zobaczy i oczekiwała na niego. Ona już z zimną krwią obrachowała wszystko i wybryk ten znajdowała dla siebie pomyślnym. Była pewną, że wielki ten szafunek siły Król Szwedzki przypłaci wprędce trwogą i wahaniem się, z których obiecywała sobie skorzystać. Książę Albrecht, nienawykły do tego, aby go sobie lekceważono, znając swą siłę, jeszcze nie mógł przyjść do siebie, tak go niewdzięczność i obejście się zuchwałe króla mocno obeszło. Malowało się to na jego twarzy, gdy, królową witając, sądził, że i ją zawiadomi on pierwszy o postępku Króla Szwedzkiego.
— N. Pani — rzekł, całując jej rękę — przychodzę dziś z nowiną, którejbym nie uwierzył spełna, gdyby, niestety, nie była aż nadto pewną. Król Szwedzki...
Marya Ludwika wskazała mu krzesło.
— Wiem o tem od wczoraj — rzekła — sam się zwrócił do Karola, a że ten był już znużonym, udało mu się go skłonić. Uczynił to, nie pytając was, ani mnie, sam.
— Co lepiej — wyrwało się kanclerzowi — wysłał dziś do traktowania o warunki od siebie panów senatorów, ale mnie ani dał znać nawet, ominął i exkludował.
Marya Ludwika śmiała się wesoło.
— Mój książę — odezwała się — nie mogło być inaczej: król czuł się upokorzonym, żeście wy wszystko za niego obmyślali i robili. Chciał koniecznie sam coś dokazać; udało mu się — i niepomiernie rad jest temu. Dajmy się mu zabawić — dodała z pewnem rodzajem lekceważenia.
Radziwiłł słuchał, lecz widać było, że nie mógł tak, jak królowa, przyjąć obojętnie uchybienia jawnego przeciwko sobie.
Marya Ludwika mówiła dalej.
— Jestem pewna, że król się wkrótce upamięta i poprawi, ale potrzeba mu dać uczuć niewłaściwość jego postępowania. Mamy prawo uważać je jakby zerwanie tych umów, które go z nami wiązały: wy więc i ja czuję się równie swobodną i nie jestem obowiązaną popierać go i posiłkować tak gorliwie. Dałam już stosowne rozkazy. Napozór wcale się nic nie zmieni, ale — ale ja cofać się muszę.
Kanclerz był gniewny, duma radziwiłłowska, znaczenie jego na dworze Zygmunta III i Władysława, narażenie na szyderstwo może, — nie dawały mu się uspokoić.
— Co do mnie — rzekł — ja także nie myślę być tak czynnym i gorliwym, jak dotąd, gdy usługi moje są pogardzone i odepchnięte; ale nie mogę tego uczynić, nie oznajmując otwarcie królowi, iż jestem dotknięty, że to czuję.
Spojrzała na niego królowa.
— Postąpcie, jak uznacie właściwem — rzekła — ale pozwólcie, abym ja jawnie nie okazała się obrażoną. Nie mówiłam z nim nigdy otwarcie, nie jestem do niczego obowiązaną. Dopomagałam mu dotąd, a dziś mogę się wycofać, tem łatwiej, że pomocy potrzebować nie będzie.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Jestem zupełnie swobodną — dodała.
Kanclerz siedział zadumany. Myślał zapewne nad tem, jakiego sobie pana tym wyborem, dziś już nieuniknionym, gotowali. Postępek króla malował jaknajdobitniej charakter jego.
— Co do następstw tego nierozważnego względem was kroku — mówiła dalej królowa — jestem pewną, że zaledwie się dopuściwszy tej samowoli, Król Szwedzki już się niepokoi i żałuje. Gdy napiszecie do niego, pośpieszy z przeproszeniem.
— Być może — odparł Radziwiłł — lecz, że mnie to ostudziło i od czynnego nazbyt zajmowania się elekcyą powstrzyma, to pewna.
— Mości książę — zawołała królowa — nie mamy wyboru: musimy tego człowieka takim wziąć, jakim jest, bo go już nic zmienić nie może; słabym był i pozostanie; ma to swą złą i dobrą stronę; najlepszem ze wszystkiego, że my go znamy...
Westchnęła.
Ks. kanclerz długo jeszcze nie mógł przyjść do siebie. Przyznawał się, iż nigdy nic podobnego przewidywać nie mógł. Królowa pożegnała go z umysłem zupełnie swobodnym.
Po powrocie do siebie, pierwszą i najpilniejszą rzeczą dla kanclerza było podyktowanie listu do Króla Szwedzkiego, w którym winszował mu układów z bratem, ale zarazem silnie czuć dawał, że użyty do nich, a pominięty naostatku, miał prawo się czuć obrażonym, bo ludzie mogli to sobie tłómaczyć fałszywie.
Duma starego, wiernego sługi domu i magnata, którego znaczenie na Litwie i w Koronie nikomu nie było tajnem, tryskała z każdego wiersza tego listu.
Wyprawiono natychmiast do Nieporętu bojara, z tem jednak, ażeby, list oddawszy, wcale na odpowiedź nie czekał i natychmiast precz jechał.
Królowa postąpiła sobie inaczej, zręczniej może i całkiem po kobiecemu: wydała rozkazy swoim.
Nazajutrz już Król Szwedzki uczuł, że mu tak nie szło wszystko po myśli, jak przed kilku dniami.
Z Warszawy zażądano mnóztwa przyborów posłanych do Nieporętu, które, jak się okazało teraz, były własnością królowej, a jej potrzebnemi się stały. Wielu ze sług zamkowych zniknęło i uwolniło się, powracając do Warszawy. Butler potrzebujący pieniędzy więcej, niż kiedy, znaleźć ich tam nie mógł, gdzie wprzódy je z łatwością pożyczano.
Słowem: choć się napozór nie zmieniło nic, stało się coś takiego, jakby z wozem niesmarowanym: skrzypiały koła — posuwał się ciężko.
Butler nie zrozumiał tego zrazu. Strzębosz, który miał oko na wszystko, słysząc go utyskującym, rozśmiał się. Byli sami.
— A jakże pan starosta chce, żeby nam szło gładko, kiedy dotąd nam z zamku pomagano i popierano! — a oto nagle musiały wyjść rozkazy jakieś nowe, bo wszystko nam cofają. Pewnie wiedzą, że król już się pogodził z bratem i posiłków nie potrzebuje.
W ciągu jednego dnia ta zmiana stała się tak dotkliwą, że się dała uczuć królowi. Na przyjęcie gości zabrakło nakrycia, kredensów i przyborów. Kazimierz dowiedział się o tem, gdy już komornik królowej tak, jak wprzódy niby proprio motu pożyczał, przybył i pozabierał wszystko, gdyż, na zamek potrzebowano. Oprócz tego starosta musiał się przyznać, że i z pieniędzmi podobnież zaszły trudności.
Do trosk tych, nagle spadających na tryumfatora, przybył jeszcze list Radziwiłła, na który nie żądano odpowiedzi nawet.
Kto inny na miejscu Kazimierza, z większą energią i pewnością siebie, byłby może z wyzwolenia korzystał i stworzył sobie nowe alianse.
Król Szwedzki uląkł się.
Przestraszała go perspektywa wytrwałej pracy, do której pomocników nie miał. Kilku senatorów gotowych było w Izbie sprawę jego popierać, lecz w domowych potrzebach nie było się kim posłużyć, oprócz jednego Butlera i — kilku bardzo wątpliwych sprzymierzeńców, dotąd nie wypróbowanych.
Chociaż się do tego nie przyznawał, zatrwożył się Kazimierz, zwłaszcza, gdy po odebraniu listu kanclerza dowiedział się, iż równie, jak on, wielu senatorów pominiętych czuło się też obrażonymi osobiście. O to się kanclerz postarał, aby obrazę swą jawnie głosili.
Natychmiast, nie zwlekając, napisał do Radziwiłła, tłómacząc mu się brakiem czasu i składem okoliczności.
A że pomiędzy gośćmi w Nieporęcie dnia tego, których nie było czem i na czem równie wystawnie, jak wprzódy, przyjmować, znajdował się Lubomirski, rodzony brat księżnej kanclerzyny Radziwiłłowej, król wziął go przeto na stronę i gorąco prosić zaczął, aby go przed szwagrem tłómaczył i uniewinnił, co Lubomirski przyrzekł i spełnił bez wielkiego skutku.
Kanclerz nie pokazał się już w Nieporęcie.
Stosunki z królową, widocznie też zachwiane, naprzód wydały się Królowi Szwedzkiemu osiągniętym celem pożądanym. Nie był związanym, został wyswobodzonym; ani żenić się już nie potrzebował, ani ulegać kobiecie, której siły się tak lękał.
Rachował może na to, iż ktoś w imieniu wdowy, kanclerz albo ktoś inny, nalegać będzie, przypomni słowne umowy z Radziwiłłem: gotował się więc tłómaczyć; ale nie zjawił się nikt. Stopniowo tylko, nieznacznie, pomoce tajemnicze, które ułatwiły wszystko, równie zagadkowo cofnęły się, jak przyszły.
Brakło mnóztwa środków, pomocniczych sił. Szło oporem, Butler się rozbijał o głuchotę i obojętność tych, którzy mu wprzódy najgorliwiej posługiwali.
Zaczęto walczyć przeciwko temu zahamowaniu, ale bezskutecznie, a w kilka dni siły króla zostały wyczerpane. Zżymał się, niecierpliwił, wymówki czynił staroście i osłabł całkiem.
Butler, który w części przewidywał cały przebieg rzeczy, na pierwszy wyrzut Kazimierza odpowiedział mu:
— N. Panie proszę sobie przypomnieć, że ja to wszystko przepowiadałem. Nie mam co dyssymulować. Z królową był rodzaj umowy, za pośrednictwem kanclerza zawartej; Radziwiłła odprawiliście z kwitkiem: królowa też zrozumiała znaczenie tego kroku. Nie chcecie wy jej; nie czuje się w obowiązku wam pomagać. I kwita.
Król stękał tylko.
— Ale ja nie mogę się zaprzedać w niewolę — wołał rozdąsany. — Sam widzisz o co to idzie: mnie chcą mieć jako narzędzie, a panować ma, nie kto, tylko ona.
Starosta milczał. Dawał się królowi wynarzekać, naskarżyć, wiedząc z góry, iż ulegnie w końcu. Kazimierz trwał jeszcze jakiś dzień w marzeniu o niepodległości swej, próbował sobie stworzyć nową radę, zebrać ludzi nowych; ale się okazało, że oni wszyscy razem jednego kanclerza litewskiego, wytrawnego statysty, zastąpić nie mogli.
Wysłani do Karola senatorowie znaleźli go teraz łatwym na podziw. Kazimierz ofiarował mu ustępstwo księztw Opola i Raciborza i dwa opactwa intratne dla zwrotu poniesionych wydatków. Biskup to przyjmował, nie żądając nic więcej. Znał jednak mściwy i nieprzebaczający charakter brata i nalegał na to głównie, aby przyszły król nie mścił się niesłusznie na tych, którzy przeciwko niemu trzymali z Karolem.
Król Szwedzki w pierwszych początkach tak był szczęśliwy z korony, którą już miał zapewnioną, iż zaręczał, że nawet imion swych nieprzyjaciół pamiętać nie będzie. Dla przypieczętowania uroczystego układów król sam miał pojechać do Jabłonnej. Tym razem posłał prosić kanclerza litewskiego, aby mu towarzyszył, lecz Radziwiłł, z uśmiechem zimnym, wymówił się pedogrą i odmówił przybycia.
— Słuchaj Butler — zapytał po dniach kilku Król Szwedzki swojego faworyta — jak ty sądzisz? co ja tu mam począć? Królowa, ja ci mówiłem, boję się jej, ale co tu strach nada, kiedy my już jej sieciami oplątani?! Siedzimy w saku, a im się człowiek gwałtowniej wydobyć usiłuje, tem mocniej się wikła. Co tu poczynać?
Przyjaciel spuścił głowę.
— Niech Bóg uchowa, abym ja miał co radzić N. Panu — rzekł — wszystkoby potem spadło na mnie. Owszem, najuroczyściej protestuję i oświadczam, że rady żadnej nie daję.
Zżymnął się król i z ust mu się wyrwał dosyć uwłaczający dla starosty wykrzyknik, ale ten udał, że go nie słyszał.
— Modliłem się przed obrazem moim o natchnienie Ducha Ś-go — mówił dalej Kazimierz — nie czuję go w sobie. Nikt, nikt mi ręki nie podaje. Radziwiłł jest nie przebłagany.
— Jam i to przepowiedział — zamruczał Butler.
Rozgniewał się Kazimierz.
— A co mi po twoich proroctwach! — zawołał, — ja potrzebuję skutecznej rady, a nie tych wróżb.
Starosta milczał uparcie.
— Mówiłem ci to — począł nanowo Kazimierz — kobieta przebiegła niesłychanie, lepiej niż ja przewidziała wszystko. Przyznaję się, chciałem się wyzwolić od niej, obawiałem się ożenienia, ale myślałem później dopiero jawnie z tem wystąpić, tymczasem...
Zadumany król nie dokończył. Butler słuchał, patrząc w okno roztargniony; nie były to dla niego rzeczy nowe.
— Z nią będzie utrapiona wiekuista walka — mówił po chwili Kazimierz — a ja na nią ani czasu, ani środków nie mam. Sprawy Rzeczypospolitej są zawikłane, pomocników mi, a nie adwersarzy, potrzeba.
— A królowa jmość, jako antagonista — rzekł Butler — nie jest do pogardzenia: miała czas i sposobność ludzi sobie pozyskać — i — ma pieniądze.
— Na których mnie zbywa — dodał król — ale ja ich nigdy mieć nie będę.
Westchnął ciężko.
— Butler, kochany mój, bądź ty mi przyjacielem, proszę cię. Dwu ludzi zawsze więcej widzą niż jeden. Coś postanowić potrzeba.
— Tak, a gdy ja z radą wystąpię — zamruczał Butler — wszystkie jej następstwa spadną na mnie!
— Ale jakież złe następstwa wyniknąć z niej mogą?
Starosta zamilkł i namyślał się.
— N. Panie — rzekł — proszę pamiętać, że ja mojej rady własnej nie daję, przypominam tylko, żeś w. król. mość sam wprzódy postanowił i przyrzekł z królową wdową się żenić, że o to do Rzymu posłano, prosząc dyspensy, która lada chwila nadejść może. Potem przyszedł nagły rozmysł, gwałtowna chęć wyzwolenia: i ztąd cała bieda nasza.
Cofnęliście się od królowej: ona też się od was odsunęła.
Słuchał Jan Kazimierz.
— Więc nie pozostaje nic — westchnął — tylko karku nagiąć, uznać się winnym?...
— Ale nie — wtrącił Butler — można to złożyć na nieporozumienie; Radziwiłł, jak był pośrednikiem, tak pewnie nanowo się podejmie.
— Niéma innej rady! niéma! — zawołał nieszczęśliwy król rękami sobie twarz zasłoniwszy. Okują mnie i poprowadzą.
— Możesz w. król. mość tego być pewnym, że Marya Ludwika na wstyd i na srom nie pociągnie. Ambicyą ma wielką.
— To niezawodna — szepnął już, pragnąc się pocieszyć, król. — Niepospolitych darów umysłu i serca niewiasta! Dała tego dowody. Przybyła do nas poprzedzona potwarzą; Władysław na nią patrzeć nie chciał, nie miała żywej duszy za sobą, obca... a dziś? dziś, ona tu panią. Mów sobie co chcesz: gdyby się jej było podobało Karola prowadzić, jabym z moją szwedzką papierową koroną osiadł na piasku.
Kiwnął głową Butler.
— Więc tu się niéma co namyślać — dodał Kazimierz, sam usiłując się przekonać o konieczności tego kroku. — Jedź do kanclerza, proszę cię, powiedz mu, że usilnie go zapraszam tutaj do Nieporętu na obiad. Niech sobie dzień sam wybierze, ale prędko. Daj mu do zrozumienia, że tu idzie o pakta z królową, że ja gotów jestem zobowiązanie podpisać, najuroczyściej przyrzec — słowem: poddaję się.
Westchnął ciężko: — Nie było i niéma innego ratunku.
— Ależ, na Boga, niéma też nad czem tak boleć! — zawołał Butler. — Królowa jest piękną jeszcze, nie starą, rozumną, majętną, stworzoną do tronu! Zamiast szukać innej i brać naślepo pierwszą lepszą księżniczkę, z której Bóg wie coby urosło, macie kobietę znaną, cenioną, szanowaną.
Król na wszystko przyzwalał; chciał być przekonanym, uniewinnionym i wytłómaczonym ze swej słabości.
Wskutek tej rozmowy starosta pojechał do Warszawy i odwiedził ks. kanclerza, który, zobaczywszy go, wiedział już z czem przybywał.
Przyjął go uprzejmie, lecz sam nie zagaił rozmowy. Butler musiał, zrzuciwszy pychę z serca, dopraszać się w imieniu pana swego przybycia do Nieporętu, nie tając tego, że ważne i stanowcze gotowały się układy i że Kazimierz broń składał przed królową.
Dzień został naznaczony.
W kilka godzin potem Radziwiłł, zawsze chętnie na zamku przyjmowany, meldował się już do królowej, która bardzo cierpliwie, pewna swego, czekała na skruchę i powrót marnotrawnego syna.
— Jadę zaproszony do Nieporętu — rzekł kanclerz — ale tym razem, nie napróżno.
Marya Ludwika zmarszczyła się nieco.
— Mości książę — odezwała się — jestem niemal obrażoną przez króla.
Wszyscy mi powiadają, że tajemnicy z tego nie czyni; rozpowiada, głosi, że się mnie lęka. Nie byłam i nie jestem taką Xantyppą, któraby postrach obudzała, ta obawa jest dla mnie uwłaczającą. Jeżeli się jej pozbył król, chcę być zapewnioną, iż się ona nie wróci.
Układom cichym nie mogę już ufać, należy cóś obmyśleć.
Ks. Radziwiłł przerwał z uśmiechem:
— Ale ja go tu przywiozę do stóp w. król. m., skruszonego i za grzech żałującego.
— To nie ulega wątpliwości. Ja i ks. de Fleury możemy być świadkami uroczyście danego słowa, którego król złamać nie może, a oprócz tego, prośba o dyspensę do Rzymu, choćby nie była potrzebną, da pewność na piśmie. Więcej wymagać nie można.
Milcząco przyzwoliła królowa, ale westchnienie się z jej piersi wyrwało.
— Mówmy otwarcie — rzekła. — Miałam czas poznać dobrze Króla Kazimierza i ocenić przymioty jego: przedewszystkiem wielką i szczerą pobożność, szlachetne popędy, serce dobre, ale zarazem dziecinną płochość, brak męzkiego wytrwania, łatwe zarówno rwanie się i zrażanie do wszystkiego. Wiem zatem, jak ciężkiego podejmuję się zadania, stając u jego boku na straży godności, czci i przyszłych losów Rzeczypospolitej.
— Kraj też i my to ocenić potrafimy — rzekł Radziwiłł. — Oddany sam sobie, nie podoła Jan Kazimierz ciężkiej chwili, w jakiej jesteśmy obecnie. Nie mamy kogo innego; jest to krew królów naszych, od Boga przeznaczona.
Z tego uroczystego nastroju rozmowa stoczyła się zaraz na sprawy powszednie, które sejm właśnie zajmowały; wojsko, wybór wodzów, dowództwo, które dać chciano Jeremiemu Wiśniowieckiemu, obawy i zazdrość, jakie budziła jego wziętość i zdobyta już sława!
Byli tacy, co nietylko hetmanom nim grozili; ale znajdowali niebezpiecznem dla króla, iż on sam miał całą sławę zwyciężcy przywłaszczyć sobie.
Z drugiej strony nienawiść, zajadłość Chmiela i Kozaków przeciwko Jeremiemu, świadczyły najlepiej, że jego imię samo już grozą było dla nich i postrachem. Możnaż było tak potężne odrzucić narzędzie?
W sejmie też rozbijały się zdania. Kisiel, który znał siły zbuntowanej Kozaczyzny i Tatarów najlepiej, wołał o układy naprzód; inni je jako srom uważali i żądali zwycięztwa, któreby hańbę piławecką obmyło.
Pocieszyć się tem było można tylko, iż poczynając od duchowieństwa, wszyscy z chętnemi śpieszyli ofiarami, po kilkuset ludzi, po kilka tysięcy złotych przynosząc Rzeczypospolitej, według przemożności. Sam Radziwiłł liczbę dragonii i piechoty obiecanej już powiększył, a oświadczał się do ostatniej koszuli poświęcić wszystko.
— Gotowem ojczyste moje sprzedać dobra — mówił publicznie. — Zniszczyli mi Ołykę. Bóg dał, Bog wziął, ostatnim kęsem chleba trzeba się podzielić z matką.
Tak mówili prawie wszyscy, a bardzo maleńka chyba cząstka bojaźliwie się na prywatę oglądała.
Cieszyła się tem królowa.
Na umówiony dzień kanclerz stawił się do Nieporętu, a król przyjęciem serdecznem starał się zatrzeć wrażenie popełnionego błędu. Nikt zresztą mniej uraz nie był pamiętnym, nad Radziwiłła, który niejednokrotnie tej powolności dał dowody Władysławowi.
Przyszło do wspomnienia królowej. Król z gorącością wyraził, że życzy sobie nieporozumienia ślady zatrzeć i gotów jest mówić otwarcie, zobowiązać się uroczyście.
— Położenie tego wymaga — rzekł kanclerz — królowa ma prawo żądać ubezpieczenia. Sama godność kobieca ją zmusza.
Król Szwedzki pośpieszył upewnić, że na wszystko był gotowym i uznawał konieczność otwartego porozumienia się, Radziwiłł podszepnął, iż podpisanie prośby o dyspensę, choć późne, mogło być rękojmią.
I na to się już zgodził Kazimierz. Sam on w siebie usiłował wmówić, iż innej drogi nie było, i że się powinien był czuć szczęśliwym.
Incognito wieczorem, potajemnie, mieli się z kanclerzem w dniu naznaczonym znajdować. Dzień ten tak teraz pragnął przyśpieszyć Kazimierz, jak wprzód go chciał odwlekać.
Z zupełnym spokojem, pewna siebie królowa, wydawszy stosowne rozkazy, oczekiwała zapowiedzianych gości. Jeden ks. Fleury, spowiednik Maryi Ludwiki, miał być świadkiem tych odwiedzin, które los królowej rozstrzygały i przyszłość jej zabezpieczały.
Oile małżonek mógł dosyć być wstrętliwym wykwintnego smaku pani, otyle położenie, jakie jej zapewniał, pożądanem było. Wrócić do Francyi, która się jej stała prawie obcą, nie mogła, ale w Polsce popierać interessa jej pragnęła gorąco.
Z jakiem uczuciem wszedł Król Szwedzki, który usiłował rozradowanem obliczem pokryć swe zakłopotanie, domyślić się łatwo. Dodawał sobie męztwa, ale królowa nadzwyczaj zręcznem, śmiałem i swobodnem powitaniem, w którem nie było najmniejszej oznaki urazy i żalu, przyczyniła się do ośmielenia go.
Radziwiłł wziął na siebie takie poprowadzenie rozmowy, aby oświadczenie się króla jaknajmniej go kosztowało, a przyszło jaknajskładniej. Z zimną krwią i zupełnem panowaniem nad sobą, ze zręcznością kobiety, która się wychowała na dworze, Marya Ludwika przyjęła oświadczenie, umiarkowaną wdzięczność i uczucie objawiając przyszłemu małżonkowi, który starał się okazać rozmiłowanym i pełnym galanteryi. Niewiele to kosztowało króla, który wistocie dla każdej kobiety miał jakąś sympatyą zmysłową i częstokroć najdziwaczniej ją okazywał.
Z uśmieszkiem ironicznym Marya Ludwika przyjmowała te spóźnione westchnienia i wejrzenia.
Ks. de Fleury miał przygotowaną minutę prośby do Rzymu, którą, nie czytając jej, król podpisał.
Tak wszystko się skończyło pomyślnie, klamka zapadła. Przy podanej wieczerzy powłosku, to jest słodyczach, zimnych przekąskach i winie, gdy kanclerz pił zdrowie obojga królestwa, Jan Kazimierz z kieliszkiem przystąpił do Maryi i pocałował ją w czoło.
Rozmowa, trochę winem hiszpańskiem podbudzona, wpadła w ton lżejszy i przeciągnęła się jeszcze; ale król musiał powracać do Nieporętu i z tego powodu, zostawiając tu kanclerza, siadł do swej kolebki, oczekującej go w podwórzu.
W chwili, gdy już miał zająć w niej miejsce, obejrzał się i zobaczył Strzębosza.
Jakim sposobem wąsik jego i twarzyczka przypomniała mu Bertoni i jej córkę, tego nie potrzeba tłómaczyć; ale co trudno się daje zrozumieć, to, że mu fantazya przyszła w towarzystwie Strzębosza zajechać na Stare Miasto do Włoszki.
Był w nadzwyczaj doskonałym humorze, ciekawy zobaczyć ową sławną piękną Biankę, o której wdziękach tyle słyszał; a przytem figiel jaki miał wyrządzić starej wprowadzając z sobą Strzębosza, dosyć mu się uśmiechał.
— Słuchaj Strzębosz — rzekł, przechylając się ku niemu — co ty myślisz? Ta stara Bertoni czy śpi już, z kurami poszedłszy do łóżka, czy?...
Dyzma nie dał dokończyć.
— N. Panie, tam czasem do północy śpiewają i grają.
Trochę się zawahał Kazimierz.
— Ale jak ty mi piśniesz, żem ja tam był...
Dyzma już szeptał coś na ucho woźnicy i sam na drążku stanął przy nim; kolebka ruszyła.
W ulicy panowały ciemności, ale droga była znaną, a dalej odjechawszy, mogli zapalić pochodnie, których zapas mieli z sobą.
Król, popełniwszy nierozwagę, zaczynał jej żałować i obawiać się, aby go nie poznano; gotów był już zawrócić: ale wołał napróżno Strzębosza, który tak był przejęty swem szczęściem, iż ogłuchł na głos pana.
Zatrzymała się kolebka, ale król wysiadać nie myślał; wyjrzał z niej na kamienicę naprzód: świeciło się we wszystkich oknach górnego piętra.
— Strzębosz! słuchaj-no — zawołał, wychylając się — idź na górę, wywołaj do mnie Bertoni. Mogą u niej być goście, a nie chcę, żeby mnie tu widziano. Powiedz jej, że kolebka stoi u drzwi.
Dyzmie tego tylko było potrzeba, ażeby go spuszczono z łańcucha. Drzwi kamienicy nie były jeszcze zamknięte, a choć na wschodach panowały ciemności, instynktem na nie trafił. Kto wie? bywał tu już może.
Zastukał, ale muzyka pono nie dawała słyszeć dobijania się do drzwi, musiał więc wnijść, aby królowi nie dać czekać długo.
W przedpokoju stała właśnie wystrojona Bertoni, rozmawiając ze sługą, gdy w progu ukazał się Strzębosz.
Dyabeł ani upiór nie uczyniłby na niej straszniejszego wrażenia; zaczęła krzyczeć w niebogłosy, ale Dyzma przyskoczył do niej.
— Król jest ze mną! król! na Boga! cicho... król.
Z pokoju, w którym zabawiano się i śpiew[ano,] biegła spłoszona Bianka, z drugą jakąś dzieweczką, ale Bertoni, co żywo im drzwi przed nosem zamknęła. Była tak zmieszana, rozgniewana, nastraszona, iż sama nie wiedziała co począć.
Strzębosz, jako poseł pana nieustraszony, dalej spełniał, co mu polecono.
— N. Pan w kolebce tu stoi u drzwi waszych. Kto wie? możeby wam tę cześć wyrządził i zaszedł na chwilę, ale nie chce być ani widzianym, ani poznanym.
Zwolna Bertoni oswajała się z tem, co ją niespodzianie spotykało, i przychodziła do siebie. Tylko mówić ze Strzęboszem, z tym zuchwalcem, kosztowało ją niezmiernie, ale musiała.
— U mnie krom obcej dziewczyny, która króla pewnie nigdy nie widziała, no, i córki, która go tak dawno nie oglądała, że nie pozna, niéma nikogo: niech wysiądzie!
Bertoni stała uradowana i zła razem. Wolałaby była króla nie mieć, byle Strzębosza tu, u siebie, nie widzieć. Była najpewniejszą, że Bianka go zobaczyła, poznała i że mu się przez dziurkę od klucza przygląda.
— Król czeka — dodał Strzębosz — ale na wschodach egipskie ciemności; niechcecie, przecież ażeby karku nadkręcił, a do takiego gościa ze świecą laną wyjść się przecie godzi każdemu.
Gdyby Strzębosza nie było! a! Bertoni byłaby tak szczęśliwą hałaśliwie, że cały rynek Starego Miasta dowiedziałby się o tem.
Nie patrzyła już na niego. Wpadła do pokoju, w którym ucichła muzyka. Chwyciła ze stołu lichtarze — i zwróciła się do córki.
— Pan Wojewoda Mazowiecki uczynił mi ten honor, że zejdzie tu na chwilę. Bianko! żebyś mi nie trzpiotała się, a o tej wizycie nikt wiedzieć nie powinien. Rozumiecie, wojewoda...
Ale zbyt przebiegłemu dziewczęciu widok Strzębosza dał już do myślenia, a uroczyste przyjęcie więcej jeszcze.
— Słuchaj — szepnęła do towarzyszki swej Dzianotowny — przysięgam, że to nie wojewoda, ale... ja wiem kto...
Dziewczęta przejrzały się w źwierciadłach, poprawiły włosy, poobciągały sukienki i stanęły w kątku, nie zapominając o tem, aby kątek był im do twarzy.
Tymczasem, ciągle mrucząc przekleństwa i wykrzyki jakieś, Bertoni zeszła aż na dół, do drzwi, a Strzębosz pośpieszył króla dobyć z kolebki.
Jan Kazimierz w przeciągu tego krótkiego czasu, gdy Dyzma na górze negocyował, już się był rozmyślił i niezmiernie żałował popełnionego wybryku, który ani wiekowi, ani dostojeństwu jego nie przystał. Ale przyszło mu na myśl francuzkie przysłowie o utoczonem winie, które wypić było potrzeba.
Widmo starej Bertoni stało w progu, czekając na niego, musiał wnijść na górę.
— Nie mam czasu nad pięć minut — szepnął król — ale, ale... pragnienie mnie pali, potrzebowałem się napić wina z wodą... dlatego...
Plątał się, śpiesząc już na wschody, których znaleźć nie umiał, Strzębosz go ujął pod rękę. Włoszka poszła ze światłem przodem.
Odwróciła się do króla.
— Biance powiedziałam, że Wojewoda Mazowiecki — szepnęła.
Strzębosz parsknął, bo między królem a panem wojewodą najmniejszego nie było podobieństwa, a co gorzej, Bianka wojewodę często bardzo widywała, więc się kłamstwo wydać musiało.
Dosyć niespokojny, ale razem mocno ciekawy, bo dziewczęta go niesłychanie ku sobie pociągały, Kazimierz wszedł do pokoju Włoszki bawialnego, rozglądając się po nim.
Pozostałe dwie świece dosyć słabem światłem oblewały dziewcząt dwoje, stojących i chichoczących w kątku.
Król wprost poszedł ku nim.
Piękność Bianki, świeżość i młodość Dzianotowny, uczyniły na nim wrażenie takie, jak czasem woń wiosenna kwiatów, na tych, co długo świeżego nie kosztowali powietrza.
Stanął, zapominając o wszystkiem, uśmiechnięty, rozmarzony.
Strzębosz zdala od progu strzelał też oczyma ku swej pani.
Bertoni, która chciałaby była pozostać na straży, musiała zająć się przyjęciem.
Dziewczęta chichotały ciągle, kryjąc się jedna za drugą.
Dopiero po chwili kontemplacyi tego obrazka, jaki miał przed sobą, król, westchnąwszy, usunął się kilka kroków i padł na krzesło.
Z drugiego pokoju, z pomocą sługi, Bertoni niosła na przepysznej tacy srebrnej, w złoconym dzbanku wino, w szklannym wodę i kubki. Oprócz tego cukier, cytryny i pomarańcze leżały na misie.
Wszystko to postawiła przed królem, który tymczasem z oczów Bianki nie spuszczał.
— Nie mam czasu — szepnął jej król — niech mi jednę tylko jaką piosnkę zaśpiewa, głos posłyszę.
— Zaśpiewać i zatańcować-by mogła — przerwała Bertoni — ale... czy to pora? Ja się nie przygotowałam. Gdybyście mi byli dali znać!
— Moja Bertoni, pięć minut temu, jam nie wiedział, że to głupstwo zrobię — zaśmiał się król — ale wszystkiemu winien Strzębosz. Jak zaczął mnie prosić, błagać, modlić!... a ja mam słabość do niego.
Włoszce się oczy gniewem zaiskrzyły.
— No — niech Bianka zaśpiewa — naglił król.
— Ale każcie mu odejść do antykamery — przerwała Bertoni.
— Komu?
— A! temu zuchwalcowi — poczęła Włoszka — ja na niego patrzeć nie mogę.
— Tak, ale ja bez niego się obejść nie umiem, to moja straż, musi stać w progu.
Bertoni mogła się niecierpliwić i gniewać, gdyż wistocie Strzębosz, nie tracąc czasu, zjadał oczyma dziewczę, które mu strzelistemi, dziecinnie naiwnemi wejrzeniami odpowiadało.
Pieszczona Bianka, śmiała, nie obawiała się ani matki, ani nikogo. Włoszka poszła ją namawiać do śpiewu, z czem się nie bardzo drożyła, szło tylko o wybór włoskiej piosenki. Sama podała jej cytrę. Bianka ją przebiegła palcami, popatrzyła na Strzębosza, obróciła się ku królowi i zanuciła sopranem słowika.
Piosenka? o czemże włoska może nucić piosenka? Jej osnową ta wiekuista, umierająca i odradzająca się miłość, na której obraca się życie.
Jan Kazimierz zapomniał się wpatrzywszy w jej oczy, a Dyzma, który głosu tego nie słyszał nigdy, w zachwyceniu osłupiał. Śpiewała, jak słowik.
Bertoni stojąc tuż nad córką, jakgdyby ją skrzydłami otulić chciała, promieniała dumą, szczęściem, ale razem pałała gniewem. O taką perłę uryańską, jak ona zwała córkę, śmiał się starać jeden taki chłystek, pokojowiec króla wprawdzie... ale mizerny, ubogi szlachetka. Nie byłoż to karygodnem?
Niewiadomo, jak długo by była potrwała ta scena dziwna, gdyby Kazimierzowi nagle groźna twarz Maryi Ludwiki nie stanęła przed oczyma. Dopił pośpiesznie wina i wstał.
Zbliżył się do Bianki, którą poufale pod brodę pogłaskał, i zdjąwszy pierścień z palca — była to jeszcze więzienia francuzkiego w Sisteron pamiątka, pożegnał zarumienioną śpiewaczkę, skłonił się matce, kapelusz na głowę wdział bez ceremonii i do drzwi pośpieszył.
W chwili, gdy Bertoni chwytała za lichtarze, zręczny dworak wśliznął się poza nią i w mgnieniu oka rączkę Bianki porwawszy, do ust ją przycisnął, szepcząc coś niezrozumiałego. Dziewczę niby się cofnęło przed tą napaścią, ale niezbyt przestraszone.
Szli już ku drzwiom, bo król gniewny sam na siebie za słabość i nieopatrzność, rad był co prędzej się ztąd wyrwać.
Odetchnął dopiero swobodniej, gdy znowu się znalazł w kolebce, a posłuszny swej naturze, płochy krok tem zamknął, że się pobożnie przeżegnał i w piersi uderzył.
Pochodnie zapalić miano dopiero na przedmieściu, gdy się na drogę ku Nieporętowi wybiorą.
Nie przewidywał wcale Kazimierz, jakiego kłopotu sobie miał przyczynić, zbaczając do Bertoni. Starosta Butler, który wiedział, że w towarzystwie jednego woźnicy, Strzębosza i dwu pacholików miał król po nocy wracać do Nieporętu, niespokojnym był o niego. Czas ów elekcyjny napełnił okolice, przedmieścia, miasto, napiłą szlachtą, ciurami i zaciężnymi żołnierzami różnych dworów, którzy się niemal codzień napaści różnych i burd dopuszczali.
Lękając się o króla, nagotował się Butler na drodze w kilkanaście koni mu towarzyszyć. Tymczasem zmierzchło, noc nadeszła, a króla jak nie było, tak nie było. Butler, zniecierpliwiony, zaczął się domyślać, że może król inną pojechał ulicą, chociaż to wcale nie było prawdopodobnem i powysyłał ludzi na zwiady.
Kolebka nadciągnęła, gdy ta eskorta była rozproszona. Zapalono pochodnie i Kazimierz ze swoją małą służbą puścił się dalej.
Dopiero dobrze za przedmieściami Butler, jakimś instynktem, napędził jadących.
Król poznał głos jego, wychylił się i za całe tłómaczenie opóźnienia rzucił mu:
— Na zamku mnie wstrzymano.
Byłby temu uwierzył starosta może, gdyby na twarzy Dyzmy przy świetle pochodni nie dojrzał szyderskiego śmiechu.
— Gdzieżeście wy byli? — zapytał Butler pochylając się Strzębosza.
Ten palec położył na ustach.
Staroście aż ciarki poszły po plecach, uląkł się. Znał króla i mógł go posądzić o najdziwaczniejszy wybryk. W innej chwili nie miałby on znaczenia, ale teraz... gdy na przyszłego pana wszystkie oczy były zwrócone!
Od Strzębosza dowiedzieć się próżno było próbować; musiał więc jechać tak do Nieporętu, a tu przybywszy, król zaraz się ukląkł modlić, poczem do łóżka poszedł.
Nie było zbrodnią wielką płoche to wyswobodzenie się znudzonego kandydata do korony, ale złośliwe języki mogły z tego coś skleić i zaledwie przejednaną królową zniechęcić.
Nazajutrz, wstawszy w najokropniejszym humorze, król, po mszy świętej odprawionej przez kapelana, po śniadaniu, po rozsądzeniu krwawego zajścia między karłami, wziął Butlera na stronę.
Wyznał mu, że... ze wszystkiego, co się stało i odstać nie mogło, był najnieszczęśliwszym. To, co wczoraj mu się wydawało różowem, teraz widział czarnem okrutnie. Królowa wydała mu się marą i żółtą, a co gorzej, despotyczną.
Lecz słowo zostało wyrzeczone przy świadkach, papier podpisany.
— N. Panie — rzekł Butler — dziś już za późno ubolewać nad tem, co było bodaj nieuniknionem. Królowa wprawdzie, jak każda kobieta, zechce panować, ale w. król. mość potrafisz się jej oprzeć...
Naostatek przyznał się pocichu przyjacielowi król, jak niepotrzebnie wczoraj zboczył na Stary Rynek; lecz starosta się rozśmiał i nie widział w tem nic zdrożnego, a zaręczył, że ludzie pewno tajemnicy nie zdradzą, z której zresztą wytłómaczyć się było łatwo.
Następnych dni Mazurowie się z dyssydentami ucierali i do głosowania na wybór króla nie dopuszczono. Trzy czy cztery razy już klękali wszyscy dla zaintonowania Veni Creator... — i zawsze ktoś zaprotestował.
W sejmie wiadomość o pojednaniu się braci i ustąpieniu korony przez Karola bratu nie zrobiła tego wrażenia, jakiego się spodziewać było można. Niektórzy to za frymark poczytywali, i oppressyą wolności Rzeczypospolitej, ale mało kto słuchał malkontentów.
Wybór był już tylko rzeczą formy, bo wistocie od chwili pojednania nie ulegał wątpliwości. Szło tylko o pakta konwenta, to jest o warunki, jakie królowi nałożyć miano. Za wzór wzięto Władysławowskie.
Kazimierza już królem wszyscy mianowali; nie potrzebował siedzieć w ciasnym Nieporęcie: więc się zaraz przeniósł do Warszawy.
Tu na zamku, po całych dniach, jako już przyszły pan, naciskowi gości i wcześnie chcących sobie łaski zaskarbić ledwie się mógł obronić, aby mieć chwilę wypoczynku, a królowa też po kilka razy na dzień domagała się widzenia z nim, na której wezwanie pośpieszać musiał.
Dla człowieka, który nigdy myśli długo na najpoważniejszym przedmiocie zatrzymać nie umiał, którego wysiłek każdy męczył, a nawyknienie do rozrywek czyniło miękkim — obecne położenie było straszliwą męczarnią.
Sprawy nadzwyczajnej wagi przychodziły na stół naglące, tak, iż je natychmiast, stanowczo rozwiązywać było potrzeba. W niepewności na obu kanclerzów spychał je król, wstydząc się razem nieudolności swej. Zdawało się, że i królowa niespokojną być musiała o jego zachowanie się w tem położeniu, obawiała się omyłki, zdradzenia ze słabością. Dlatego powoływała go ciągle pod rozmaitemi pozorami do siebie.
Rozpoczynała najtrudniejsze w świecie dzieło: przerobienia człowieka niemłodego, który miał nałogi zastarzałe i nawykł do ulegania fantazyom. Ufała jednak, iż iskierka rycerstwa, że duma krwi, potrafią z niego stworzyć wodza.
Tym ona go tylko mieć chciała. Rzeczpospolita była machiną starą i nadwerężoną, której przerobić, ani naprawić nie było łatwo, ale czasu wojny, mężny i szczęśliwy wódz stojący na jej czele, mógł się okryć blaskiem i sławą któreby słabości jego, nieudolności w rządzeniu dostrzedz nie dawały.
Od królowej słyszał Jan Kazimierz ciągle jedno naleganie.
— N. Panie! wszystko się składa jak najszczęśliwiej — mówiła. — Nie oddawaj hetmaństwa nad wojskami nikomu, sobie zostaw najwyższą władzę — idź sam, prowadź!! Dosyć będzie odgłosu tego: Król na czele, aby motłoch zadrżał... Okryjesz się sławą... ja to czuję... wojna — wojna... wszystkie siły na nią skupić potrzeba.
Pochlebiało to Kazimierzowi, który królowej myśl chwycił skwapliwie, ale w jego ustach natychmiast przybrała ona fiziognomią nową.
— Cudowny obraz N. Panny Czerwieńskiej zabiorę z sobą do obozu — mówił z zapałem. — Każemy śpiewać starą Bogarodzicę. Msza codzień i pokuta przed bitwą. Ducha religijnej gorliwości rozbudzić potrzeba.
Marya Ludwika, pobożna też, nic nie miała przeciwko temu, lecz przedewszystkiem rycerskiego pragnęła obudzić ducha.
Król objawiał zapał największy; oświadczał, że pójdzie przodem, że gotów jest bić się, jak prosty żołnierz.
— Resztę spraw bieżących, N. Panie, — wierzajcie mi, — możecie zwierzyć doświadczonym doradzcom, jakimi są dwaj kanclerze. Twoją troską powinno być wojsko... zebranie ludzi... i wystąpienie na plac boju... Będziesz miał sławę odrodziciela ojczyzny.
Ile razy przychodził do królowej, słyszał to jedno tylko Kazimierz — i, potrafił się przejąć tem usposobieniem rycerskiem.
Królowa była tak poruszoną, iż gotową się zdawała sama z nim ciągnąć na wojnę. Nie trwożyło ją nic — pewną była zwycięztwa.
Ci, którzy dawniej znali króla, jak Butler, zaraz w dniach pierwszych uczuli potężny wpływ Maryi Ludwiki na niego, ale znajdowali go szczęśliwym. Janowi Kazimierzowi to rycerstwo nadawało pewien urok, na którym mu dawniej zbywało.
W Polsce szczególniej król, który zarazem żołnierzem i wodzem nie był, nie mógł pozyskać miłości narodu. Zygmunt III, choć nie miał szczególnego powołania do oręża, musiał przywdziewać zbroję i ciągnąć w pole — stając mężnie w czasie rokoszu. Jan Kazimierz też przypominał choć mało znaczący swój udział w rossyjskiej wojnie, a Karolowi to najwięcej do korony przeszkadzało, że go na koniu nie widywano.
Marya Ludwika więc nie bez przyczyny chciała przyszłego małżonka uczynić rycerzem, a on sam zdawał się tę metamorfozę uznawać też za konieczną.
Dotąd zbrojownia jego była tak mało znaczącą, że nie wiedziano, gdzie jej szukać, gdy spytał o nią, ale po Władysławie pozostały bardzo wytworne i kosztowne uzbrojenia: hełmy, tarcze, pancerze, które, choć do chudszej i niklejszej figury króla nie nadawały się, płatnerze na to i kaftany łosiowe poradzić mogły.
Jednego ranka Butler otrzymał zlecenie rozpatrzenia się w uzbrojeniu.
Własnego nie miał prawie nic Jan Kazimierz, gdyż po powrocie z Rzymu nie starał się o to; oprócz kilku szpad, które u boku nosił, nie było uzbrojenia: musiano więc zaczerpnąć w spuściźnie bogatej po bracie, aby nie kupować. Potrzeba było też starszych wojskowych wezwać do rady, bo król żadnego nie miał doświadczenia i nie wiedział, co dźwignąć i nosić może.
Cały ranek jeden trwały narady, bo Kazimierz chciał wieczorem zaspokoić królową, iż przybory wojenne miał w gotowości. Próbowano blach, koszul, szyszaków, mieczów, nawet buław, z których jednę w uroczystych chwilach król miał nosić. Milcząco dawał się odziewać w kaftany i rozbierać, ale znajdował, że całe uzbrojenie dosyć ciążyło i ruchy utrudniało.
Dwór króla stary, który go widywał w kardynalskiej purpurze, w czarnej długiej sukni zakonnej, w niemieckim stroju świeckim, z uśmieszkiem teraz spoglądał na pana, który miał nagle przemienić się w żelazem okutego bohatera...
Dzień dwudziestego Listopada zwiastował się zrana zimny i wietrzny. Śnieg polatywał; znaczna cześć starszych senatorów i znużonych sejmowaniem dziennem i nocnem posłów — siedziała po domach i gospodach.
Spoglądał każdy w okno... Ba! jednym mniej, jednym więcej! Obejdzie się tam beze mnie.
Zrana więc mała garstka tylko znalazła się pod szopą, dla ukończenia roztrząsań paktów konwentów. Naglono o głosowanie, aby raz temu koniec położyć.
Szczęściem też, niebo łaskawsze rozjaśniać się zaczęło — szlachta się ściągała. Król, który dla uroczystego wjazdu po spodziewanej dnia tego elekcyi czekał ze dworem za miastem, usłyszał wreszcie około południa huk dział, który mu zwiastował, że na polu śpiewano już Te Deum!
Co chwila też nadbiegali z powinszowaniami co żywiej, ci panowie, którzy królowi przy wjeździe towarzyszyć mieli. Pomiędzy nimi król mógł się doliczyć aż pięciu sobie wiernych Radziwiłłów.
Wśród okrzyków wesołych siedli na konie wszyscy. Cała droga do miasta i do kościoła nabita była ciekawemi, witającemi tłumami. Jan Kazimierz jechał rozpromieniony i zwycięzki.
Wtem na drodze, jeden z tych sławnych ówczesnych jowialistów, których sporo liczono w tym czasie właśnie, gdy najmniej się śmiać było z czego — dawny dworzanin Władysława IV — Zygmunt Skarszewski, tak dzielny żołnierz i dowcipny żartowniś, jak stary, dogorywający już Samuel Łaszcz — czapeczka na ucho jedno włożona — nawinął się na oczy królowi.
Spostrzegłszy to drwiące wesołe oblicze, Kazimierz żartobliwie odezwał się do niego:
— A co tam słychać, mości panie? Kto w okopach królem mianowany?
— A! — odparł strojąc minę smutną Skarszewski — ładu niéma w Polsce... wszystko stoi nieporządkiem u nas. Już-ci się mnie korona należała; alem się, zagrawszy w kostki, z konkurrencyą spóźnił.
Zaprawdę, za mojego panowania, Polacy byliby mieli takie zamieszanie i kaszę — jak nigdy!... ale cóż! przez te kostki Rzeczpospolita straciła, a jam się jeszcze zgrał w dodatku!
Było to pierwsze oznajmienie o dokonanej elekcyi — które wszyscy, i sam elekt, śmiechem wesołym przyjęli. Skarszewski przyłączył się do świetnego orszaku, wśród którego liczni biskupi, Nuncyusz, królewicz Karol, Senatorowie, dygnitarze pierwsze obok króla miejsca zajmowali.
Kościół Ś. Jana już był przystrojony i oświetlony na przyjęcie.
W loży zamkowej, za zasłonami, stała królowa, która na dzień ten, wzorem królowych francuzkich, żałobę czarną na białą zamieniła. Patrzyła i łzy jej wzrok mąciły. Teraz, gdy już elekcya cudowną jednomyślnością dokonaną została, dowiadywano się ze zwierzeń różnych, z narzekań spóźnionych, że Rakoczy siedmiogrodzki miał znaczną partyą za sobą i tylko zręczne zabiegi królowej, onieśmielenie spiskowych, pośpiech naostatek, zapewniły koronę Kazimierzowi.
Zdala warcząc, odgrażali się ci stronnicy Zygmunta IV... że on może siłą to pozyskać, czego mu z dobrej woli nie dano.
Mało kto w czasie tej uroczystości, przysięgi, mów, powinszowań — zwrócił oko na zakrytą lożę i niewielu może wiedziało, że nawpół firankami przysłoniona, siedząca w niej kobieta poruszała, rządziła, kierowała znaczniejszą częścią tych senatorów, którym się zdawało, że czynili, co sami chcieli.
Żałoba nie dozwalała się Maryi Ludwice pokazywać nigdzie, znużenie cielesne i na duchu czyniło ją niemal chorą — ale czuwała zdala.
I ona także w niepewności pędziła te dni oczekiwania, nie o małżeństwo swe, bo to, niestety, ominąć jej nie mogło, ale o przyszłość małżonka. Potrafi-li ona uczynić go wodzem, rycerzem i królem, jakim marzyła?
Były dnie, gdy Kazimierz wydawał się jej ożywionym, natchnionym, chętnym do pracy, ale częstokroć nazajutrz już był zmieniony, zmęczony — i sam powątpiewający o sobie.
O żenieniu urzędownie mowy jeszcze nie było; wymagało ono zgodzenia się Stanów — chociaż to było niewątpliwe. Tymczasem naznaczono już pogrzeb Władysława w Krakowie na 15 Stycznia, a po nim koronacya i sejm odbyć się miały.
Dano nieco spocząć Kazimierzowi, który codzień widywał królową i względem niej z tem większą był wdzięcznością i affektem, im się jej mocniej obawiał.
Powracał od niej na przemiany: z uwielbieniem i ze strachem.
Butler, któremu potrzebował się zwierzać naprzemiany, słuchać musiał... niepomiernych pochwał — a potem cichego mruczenia.
— Gdybym ja się mógł od niej uwolnić!
W dni kilka Ossoliński, któremu szło wielce o to, aby się u Jana Kazimierza utrzymał w tej wziętości, jaką miał u nieboszczyka, we wspaniałym pałacu swoim wystąpił z ucztą, która napozór była niespodziewaną, chociaż Marya Ludwika od kilku tygodni o przygotowaniach do niej była zawiadomioną.
Król, zaproszony, pojechał chętnie i zabawiał się bardzo wesoło, szczególniej nadskakując młodym i pięknym paniom, między któremi marszałkowa Kazanowska prym trzymała. Spostrzegli wszyscy tę dla niej preferencyą, ale też dziwić się nie było można, bo piękna pani wyzywała J. Król. Mości słowy i oczyma.
Królowa nazajutrz szydersko nieco żartowała sobie z przyszłego małżonka, nie zdając się do tego przywiązywać wagi.
— Strzeż się jednak W. Król. Mość oczu ludzkich... bo, wysoko siedząc, narażony jesteś na potwarze; nie trzeba do nich dostarczać wątku. Co księciu było wolno, królowi się nie godzi.
Jan Kazimierz wczorajsze zaloty obrócił w żart i zaparł się ich najuroczyściej, ale wróciwszy do siebie, zawołał do Butlera:
— Na każdym kroku mnie śledzi! jestem spętany. Ślubu jeszcze nie wziąłem, a w niewoli już jestem. Co to będzie dalej?
Starosta nie odpowiadał.
Nawoływanie do wojny, która królowej zdawała się jednym środkiem wybawienia — przycichać zaczęło. Namówiono króla, aby, na czasie zyskując, listy wysłał do kozactwa — a te napozór poskutkowały. W istocie zaś Chmiel się potrzebował zorganizować i tłumy motłochu ująć w jakieś karby — pozyskać sobie Tatarów i kto wie jeszcze jakich spodziewanych sprzymierzeńców.
Kozacy wołali głośno, iż pofolgowali Rzeczypospolitej, ulegając prośbie króla.
Można sobie wystawić, jak ta prośba szlachcie smakowała, która obruszała się na motłoch — chociaż nie śpieszyła przeciwko niemu. Mazurowie szczególniej uspokoić się nie mogli, na gwałt dopominając się indagacyi i ukarania zbiegów piławieckich.
Ciężkie warunki jakie nakładało, Kozactwo, ze swej strony niedając żadnej rękojmi pokoju, kazały przewidywać, że krwawo jeszcze będzie rozstrzygać się ta sprawa, w której Chmiel z czernią, daleko pewniejsi byli sprzymierzeńców i sojuszników, niż osamotniona Rzeczpospolita.
Nikt tu przyszłości nie widział jasno, zaślepiała świetna przeszłość: pogromcy tylu potęg mieliż się lada zbuntowanych chłopów ulęknąć?
Łudzili się wszyscy, a kto, jak Kisiel, widział jaśniej niebezpieczeństwo i radził mu zapobiegać, tego zdrajcą ogłaszano.
W Styczniu wreszcie król, dobrej myśli, wybierał się do Krakowa; królowa chora i smutna pozostawała w Warszawie. W ostatnich dniach starała się natchnąć Kazimierza męztwem i wytrwałością, a król, czuły i posłuszny, obiecywał wszystko, co chciała. Wyrywał się jednak zpod jej oczów, rad wyswobodzenia i nie ukrywał się z tem przed starostą.
Nawykły do tych najsprzeczniejszych zwierzeń, Butler słuchał ich z jednaką obojętnością, nie przywiązując wagi do nich, choć się gwałtowniej objawiały. Dzień następny zaraz je ostudzał.
Podróż na Częstochowę odbyła się szczęśliwie, chociaż z mniejszą daleko okazałością, niż dawnych panujących. Wszystkie obrzędy spełniły się według form uświęconych, nie pominięto niczego; ale ci, co pamiętali dawniejsze czasy, z boleścią widzieli, iż kraj, miasto, dwór, ludność, bez zapału, chłodno udział w nich brała. Wszystko jakoś zubożało, skurczyło się, zmalało. Owe orszaki panów, strojne pułki, hussarze, gwardye cudzoziemskie od axamitów i lamy, tryumfalne łuki i ognie, zdrobniały, nie miały blasku ani przepychu dawnego. Upadek zamożności i ducha zarówno czuć się dawał.
Nie było tej ufności w przyszłość, jaka niegdyś ożywiała każdego panowania początki. Król sam niewiele był obiecujący, znano go tylko ze zmiennych wielce kolei fortuny, a jutrzenka jego panowania nie rozproszyła chmury stojącej na horyzoncie jeszcze i głuchym przypominającej się grzmotem.
— Wołano — Vivat! a pierś wtórowała: Niepomszczona Piławiecka! Zbiegłe sromotnie wojska, zabrani w niewolę hetmani, kozactwo i chłopstwo na karkach, z groźbami! — Kto nas pomści?
Jedyny wódz, którego obawiali się buntownicy, jedyny mąż, który mógł może podówczas zbawić Rzeczpospolitą, Jeremi Wiśniowiecki, którego sława i szczęście we wszystkich zazdrość obudzało, czasu koronacyi doznał lekceważenia — i zapowiedzi, że buława i naczelne dowództwo ominąć go miało!
Gdy w czasie pogrzebu Władysława kruszono drzewce królewskiej chorągwi, a obłamek jej, jako godło wodza, należał Wiśniowieckiemu, sięgnął też on po niego; ale Jan Kazimierz, w którym zazdrość obudzono, przestrzeżony, umyślnie pominął go i drzewce oddał pokojowcowi swemu Strzęboszowi.
Mogło się to nazwać omyłką, zapomnieniem, ale było uchybieniem i zniewagą, którą Wiśniowiecki uczuć musiał głęboko.
Zaledwie przebrzmiały okrzyki koronacyjne, a senatorowie zebrali się na radę — Piławiecka! indagacya! ukaranie zbiegów — zahuczało znowu.
Król dosyć neutralnie zachowywał się we wszystkiem. Naostatek przyjaciele Maryi Ludwiki uznali chwilę właściwą, aby wnieść kwestyą królewskiego małżeństwa. Jan Kazimierz, który nigdy zręcznym politykiem nie był, i w tej sprawie, tak go blizko obchodzącej — pozostał biernym. W duszy pragnął najmocniej, aby senat, dla blizkiego powinowactwa, sprzeciwił się tym ślubom, lecz stało się inaczej.
Królowa silniejszą tu była nad niego, a dyspensa rzymska, za którą Nuncyusz ręczył, iż była w drodze, wszystkim zamykała usta. Ci więc nawet, co w początkach sprzeciwiali się małżeństwu, zamilknąć musieli.
Król, choć zgryziony tem, uradowanego udawał, gdyż wyzwolenia się stracił już nadzieję.
Codzień prawie przybywający posłańcy królowej i listy jej dostarczały wskazówek, jak sobie miał Jan Kazimierz postępować. Oburzał się na tę niewolę, lecz słuchał, bo tożsamo, co listy Maryi Ludwiki przynosili mu Ossoliński i Radziwiłł.
Wyrazem potrzeb najpilniejszych było przemówienie marszałka koronnego: żądał on wojska; ofiar i potężnego uzbrojenia zewsząd zagrożonego kraju. Nie jedni Kozacy grozili: Rakoczy z najazdem się odzywał, Szwedzi z Niemcami mogli łatwo korzystać z osłabienia Polski, naostatek Tatarowie i Turcy obojętnie też nie mogli patrzeć na ten łup, który im wydzierano. Kanclerz wymownie w imieniu króla odzywał się do sejmujących.
Niestety, cały przebieg spraw aż do końca sejmu był niejako odbiciem stanu umysłów ówczesnego, niepokojonych tem, co się stało, — tem, co się stać mogło, a napróżno szukających ratunku.
Jan Kazimierz wołał o wojsko, ale w cudownych obrazach jeszcze większą niż w nich nadzieję pokładał — i miał słuszność, bo cudu potrzeba było, aby z tego chaosu siłę i czyn wyprowadzić...
Wśród narad co czynić — jak jęki boleści wytryskiwało:
— Grzechy nasze nas biją!
Kanclerz Radziwiłł ucisk chłopów ciągle przypominał, inni zgnuśnienie wyrzucali rycerstwu; jęczano... wzywano kary i pomsty... a nie wiedziano co czynić.
Jedyny wódz... strasznym był, aby jako zbawca ojczyzny wszystkim nie odjął sławy!!
Schodzono się codzień tak boleć, narzekać i stękać.
Król? rachował na to, że sam odgłos imienia jego zasieje trwogę; gotów był stanąć, prowadzić i zgnieść tych zbuntowanych, którzy tymczasem z zuchwalstwem niesłychanem naśmiewali się z dawnych panów...
Wśród tych narad bałamutnych dano znać z Warszawy, iż królowa mocno zasłabła. Król już Krakowem znudzony, rad był się może ztąd wyrwać; rozstawiono konie, przyśpieszono obrad zamknięcie.
Pobyt Kazimierza w starej stolicy ciekawym dostarczył treści... skazówek, do odgadywania przyszłości.
Było to charakterystyczną słabością tej doby właśnie, że się gwałtownie domagano od astrologów, od ludzi świątobliwych, od wróżbitów wszelkiego rodzaju, odsłonięcia tajemnic jutra. Nigdy tyle horoskopów, astronomicznych obrachunków, wierszy zagadkowych, proroctw świętobliwym przypisywanych — nie obiegało po rękach, jak w tych latach.
Każdy się starał wiedzieć, co mu jego narodziny wróżyły, bo nie wątpiono, że w gwiazdach zapisane były wyroki nieuniknionego fatum. W czasie pobytu króla, w sam dzień koronacyi, pożar na zamku nie mógł też pozostać bez tłumaczeń i wykładów.
Wieczorem, gdy po biesiadzie wszyscy się już po kwaterach rozeszli, a w mieście jeszcze i przy niektórych pańskich dworach ognie sztuczne wyprawiano na cześć ukoronowanego, tuż podle sypialni, w której on spoczywał, w Kurzej Stopie ogień się zajął.
Król się przebudził, ale w pierwszym momencie służby rozpierzchłej nawet dowołać się było trudno na ratunek, bo i ta ucztowała i szalała... Nadbiegł tylko Ossoliński i wszczęty pożar rychło ugaszono.
Kanclerz miał tę przytomność umysłu, iż strwożonemu Kazimierzowi ognia tego jako dobrej wróżby powinszował; lecz spalenie się Kurzej Stopy w mieście za zły omen uważano.
W powrocie do Warszawy na pół drogi potrzeba się było i dla przeprzęgu i dla posiłku zatrzymać. Dzień był piękny i pogodny. Kazimierz wyszedł przed plebanią, w której go proboszcz przyjmował.
Kilka kroków dzieliło go tylko od małego kościołka wiejskiego, na którego progu ujrzał dziwacznie wyglądającego człowieka. Wydał on mu się żebrakiem.
Nie powstał jednak na widok króla, i tą obojętnością swą ciekawość jego obudził. Mężczyzna był ogromnego wzrostu, silny, z głową włosem bujnym siwiejącym okrytą, z oczyma głęboko pod kością czołową i brwiami rozrosłemi ukrytemi. Suknia nakształt mniszej okrywała go, podpasana sznurem, u którego wisiał prosty drewniany różaniec.
Był to tensam stary pątnik Bojanowski, któregośmy widzieli w gospodzie księcia Karola nad Wisłą. Pielgrzymka teraz z Częstochowy i Gidlów prowadziła go do Krakowa... Trafem zaszedł do kościołka, gdy król właśnie na plebanią zajeżdżał. Ale czem był król dla niego?
Jan Kazimierz — zbliżył się ku niemu...
Nie ruszył się i teraz Bojanowski. Pierwszy musiał go Jan Kazimierz pozdrowić: Niech będzie pochwalony.
Żebrak mniemany skłonił głowę i zamruczał odpowiedź; nie powstał jednak i wiele się nie zdawał okazywać ochoty do rozmowy.
Tem mocniej podrażniło to króla; sięgnął naprzód do woreczka po jałmużnę, lecz, ruch ten odgadłszy Bojanowski — odezwał się:
— Jam nie żebrak; jałmużny nie potrzebuję.
— Któż jesteś?
— Grzesznik, jak i ty...
Wtem Strzębosz, który zdala stał, starca nie znał, a sądził, iż go powinien przestrzedz z kim mówi, podbiegł, schylił mu się do ucha i szepnął:
— To król jest!
— Wiem o tem — rzekł głośno, obojętnie Bojanowski.
Jan Kazimierz, posłyszawszy przestrogę i odpowiedź, uczuł się tem dotkniętym.
— Króla więc sobie za nic ważycie? — odezwał się podchodząc.
— Mam-ci ja codzień z królem królów do czynienia — odparł niepowstając starzec — cóż dla mnie twój ziemski majestat waży? — Patrzę na ciebie i boleję nad tobą, bo biedniejszym jesteś z tą koroną twą, niż najnędzniejszy z poddanych twoich. Kozłem jesteś ofiarnym, który za grzechy tysiąców i swe własne cierpieć będzie, nie za żywota tylko, ale po wsze wieki. Cierniem jesteś ukoronowany, trzcinę ci miasto berła dali w ręce, a purpura twa, krwią zabarwiona, gdy zeschnie, stanie się czarną.
Tak, królem chciałeś być i jesteś, ale nim nie umrzesz... królem jesteś godnym tego królestwa zgnilizny i grzechu! Biada tobie i królestwu twojemu!
Jan Kazimierz słuchał, bledniejąc. Nawykły szanować ludzi świątobliwych, czuł w tym nieznanym starcu jakąś istotę nie z tego świata; duchem się korzył przed nią, ale majestat jego królewski cierpiał.
— Wiem — odezwał się po namyśle — że w nieszczęśliwą powołany zostałem godzinę, ale nie w sobie ufam: wierzę w Opatrzność i pomoc Bożą, w miłosierdzie Pańskie.
Bojanowski rzucił głową.
— Bijcie się w piersi — rzekł — ty i ten kraj, czyście na nie zasłużyli?? Skalanych grzechami Bóg natchnąć nie może, a nie obmyliście się z grzechów waszych. Modlitwą nie przebłagacie Boga, ani ofiarą rąk nieczystych... serca wasze zepsute są i ostygłe. Dzikie źwierzęta wypuścił na was mściwy Jehowah, które szarpać będą i krew waszą toczyć, aż poprawicie się i pokutować będziecie. Biada tobie i królestwu twojemu!
Król nie śmiał się odezwać, rad był odejść, a siła jakaś trzymała go jak przykutym przed tym starcem, który siedział jako sędzia surowy i ledwie nań chciał patrzeć.
Milczenie trwało dosyć długo, naostatek Kazimierz rzekł głosem zniżonym:
— Módlcie się za mnie i za wszystkich...
— Modlę się i pokutę czynię, za własne i za wasze grzechy — odpowiedział Bojanowski — ale głuchym jest Bóg, bo grzeszyć nie przestajecie. Upokorzył was, zgniótł, krew się lała strumieniem, niewolnicy wasi stali się panami waszymi; urągają się wam i znęcają — a wy?... ucztujecie i odgrażacie się... i czczemi słowami szermujecie, żądając, aby Bóg zastępów za was szedł i zmiótł nieprzyjaciół, a wam pomstę łatwą dał w ręce!! Cierpliwym był Pan, ale przyszła godzina kary Bożej.
Mieliście proroki, które wam przepowiadały — nie wierzyliście im; mieliście znaki na ziemi i niebie — ślepiście byli na nie; przyszła kara... a zamiast pokuty przekleństwo i narzekanie macie na ustach... Biada tobie, królu, i królestwu twojemu!
Gdy powoli, jakby sam do siebie, na króla nie patrząc prawie, mówił tak Bojanowski, a Jan Kazimierz, ochłonąwszy ze strachu, dotknięty nieposzanowaniem majestatu swojego, burzył się już i myślał tylko jak ma odejść ztąd — proboszcz miejscowy, staruszek bojaźliwy, który nadszedł na ostatnie Bojanowskiego słowa i słuchał ich przelękły, począł starcowi zza króla znaki dawać, aby zamilkł.
— Nie zamykaj mi ust — zwrócił się ku niemu stary. — Niéma dziś od kogo-by on prawdę posłyszał. Z kazalnicy mu pochlebiać będą... od ołtarza go błogosławić: a grzesznik jest jako my, a gorszy od nas, bo on i grzechy jego na świeczniku są postawione.
Bogu wiarę ślubował, i strzymał; poprzysiągł ją królestwu temu, i nie dotrwa do końca.
Król się zwrócił do proboszcza...
— Szalony jest! — zamruczał — chodźmy.
Bojanowski pozostał na progu kościoła i, usłyszawszy odchodzących, podniósł oczy:
— Biada tobie i królestwu twojemu! — zamruczał raz jeszcze.
Drzwi kościołka przymknięte były tylko; starzec wstał, kijem się podpierając, bo chłopaka przy nim nie było, i wsunął się, wlokąc nogami do wnętrza.
Przed wielkim ołtarzem płonęła zwieszona lampa; ale mrok panował tu, wśród którego tylko gdzieniegdzie złocenia jakiego odblask i jaśniejsza chorągiew występowała. Bojanowski zbliżył się aż do stopni, kląkł i padł na twarz, jęcząc. Kosztur mu się wysunął z ręki; zaryczał głośnym płaczem i wołaniem do Boga.
Jan Kazimierz, poruszony jeszcze, usłyszawszy ten jęk, zawrócił się. Proboszcz chciał go wstrzymać, napróżno. Stary pątnik pociągał go ku sobie, trwożąc zarazem: ciążyły mu nielitościwie jego przepowiedni słowa. Doszedł aż do drzwi kościołka, przestąpił próg i w kruchcie mimowolnie padł na kolana, pobożnie złożył ręce, modlił się i słuchał.
Od wielkiego ołtarza słychać było urywane wiersze Psalmów Pokutnych.
W Warszawie czekały na króla wieści niepocieszające. Marya Ludwika wprawdzie powstała była z łóżka i czuła się lepiej; ale burza kozacka, mimo powolności posłów wysłanych do Chmielnickiego, zażegnaną nie była.
Uzuchwalony Chmiel więźniów wypuścić nie chciał; znęcano się nad posłami słowem i czynem; Kisiel, od obu stron podejrzewany, prawdziwym męczennikiem stał się dla miłości Rzeczypospolitej. Chmiel go zdrajcą Rusi, Polacy zdrajcą Polski zwali; przecież on nie przestawał pracować i choć zawieszenie broni wymodlił, granicą postanowiwszy — Horyń!
Tymczasem Rakoczy już z Kozakami się porozumiał, wiedziano o posłach z Moskwy, a Chmiel ważył: komu się zda, i czy nie najlepiej będzie Turczynowi hołdować, bo ten mu największą mógł dać swobodę.
Jan Kazimierz dwie zaraz, jedna po drugiej, pielgrzymki odprawił do cudownego obrazu w Czerwieńsku, pamiętny groźnych Bojanowskiego przepowiedni, do których Maryi Ludwice się nie przyznał.
Strzębosz, który sam jeden tylko słuchał zuchwałych przepowiedni, nikomu też ani słowa o nich nie pisnął.
Marya Ludwika, oile mogła, nalegała, aby król sam zaraz stanął na czele wojsk; tymczasem inni, po naznaczeniu trzech regentów: Firleja, Lanckorońskiego i Ostroroga, starali się przekonać króla i królową, że na chłopstwo i kozactwo samemu królowi iść — było to niejako majestat pański poniżać.
Lenistwo Kazimierza chętnie przyjmowało argument ten, chociaż królowa powstawała przeciwko niemu.
Na nieszczęście, chwilowo zdawał się król mieć słuszność i ci, co go od wyciągnięcia w pole wstrzymywali. Nadeszła wiadomość, iż Kozaków wygnano z Zasławia, że im kasztelanic krakowski Bar, zamek i miasteczko odebrał, a ostatecznie Kasztelan Kamieniecki o znaczną klęskę ich przyprawił.
Na dowód przywieziono do Warszawy chorągwie, które Kazimierz natychmiast do Czerwieńska odesłał, wszystko przypisując cudownej pomocy N. Panny, do której w tym obrazie miał szczególne nabożeństwo.
Ważyły się tak na zamku warszawskim dwojakie wpływy, na przemiany biorąc górę; ale Butler przepowiadał, że królowa ostatecznie zwycięży i, króla w zbroję przyodziawszy, na wojnę wyprawi.
Ona sama, choć niezupełnie do zdrowia wróciwszy, ciągle się z tem oświadczała, że towarzyszyć mu będzie. Dyspensa z Rzymu nadeszła nie dozwoliła już zwlekać małżeństwa i na Św. Trójcę termin został naznaczony.
Zaszła też zmiana chwilowa w królu, który w siebie teraz wmówić się starał, iż był najszczęśliwszym; czułym się nadzwyczaj okazywał dla Maryi Ludwiki — i przed Butlerem nawet poprzysięgał, iż małżeństwo to było mu najpożądańszem.
Jakoż w końcu Maja spełniło się naostatek przeznaczenie obojga. Nuncyusz, który wiele się przyczynił do otrzymania dyspensy w Rzymie i najdostojniejsi senatorowie zaproszeni zostali do pałacu na Krakowskiem Przedmieściu, gdyż Jan Kazimierz tu chciał wesele swe obchodzić.
Marya Ludwika przybrała na te uroczyste dni pogodniejsze nieco oblicze, zmuszała się do uśmiechu i wesela, lecz zpod tej pozłoty... chwilami przeglądała tęsknica i jakby zwątpienie.
Im bliżej teraz poznawała męża, tem silniej czuła, że więcej na własną siłę i wpływ rachować musiała. Wyśmienity humor króla, który dwa razy poszedł w taniec, raz z marszałkową Kazanowską, drugi raz z Lubomirską, ożywienie się jego, rozmówność, Butlera tylko nastraszyły.
— Będziemy za to pokutowali! — mówił Strzęboszowi — nigdy się ja króla nie boję więcej, jak wtedy, gdy jest bardzo szczęśliwym; naówczas tylko co nie widać, gdy w gniew i rozpacz wpadnie...
Marya Ludwika po kilkodniowych ucztach, mowach, i według zwyczaju ofiarowanych jej darach, które przychodziły w porę na wyczerpany skarb obojga (Gdańsk sam przysłał donatywę na trzy tysiące czerwonych złotych szacowaną), wymogła na królu powołanie senatorów dla narady: czy król sam osobą swoją miał jechać na wojnę — i czy pospolite zwołać należało ruszenie. Postarała się o to wpływem swym królowa, ażeby najwyższe hetmaństwo powierzono królowi i zgodnie go upraszano iść swą osobą na nieprzyjaciela.
Jan Kazimierz ciągle przez nią podbudzany, rycerskim duchem natchniony, nie sprzeciwił się i dopóki był pod wpływem jej, oświadczał się z gorącem pragnieniem ruszenia na wojnę.
Pospolitemu ruszeniu sprzeciwiało się wielu, nie chcąc niem szerzyć postrachu i jawnie okazywać całej grozy położenia. Łudzono się ciągle, iż chłopstwo... strwożone... pokonanem zostanie.
Cząstkowe na Wołyniu powodzenie niektórych oddziałów do pewnego stopnia tłómaczyło ten opór przeciw pospolitemu ruszeniu...
Chorągiewek zdobytych na tych różnych pułkach kozackich nasłano tyle do Warszawy, iż król z królową, nową pielgrzymkę odprawiając do Czerwieńska, pół seciny ich u ołtarza N. Panny złożyli.
Pobożność ta wszakże nie zachwiała postanowienia, aby król osobiście w wojnie czynny wziął udział. Nalegała na to królowa i miała po sobie wszystkich, którzy królowi dobrze życzyli.
Jednym z tych powierników, przed którymi Marya Ludwika wszystkich swych myśli i pobudek postępowania taić nie potrzebowała, był kanclerz Radziwiłł.
— Książę! — mówiła mu otwarcie — powinieneś być mi pomocą i poprzeć wyprawę króla na wojnę. Przeszłość nieszczęśliwa ciąży na nim: niepowodzenia, niestateczne zmiany, lekkomyślność przypadkowa może; sława wojenna jest mu koniecznie potrzebną. Nie powątpiewam o męztwie jego, a gdy raz w pole wyciągnie, pewną jestem, iż się przejmie duchem rycerskim i całem sercem spełniać będzie swój obowiązek.
— N. Pani — odparł Radziwiłł — jest to wistocie koniecznością niemal, ażebyśmy króla podbudzili i zmusili stanąć na czele; ale, uchowaj Boże, czego nie przypuszczam, klęski...
— A! nie! nie! — zakrzyknęła królowa gwałtownie. — Zwycięztwo jest pewnem, niezawodnem! Nie godzi się ani na chwilę o niem powątpiewać. Sam urok, odgłos... niepodobna, aby na ten motłoch nie podziałał.
Król zresztą mieć będzie z sobą do rady najzdolniejszych i znakomitą siłę żołnierza dobranego. Nie godzi się mu odbierać sławy, która jest tak potrzebną, aby obudzić poszanowanie i zaufanie...
Pozyskawszy Radziwiłła, ujęła na swą stronę królowa Ossolińskiego, zjednała innych, potrafiła nawet przez swój dwór wpłynąć na tych, co otaczali ciągle Kazimierza, nie wyjmując Butlera, i zniewolić ich, ażeby króla karmili nadzieją zwycięztw i sławy.
Wszystko to się powiodło lepiej, niż spodziewać się było można. Pierwszy raz w życiu Kazimierz trwał dłużej w postanowieniu. Wszystko dokoła niego przybrało postawę rycerską, szczęk i brzęk oręża dawał się słyszeć nawet w antykamerze.
Małe zwycięztwa, o których dochodziły wieści, prawdziwe, czy fałszywe, wyraźna opieka niebios, którą czuł nad sobą król, dodawały mu ochoty do łatwego, jak się zdawało, zdobycia laurów. Ukrywano może niektóre szczegóły przed nim, któreby rzeczywisty stan walki ze zbuntowanem Kozactwem poznać dały.
Gdy się to działo w Warszawie, najdzielniejsze siły Rzeczypospolitej, z prawdziwem bohaterstwem, godnem wiekuistej sławy, opierały się ogromnej potędze motłochu, dziesięćkroć liczniejszego o głodzie, w niedostatku środków obrony, wśród nieustannej grozy zdrady, która się wciskała wszędzie...
Oblężenie to Zbaraża epopeją jest, której unieśmiertelnieniu żadne pióro nie starczy. Ten heroizm głodny a wesół, ta śmierci pogarda, te codzienne ofiary życia, a jako chór towarzyszący im, urągowisko motłochu rozszalałego swą źwierzęcą siłą, pijanego zwycięztwem i gorzałką!
Wśród tych okopów Zbaraża stali prawdziwi pokutnicy za grzechy narodu, którzy zasłużyli na palmy męczeńskie. Wiedziano w Warszawie przez tych, którym się z oblężenia wykraść udało, jak zrozpaczone tu było położenie, jak pilno potrzebna pomoc, z królem, czy bez króla; lecz naprawdę całej grozy, całej straszliwości, znękania wojsk pozbawionych nawet chleba, nikt tu nie wyobrażał sobie.
Królowa tylko, której potrzeba było skłonić męża do wyciągnięcia w pole, wiadomościom ze Zbaraża dawała całkowitą wiarę, gdy inni starali się je przesadzonemi okazać. Nie wierzono w Tatarów, nie chciano dać wiary półtorakroć sto tysięcy liczącemu Kozactwu pod okopami, w których zaledwie dwadzieścia tysięcy bohaterów opierało się im dotąd zwycięzko, aż nareszcie gońce, zwiastujący głód blizki, brak prochów i kul, i ostateczne znużenie tych ofiar, zmusiły przyśpieszyć ciągnienie.
Zapowiedziano, że król do Lublina naprzód ma się udać, gdzie wojsk obiecanych pułki gromadzić się miały. Jan Kazimierz zdawał się odmłodzonym, wesołym, ufnym i tak ożywionym, a pewnym zwycięztwa, jak nigdy.
— Raz temu zawichrzeniu położyć koniec potrzeba — mówił z zapałem — a przy pomocy Bożej... Zdaje mi się, że godzina wybiła!
Ktoś podszeptywał o Tatarach.
— Jako żywo, ich niéma i nie będzie! — odpowiadali drudzy...
Ze świetnym orszakiem, przeprowadzany przez królową, pobłogosławiony przez duchowieństwo, pełen otuchy, wyruszył król z Warszawy. Marya Ludwika powróciła uspokojona, dopięła tego, czego pragnęła: uczynić miała rycerzem i zwyciężcą człowieka, który dotąd nosił na sobie tylko nieudolności i niestateczności piętno. Dokazała niemal cudu tem, iż potrafiła umysł Kazimierza przez dłuższy czas na jednym skupić przedmiocie, nie dając mu się rozczarować i zniechęcić.
Wszystko dokoła niego tchnęło teraz rycerstwem, bojem, bohaterską żądzą przelania krwi za wiarę i za kraj.
Lecz — dodać potrzeba też, dla określenia tego zapału tak niespodzianie obudzonego, iż wojna, którą rozpocząć miano, z Warszawy i z Lublina jeszcze wydawała się łatwym pochodem, w którym imię króla unosząc się w powietrzu, jak odgłos trąb mury Jerycho... miało rozproszyć wrogów.
W Lublinie już wieści nieco groźniejsze, przepowiadały nie tak łatwy pogrom i zwycięztwo.
Jednego wieczora, właśnie, gdy król miał klęknąć na modlitwę, oznajmiono mu posła panów regimentarzów od Zbaraża.
Był to dobrze tu wielu znany Stopkowski; lecz najlepsi przyjaciele w odartym, wynędzniałym, schudzonym, bladym, w tem z wymokłemi wargami i ogniem tylko rozpaczliwym świecącemi oczyma widmie żołnierza poznać nie mogli dzielnego, silnego, wesołego towarzysza.
Przynosił on listy od wodzów zamkniętych w okopach, ale oblicze jego było najwymowniejszem pismem, najlepszem świadectwem tego co wojsko przecierpiało.
Gdy król, bledniejąc, pismo odczytywał, Stopkowskiego zarzucano pytaniami, na które on niechętnie odpowiadał.
— Co ja wam rozpowiadać mam — mruczał — patrzcie na mnie, tacyśmy tam wszyscy. Jużeśmy z głodu konie, psy i szczury pozjadali... Nie wiem rychło-li nam samych siebie źréć przyjdzie...
Posadzono go za stół, usiłując odżywić i natchnąć nadzieją, lecz biedak nadto cierpiał, a nadewszystko nadto widział, aby wspomnienie krwawe łatwo się zatrzeć mogło.
— Nie pytajcie mnie — mówił głosem drżącym — bo jeśli wnet na pomoc braci utrapionej poskoczyć nie możecie, serce wam pęknie, słuchając, co my tam przecierpieliśmy i cierpiemy.
Tylko cudom męztwa i nieustannej czujności winniśmy, żeśmy na jatki nie poszli chciwemu krwi motłochowi!
Pod Zbaraż śpieszcie! na Boga! pod Zbaraż, póki czas, abyście nie przyszli napróżno kurhany sypać i trupy opłakiwać.
Listy, które przywiózł Stopkowski to samo mówiły, król sam poruszył się tak, iż chciał natychmiast ciągnąć dalej; ale tu poskoczyli senatorowie, — wołając, że króla nie godzi się narażać, dopóki sił dostatecznych nie zbiorą, bo i trzecie wici były wyszły na pospolite ruszenie, a szlachta się tak opieszale ruszała i ściągała, iż gdzie na tysiące liczono, i secin się doliczyć było trudno... Prawie codzień przyciągał mały jakiś oddziałek, chorągiew, trochę ludu strwożonego i bez onego ognia w piersi, co zwycięztwo zwiastuje. Starszyzna i król gorzeli, ale nie było z kim iść....
Brzemienne góry myszkę urodziły,
Mały deszcz chmury ogromne spuściły..
Ty, co to pragniesz spólnego ruszenia,
Porachuj się sam i spytaj sumienia,
A rzeczesz, widząc serce, rząd i siły:
I te-by góry myszkę urodziły...
Parturiunt montes...
Z tą siłą, jaką miał król, musiał posuwać się dalej, a przybycie znękanego posła zpod Zbaraża było dla wodzów potrzebną przestrogą, aby szli z ostrożnością niezmierną, jakby w kraju nieprzyjacielskim, gdzie już, dla chłopstwa, nigdzie nikt bezpiecznym nie był i wrogami czuł się otoczonym.
Wrażliwy król, chociaż długo nigdy w niczem wytrwać nie umiał, tem mocniej w pierwszej chwili odczuwał, co miał przed oczyma. Stopkowskiego opowiadanie przejęło go do szpiku kości i na chwilę zmieniło zupełnie. Heroizm oblężonych, którym śpieszyć na pomoc było potrzeba, własna godność i bezpieczeństwo, uczyniły go innym człowiekiem.
Nie dawał dniem i nocą pokoju strażom i czatom, nie kładł się spać, nie rozbierał, hasła wydawał i zmieniał, koni swych rozsiodłać nie dozwalał i ledwie w namiocie przypadłszy na spoczynek alarmował natychmiast. Pochodnie kazawszy zapalić, objeżdżał wojsko... puszczał się aż do czatów, aby je widzieć na oczy.
Taka nadzwyczajna gorliwość musiała też i w drugich męztwo i czujność wzbudzić. Zaraz też duch inny wionął na wojsko, choć Stopkowski mu go przynieść z sobą nie mógł, bo ten jeszcze grozą łaźni, z której się wyrwał, był przejęty.
Czego nigdy nikt spodziewać się nie mógł, Sapieha i inni baczniejsi dowódzcy króla powstrzymywać i hamować musieli, ciągle się oglądając na to, azali pospolite ruszenie nie nadciągnie gromadniej.
Najgorszem było, że w pośpiechu tym ani miano czas rozpoznać się, ani rozsłuchać, czy na drodze gdzie nie czekał ich nieprzyjaciel, co Stopkowski przepowiadał, trzymając przeciwko wszystkim, że Tatarowie na nich uderzą.
Drudzy wbrew przeczyli, opierając się na tem, iż prosty lud nic o Tatarach nie wiedział i nie słyszał, a nie posądzano ludu tego, że milczał umyślnie... i zdradzał...
Mnóztwo Rusi, której serce biło do Chmiela, służyło pod chorągwiami panów z królem ciągnących, a w tych nikt się też zdrajców nie domyślał, ani ich nie posądzał. Zbiegali codzień prawie, powracali nazad, przynosili umyślnie fałszywego języka.
Stopkowski, który już się nasłuchał i napatrzył w Zbarażu wszelkiego rodzaju nikczemnego zdradziectwa... ostrzegał napróżno.
Jakże się lękać było można człowieka, który wczoraj szczodrze obdarzony, pokornie rękę pańską całował, na ziemię padał, miłość poprzysięgał, a tejsamej nocy, najlepszego konia uchwyciwszy, biegł szukać Kozaków, aby im służyć!
Ciągle tedy spierając się o Tatarów, o których rozpowiadano, choć ich jeszcze nikt nie widział, ciągnął król dosyć czujnie od Zamościa pod Zborów, a tu już zgliszcza po drodze i zbiegli od tatarskich pęt świadczyli, że Orda wistocie Kozaków posiłkowała.
Aliści ani liczby jej, ani kędy się obracała, nie znał nikt, gdy Tatarski Han już Pełkę, chorążego pułku ostrogskiego, pochwycił i innych też wziął, a biciem i mękami zmusił, że o wojsku i królu śpiewali, co wiedzieli.
Tuż i wezbrana po deszczach Strypa i Zborów, na lewo dębowym gęstym lasem otoczony, a gdy w kościele na drugim brzegu za rzeką na nabożeństwo biją w dzwony i król, dla uroczystości Wniebowzięcia przeprawia się, aby mszy św. wysłuchać, harc z Tatarami się poczyna...
Król mimo całej czujności swej wiedział tylko tyle zpod Zbaraża, co mu listy Stopkowskiego przyniosły, a o Tatarach i ich sile tak, jak nic: gdy przebiegły Chmiel policzył pułki i siły, a Tatarom wskazał, gdzie polskiego króla i obozu szukać mieli.
On toż sam z częścią swoich czatował w odwodzie.
Tu dopiero tym, co dotąd z Kozactwem i jego chytrością do czynienia nie mieli, co je sobie ważyli lekko, co śmieli się, gdy w Warszawie rozpowiadano, że Chmiel miał swoich i w Wenecyi i w Watykanie i na Cesarskim i na Sułtana dworze, otworzyły się oczy i poznali, że nieprzyjaciel to był straszniejszy, niż się zdawał... a owo pijaństwo nieustanne i gburowstwo udanem było, owo chłopstwo umyślnie wdziane i noszone.
Nim się też dowiedziano o Tatarach, już Korycki, który w odwodzie był z pułkiem ostrogskim (tym, który w Toporowie Pełkę i Żółkiewskiego utracił), ścierał się z nimi, a choć garść miał tylko przeciw Ordzie, zahamował ją nieco... Z drugiej strony Tatarowie na ciągnące wozy napadli, przy których nikogo, krom ciurów nie było, a ci uszli i wozami droga się zaparła, a zamieszanie powstało straszne.
Szczęściem, że z orszaku króla nie potracili głów wszyscy i męztwo mieli, większe, niż szczęście.
Co prędzej i wozów i mostów na Strypie bronić było trzeba. Skoczył tedy ochotnikiem ze swymi Witowski i postanowili murem stać, ażby się wojska i króla doczekali. Do niego przyłączył się Ossoliński, starosta stobnicki, i pięć niezbyt odzianych chorągwi Województwa Ruskiego. Ci nietylko impet wstrzymali, ale Tatarów odparli.
Trwało to wszakże krótko, choć z posiłkiem nadszedł i otuchą Sapieha, z siedmią chorągwiami dobrze okrytemi i choć na sercu nie zbywało. Orda w dziesięć koni liczniejsza zalewała dookoła... czerniało od niej, jak od mrowia i odgłos walki głuszył kościelne dzwony.
Złą, zaprawdę, wróżbą było to wciągnienie do Zborowa, gdy na samym wstępie co najmężniejsi ochotnicy padli, usiłując powstrzymać dzicz, dopóki-by król się z wojskiem nie przeprawił i nie rozłożył. Zginął tu pierwszy Witowski, który innych za sobą pociągnął, Załuski, podpułkownik, obok niego, a mężnego Sapiehę, pod którym konia ubito, służba jego na rękach wyniosła.
Żałował król najmocniej Balduina Ossolińskiego, synowca kanclerza, który znalazł się u boku królewskiego, aby mu pogrzeb sprawił, młodego Tyszkiewicza i wielu a wielu innych z najdzielniejszej szlachty ruskiej. Ani się było można pocieszać tem, że takiemi ofiarami okupiono zwycięztwo, gdyż zaledwie obronną ręką wyszedł król, opędziwszy się ćmie tatarskiej, aby się mógł obozem rozłożyć i okopać...
Wojsko tchnąć, ani spocząć nie miało czasu, gdyż natychmiast taborem się potrzeba było obwarować, wałem osłonić, a wielka siła Ordy, w którą wczoraj nie wierzono, dziś już aż nadto się czuć dawała.
Tem jednem mógł tylko pocieszać się król, że do miary niebezpieczeństwa męztwo urosło, bo nietylko to pierwsze starcie, tak krwawe, nie strwożyło, ale wznieciło zapał nadzwyczajny.
Wieczorem późnym, gdy do chałupy, w której król się pomieścił tuż przy obozie, weszli: Ossoliński, który synowca opłakiwał, Stanisław Potocki, Jerzy Lubomirski, okryty pyłem i obryzgany krwią, ocalony Sapieha, a z niemi co najprzedniejszego wojsko miało — wszyscy słów nie mieli na wychwalanie tego męztwa, z jakiem wojsko się całe potykało i krom ciurów a woźnic, którzy na chwilę od wozów odbiegli, nie było człowieka, coby do ostatka nie wytrwał pod gradem strzał... i naciskiem Tatarów.
— N. Panie — odezwał się młody Sobieski, Starosta Jaworowski, dzień to wielkiej sławy dla oręża polskiego, bośmy niespodzianie pochwyceni, przemagającą siłą parci, w najniewygodniejszem stanowisku, cudu dokazali, odpierając nieprzyjaciela. Dosyć nam jednego Kowalskiego, aby dzień ten upamiętnić...
— Jakiego Kowalskiego? — zapytał król.
— Chorążego Ziemi Lwowskiej; — dodał Sobieski. — Tatar mu prawą rękę uciął, którą chorągiew trzymał: chwycił ją lewą, tuląc do piersi, a gdy i tę mu odrąbano, sam się położył na chorągwi i obronił ją.
— A Rzeczycki, Starosta Urzędowski — odezwał się Kasztelan Bracławski, Stępkowski — na któregom patrzył, jak się ze trzema chorągwiami między opłotki wparł, gdzie go ścięto.
— Rzeczyckiego tem więcej żal — dodał Sobieski — że nam tłómaczów braknie, gdy języka dostaniemy, a on po turecku, arabsku, persku i po tatarsku expedite mówił...
— Mnie mojego Czarneckiego przy wozach ubito — westchnął król...
— Niepoliczyć strat naszych — dodał kanclerz Ossoliński. — Szliśmy ostrożnie, czaty wysyłając, starając się o nieprzyjacielu wiedzieć: nie pomogło nic. Lud strwożony z Kozactwem trzyma, a nam, kłaniając się, kłamie, bo już Chmiela zwycięztwa upoiły jego i wszystkich...
Jan Kazimierz nie chciał jeszcze wierzyć w wielką Ordy potęgę, ale co chwila przynoszone wieści ją potwierdzały. Ossoliński i Jerzy Lubomirski, wszyscy zresztą, zgodnie największą baczność doradzali.
— Łacno to dostrzedz — rzekł kanclerz — iż Chmielnicki nawałę tę tatarską zesłał na nas; aby nam nie dać ciągnąć Zbarażowi na pomoc. Musimy się wyrąbać z Tatarów... i rozproszyć ich. Długo stać nie jest w ich obyczaju...
— Daj Boże, abyśmy ich zmusili — odparł Sobieski młody — lecz lękać się trzeba, aby ich tu liczba taka nie znalazła się, przeciw której my z największem męztwem nie podołamy.
Przez całą tę noc nikt w obozie nie zmrużył oka. Szło i o wojsko i o bezpieczeństwo osoby króla, który męztwo obiecywał znaczne, lecz i nieopatrzność a niedoświadczenie zdradzał. Wybrali więc wodzowie sześciu najdzielniejszych z młodzieży, którzy na krok króla nie mieli odstępować. Z tych później Jan Kazimierz dwu tylko przy sobie zostawił: Jędrzejowskiego i Sładkowskiego, czując się wśród wojska bezpiecznym, i trzymając w głównym korpusie Huwalda, gdzie była piechota niemiecka i usarskie chorągwie...
Na wszystkie strony porozsyłano czaty: nigdzie daleko sięgnąć nie mogły. W koło leżeli Tatarowie. Pełną ich była dąbina, zarośl i wzgórza...
Królowi dodawano męztwa i otuchy ale dowódzcy między sobą, zebrawszy się, później na radę u Ossolińskiego, przyznać się musieli, że tu bodaj drugi Zbaraż się gotował, jeżeli w prędkim czasie Tatarów się przełamać i rozproszyć nie uda.
— Gdyby Orda sama była tylko — rzekł Ossoliński — choćby jej dwakroć tyle na nas natarło, nie lękałbym się tak bardzo; nie z Tatarami jednak do czynienia mamy, ale z Chmielem, którego ręka niewidzialna jest wszędzie. On nas policzył wprzódy, niż my sami siebieśmy zregestrowali, on na nas ich nasłał, a sam w odwodzie stoi tak pewno, jakbym go widział...
— Święta prawda, panie kanclerzu — wtrącił młody Sobieski. — Chytrości jego padliśmy ofiarą, nie chcąc wierzyć w nim, czas wistocie przekonać się, że nie z lada jakim wrogiem do czynienia mamy.
Mybyśmy też chytrości zażyć powinni — dodał Sobieski — aleśmy do niej mało zdolni, a zanadto szlachetni, paść tak, jak Kowalski, dać się rozsiekać w opłotkach: to nasza sprawa... a podejść nieprzyjaciela...
— Zaprawdę — rzekł cicho Ossoliński — jużbyśmy w ostateczności tej i do przebiegłości uciec się powinni, lecz nie widzę, jakbyśmy zażyć jej mogli?
Sobieski dumał chwilę...
— Z Kozakami tą chytrością nic nie wskóramy — rzekł — a z Tatarami, którzy dawniej Rzeczypospolitej służyli, podarki od niej brali — i nie są tak przebiegli, jak Kozactwo... czemu-by nie próbować?
— Żebyśmy choć Rzeczyckiego mieli, który się z Tatarami mógł rozmówić — wtrącił Ossoliński — ale i tego nam zła dola... wyrwała.
— Nie chwaląc się — odparł Starosta Jaworowski — mógłbym go może zastąpić?
— Wy? — zapytał Ossoliński.
Sobieski się pokłonił.
— Pobić ich możemy próbować — odezwał się Starosta — a — poszczęści-li nam Bóg jutro, tem lepiej, — jeżeli ich nie odeprzemy — sprobujmy kupić... Na sprzedaż są...
Podumał chwilę kanclerz.
— Myśl-ci to jest, którą w naszem położeniu pogardzać się nie godzi — rzekł powolnie. Zachowajcie ją przy sobie... któż wie? zbawienną być może.
— Nie zdradzając się z nią — dodał Sobieski — na wszelki wypadek coś przygotować się godzi. Nie może być, abyśmy rannych lub pochwyconych w zgiełku niewolników tatarskich nie mieli. Wybrałbym z nich jednego dla języka, a wiedziałbym jak i co mówić z nim. Puścić-by go potem, niby z przypadku, aby poniósł między swych, co potrzeba.
Ossoliński miał położenie za tak niebezpieczne i rozpaczliwe, iż mu rada Sobieskiego, na pozór zuchwała i dziwaczna, nie zdawała się ani śmieszną, ani odrzucenia godną.
— Czyńcie co wam się zda dobrem — rzekł — ale na własną rękę. Probujcie... Ja sobie wiele nie obiecuję, lecz wszystkiego dziś zażywać potrzeba, gdzie nietylko o żywot, ale i o cześć naszę i króla chodzi.
Na tośmy przyszli! z dopustu Bożego — za grzechy nasze! — zamruczał, ręce łamiąc kanclerz.
Młody Sobieski wyszedł z namiotu.
Duszą i ciałem żołnierz, znał już wojsko, ludzi, dowódzców, rozkład obozu i namiotów — tak, że mu noc wiele nie przeszkodziła, natychmiast się puścić w okopy. Po drodze tylko pytał: azali niéma gdzie jeńców tatarskich i czy kto o znaczniejszym z nich nie słyszał?
Nastręczył mu się tu Strzębosz, który i dla własnej ciekawości i dla króla wszędzie pilno sznurkował i rozwiadywał się.
— Są Tatarowie powiązani — odparł Dyzma — na kupę ich zrzucono pośrodku, aby nie pozbiegali, bo ta dzicz zębami łyka rozgryza i pełzając, jak robactwo, się rozłazi.
Ale też ich i żywić nie było warto, a na miejscu im łby ścinać.
— Prowadź mnie — rzekł Sobieski.
W obozie, jak w biały dzień, ruszało się wszystko; rozpytali więc łatwo o drogę. Jeńcy nie pod namiotem, ale w kałuży, na ziemi, kupą byli zrzuceni i powiązani tak, że ich pęta razem się wszystkie łączyły. Już zdala smród kożuchów i ciał rozpoznać ich dawał.
Przy świetle rozpalonej pochodni Sobieski mógł, przechodząc około tej kupy, przekonać się, że wielu jeńców, ciężko rannych, już trupami było. Pomimo, że krwi koło nich kałużki stały, żadnego jęku i głosu nie słychać było... tylko chrapanie i ciężkie oddechy konających.
Z brzegu postrzegł Sobieski mężczyznę silnej budowy, nieco szlachetniejszego oblicza, na którem też odzież oznaczała jeżeli nie jakiegoś carzyka, to murzę może.
Schylił się do niego i coś mu szepnął potatarsku.
Jeniec oczy czarne wytrzeszczył jadu pełne: nie odpowiedział nic i odwrócił się.
Sobieski go kazał odwiązać od kupy i, z rąk mu łyk nie zdejmając, prowadzić za sobą do namiotu. Nieopierając się, ale jak bezwładna kłoda dał się Tatarzyn prowadzić. Strzębosz z ciekawości szedł za nimi.
Przybywszy do namiotu, Starosta Jaworowski kazał wody naprzód dać jeńcowi. Patrzał na nią długo, chciwie Tatar, jakby się wahał, czy ją przyjąć ma, ale pragnienie go paliło: chwycił w końcu i cały kubek wychylił do dna.
Sobieski mówić coś począł. Strzębosz, który potatarsku słowa jednego nie rozumiał, oczyma tylko mógł sobie tłómaczyć wrażenie, jakie czynił młody Polak na Tatarzynie. Bronił on mu się milczeniem dumnem długo, naostatek coś go dopiekło, wyrwało mu się słowo jedno. Sobieski je podchwycił; Tatarowi rozwiązały się usta, oczy mu się zaiskrzyły — posypały się z obu stron pytania i odpowiedzi.
Tatarzyn, w końcu znużony, padł na ziemię i zamilkł znowu. Starosta mówił długo jeszcze, potem przywołał dwóch jeszcze ze swej czeladzi i starszego ze sług, wskazał im na Tatarzyna i kazał go napowrót do innych jeńców odprowadzić.
Dzień zaświtał, gdy już król na koniu ustawiające się oddziały swe objeżdżał, niespokojny. Znali starzy wojownicy Tatarów, że zawsze dla zręczniejszego z łuków strzelania, na lewe skrzydło naprzód wpadali. Postawiono tu Lubomirskiego — który mężnie odeprzeć ich był gotów. Wiatr też, który o wschodzie słońca się zerwał, przychodził w pomoc, bo od królewskich wojsk Tatarom w oczy dął, co siłę ich strzał osłabiało i odnosiło je w stronę. Królowi, gorączka, z której od wczora nie wychodził, — dodała sił i ochoty bojowej, choć widok tatarskich tłumów, ponad któremi trzy zielone buńczuki Gireja powiewały w powietrzu — pewność ta, iż za nimi Kozacy stali, czekając hasła, bardzo wątpliwem czyniła zwycięztwo.
Około południa król z orszakiem swym i oddziałem straży objeżdżał jeszcze szeregi.
Jak przewidywano, na lewem skrzydle z Lubomirskim przyszło naprzód do starcia, a tu tak się ścisnęli walczący niemal w jedno ciało, że szeregów jednych od drugich rozeznać nie było można. Z małego wzgórza król, stojąc, patrzał, gdy w oczach mu się zaćmiło; tatarska dzicz złamała pierwsze szeregi, które poczęły iść w rozsypkę.
Nie wierzył oczom, gdy Puzowski od Lubomirskiego przypadł, wołając o ratunek i posiłki, a wołanie jego wymownem było, bo miał przestrzeloną wargę, gębę krwi pełną i strzała mu tkwiła jeszcze w ustach.
Piechota tedy niemiecka od króla poszła zaraz z Huwaldem naprzeciw uchodzącym, ale i Jan Kazimierz sam się z nią rzucił, zapomniawszy o niebezpieczeństwie. W tej godzinie życia krew rycerska się w nim odezwała.
Wybiegłszy naprzeciw uchodzącym, począł jednych szpadą uderzać, drugich konie za cugle chwytać, wskazując nieprzyjaciela.
Głos i widok rozgniewanego króla zawstydził i powstrzymał, a wtem i niemiecka piechota sypnęła gradem kul: Tatarzy nie mogli dotrzymać placu, zmieszali się, poczynając uchodzić.
Po odparciu tego pierwszego napadu, gdy się Orda nieco rozpierzchła, a do obliczenia strat przyszło, nie okazały się one wielkiemi, wojsko też przerażone szkodliwie nie było; ale wszyscy czuli, że się zwycięztwem też chwalić nie było można, i że, gdyby Tatarowie całą siłę swą wywarli na wojsko królewskie, pod nawałą tą — pewnie-by uledz musiało.
Myśli tej nikt nie wypowiadał: owszem, dodawano sobie otuchy, rozpowiadano przygody bojowe, dobywano szczątki połamanych strzał z kaftanów; ale w duchu spokoju nie było — król i teraz spocząć nie chciał.
On, jako wódz, odczuwał w tej godzinie wszystko, co krążyło w myśli tego tłumu, co nim poruszało.
Noc zapadła, chmurna, czarna i oparna; ciury obozowe i pospolity człek, który tylko czuł, że przewagi nie mieli wodzowie, widział ich posępne twarze, a troskliwe opasywanie się strażami przeciw nocy: począł się trwożyć.
W takim tłumie dość jednego słowa, aby wzniecić pożar. Głowy były po boju i znoju, może i napoju, oszołomione; najrzał ktoś przechodząc około wozów królewskich, że na nich wczoraj obluzowane sznury przymocowano. Zdało się drugiemu, iż dopatrzył koni, które do wozów wprzęgać miano; przywidziało się innemu, że namioty składano.
Dosyć tego było, aby po wojsku poszła wieść jak błyskawica: „Panowie się do ucieczki sposobią. Król uchodzi, a nas na rzeź i jatki Tatarom wydają!“
Nikt ani sprawdzał, ani wątpił, że wistocie, jak pod Piławcami, salwować się chcieli co przedniejsi, aby uniknąć niewoli: więc z szałasu do szałasu, szmer i trwoga, bieganina, nawoływania, krzyki.
Strzębosz, który do królewskiej chałupy wracał, jednego i drugiego ze strwożonych pochwyciwszy na drodze, choć się im w oczy rozśmiał, parsknął i zgromił, ale zmiarkował, że o tem królowi trzeba dać znać było.
Właśnie do drzwi dobiegał, gdy tu natrafił z jednej strony ks. Cieciszowskiego, z drugiej Tyszkiewicza, cześnika litewskiego, którzy przebojem śpieszyli tożsamo oznajmić.
Król wieczorne miał odmawiać modlitwy z ks. Lisieckim, Jezuitą, kapelanem swoim, gdy Cieciszowski, Tyszkiewicz i Strzębosz, nie oznajmując się, wtargnęli.
— N. Panie — zawołał Tyszkiewicz — chwili niéma do stracenia, zapobiegać trzeba wielkiemu zamieszaniu, a może sromocie. W obozie szerzą wieści, że dowódzcy i sam król uchodzić mają nocą... wszyscy też salwować się chcą. Pod namiotami niewypowiedziana trwoga i zamieszanie.
— Cóż mam czynić? — zapytał król.
Mężny kapelan ks. Lisiecki, który odwagę swoją miał życiem przypłacić, krzyknął na Strzębosza:
— Konia dla N. Pana. Pochodni! pojedziemy po obozie! Niech widzą oblicze pańskie, niech się przekonają, że tu życie dać wszyscy gotowi, ale salwować się nie myśli nikt.
Jan Kazimierz, który przez cały ten dzień był jak nigdy w życiu, usposobiony ofiarnie i rycersko, a miał w kapelanie swym ufność, natychmiast za nim wołać zaczął:
— Konia! pochodni!
Tyszkiewicz biegł do Lubomirskiego, ks. Cieciszowski do kanclerza, aby i oni królowi towarzyszyli.
Ale Jan Kazimierz wcale na nich nie myślał oczekiwać.
Wdziawszy już czapkę, wyszedł z ks. Lisieckim na próg.
— Co prędzej konia...
Podprowadzono mu go. Strzębosz, lękając się nocy i rozgorzenia, z jakiem król się wybierał pułki objeżdżać, pochwycił za cugle.
Pacholik przybiegł z zapaloną pochodnią.
— Koleją, po pułkach! koleją! — począł wołać Jan Kazimierz.
Zaledwie w środek obozu wjechał król, gdy naocznie się mógł przekonać, że mu fałszywie nie doniesiono. Pomiędzy szałasami i namiotami stały gromadki wykrzykujące: „Król i panowie uchodzą!“
Pierwszego, który mu się nastręczył, a nie widział nadjeżdżającego, uderzył król szpadą po ramionach.
— Król — zawołał z największym zapałem.— Otom ja! król wasz! Patrzajże, iż jako żyć pragnę, tak uchodzić nie myślę, ginąć z wami gotówem! Co wam się stało? Poszaleliście! Szlachta króla, żołnierze hetmana odbieżeć chcecie. Dziś nas Pan Bóg łaską swą salwował z niebezpieczeństwa, a jutro się zwycięztwa spodziewamy. W imię Jego!
Chyba tchórzowstwo i gnuśność wasza przyprawi nas o stratę tego, cośmy zyskali. Pocożeście tu szli i poczynali, jeżeli wam do końca serca braknie?
Ja tu pozostanę, choćby sam jeden do końca, a przyjdzie głowę położyć: nie wzdrygam się.
Tuż za królem ks. Lisiecki, zagrzany męztwem, którego dawał dowody codzień, podchwycił:
— Srom i hańba wiekuista nam i imieniu naszemu, jeśli się tej dziczy ulękniecie!
Rozstąpili się pomieszani i milczący żołnierze, a niektórzy z nich tłómaczyć poczęli, ale nie czas ich było słuchać, król tożsamo powtarzając, ruszał dalej. Stawał wśród nagromadzonych i wybiegających z namiotów i krzyczał na cały głos: Otom jest!... otóż stoję i nie uchodzę.
Wśród tego pochodu, który cały obóz na nogi powołał... nadbiegł konno Ossoliński.
— W tej chwili odebrałem posłańca, iż pospolite ruszenie ciągnie z siłami znacznemi; jutro się może połączyć z nami!
Sobieski, który też konia dosiadł, nie wahał się dodać:
— Tatarowie odstąpić radzi Kozaków! Wszystko się nam składa jako najlepiej. Zbarażcy oblężeńcy zwycięzko się bronią i rzeź wielką uczynili.
Wszystko to razem cudownie powstrzymało już tak rozszerzający się popłoch, że kilku, co na koniach siedzieli i mieli uchodzić, coprędzej zawrócili się, kryjąc, aby ich nie dostrzeżono. Zabrakło cóś bojaźliwszych, ale tych zniknięcie, na wczorajszą potyczkę złożono.
Umysły się uspokoiły. Król zaś nie chciał powrócić do swoich, aż cały obóz do kończyn jego objechał.
Na brzask się miało, gdy z ks. Lisieckim, który mszę św. zabierał się odczytać, powrócił do swych dworaków. Czasu już na odpoczynek nie było, ani kto o nim myślał.
Animusz okrutny owładnął właśnie tymi, co wczoraj największą okazywali trwogę.
Gdy król wyszedł po mszy na próg, znalazł całe podwórko pełne rotmistrzów, dowódzców, starszyzny, dopominającej się rozkazów. Wszyscy poprzysięgali, że do ostatniej kropli krwi bić się gotowi.
Wojsko zatem tak, jak wczoraj, szykować poczęto. W tyle, za obozem znajdowało się miasteczko... a wały obozowe sięgały pod cerkiew ruską, którą wczoraj jeszcze Kozacy odebrali i obsadzili. Z tej jednak strony nie ważyli się napaść, bo silnie była obsadzoną.
Już dobry był dzień, gdy razem Kozacy na lewe, a dwaj carzykowie tatarscy rzucili się na prawe skrzydło, którem dowodził Ossoliński.
Srogi i zajadły zawrzał bój, w którym mieszczaństwo też oszalałe, w dzwony bijąc, słomę po drogach paląc, udział brało. Prowadzili oni opłotkami znanemi sobie oddziały Kozaków... Zagrzmiały działa i niemiecka piechota dostała kroku. Nie ustępowali napastnicy, ale też wojsko się złamać nie dawało.
Królowi przyszły na myśl owe obiecane posiłki, które nie nadciągały.
— Strzębosz! — obrócił się do stojącego przy sobie, a kipiącego chęcią wyrwania się do boju chłopaka. — Chcesz ty mi zasłużyć, próbuj... idź do wozów, ciurów i luźnych ludzi... jest ich gromada, co się z założonemi rękami przypatrują daremnie. Dodaj im serca, zbierz do kupy, niech chwycą broni, co jest zapaśnej, lada opłotek od namiotu na żerdzi za chorągiew posłuży... Gdy nową siłę nadciągającą zobaczą, pierzchną może.
Zrozumiał wlot Dyzma przykazanie królewskie: spiął konia i pobiegł ku obozowi. Jednemu Bogu wiadomo, jakich tam zażył argumentów, ale w niespełna pół godziny, niejaki Zabuski, stary żołnierz, który się ze Strzęboszem połączył, prowadził już pod płóciennemi chorągwiami z obrusów... wojsko z pachołków i ciurów zebrane, które z taką zajadłością do boju szło, jakby panów swych zawstydzić chciało. Zabuski z tą gromadą wpadł do miasteczka na Kozaków i w pierwszym impecie wysadzili ich precz z niego na pole, ale gdy tu za daleko się zapędzili, Kozactwo się opatrzyło, z kim ma do czynienia i poczęło okrutnie siec i rąbać. Dopiero dragonia Pleśnickiego, Starosty Opoczyńskiego, na posiłek im przypadłszy, resztę uratowała.
Strzębosz, który razem z Zabuskim prowadził czeladź, nie opatrzył się aż w polu, że ksiądz Lisiecki, który z krzyżem w ręku między ciurów wpadłszy na koniu, najwięcej ich zagrzewał, najpierw postrzelony nieszkodliwie, a potem, nie dając się odprowadzić, drugą i trzecią kulą przeszyty, padł na placu.
Skoczył ku niemu Dyzma, aby zpod konia ratować, ale gdy się nad nim pochylił, usłyszał tylko z ust skrwawionych... dobywające się westchnienie ostatnie.
— Jezus — Marya — Józef.
Ks. Lisiecki nie żył.
Pod koniec dnia, wszyscy się na stanowiskach swych utrzymali, ale straty były ogromne. Uszli wprawdzie Tatarowie, pochowali się Kozacy. Zwycięztwo na oko pozostało przy królu, lecz oczy wodzów widziały już, że po takich kilku wiktoryach... obronić się nawale nie będzie podobna.
Gdy przyszło pod noc do obrachunku, płakał król nietylko swojego ukochanego kapelana, ale żołnierza najlepszego blizko dwu tysięcy, rotmistrzów i towarzyszów swych chorągwi czterdziestu siedmiu... i wielu najdzielniejszych z rycerstwa pospolitego. Wzięto jednego murzę tatarskiego i plugawego motłochu dosyć, ale tych nie żywiono...
Noc zapadła, król dziękczynne odprawiał modlitwy; w obozie dosyć ochoczo i raźno, opatrując rany, rozprawiano o dniu skończonym. Była to jedna z tych walk bez rozgłosu, bez widomego skutku, która więcej wysiłku, męztwa, ofiar kosztowała, niż niejedno świetne zwycięztwo.
Ossoliński, wszystko zważywszy... wczorajszą myśl Sobieskiego sobie przywłaszczył...
Wszedł do izdebki króla z czołem chmurnem.
— Bogu dziękujmy! — powitał go Jan Kazimierz — mam najlepszą otuchę. Posiłki nadejść muszą.
Zmilczał kanclerz.
— N. Panie — rzekł — i ja nie tracę nadziei, ale gdy szlachetnej krwi oszczędzić można... godzi się próbować.
Nie możemy się łudzić, trzymać się będziemy, ale zbaraskich naszych bohaterów nie odsieczem, a sami w końcu wycieńczeni — kto wie, czy coraz napływającym nowym posiłkom tatarskim wydołamy:
Król ręce rozkrzyżował.
— W Panu Zastępów nadzieja nasza!... — zawołał.
— Myślę — wtrącił Ossoliński — że się jednak godzi przynajmniej spróbować, azali cudem jakim nie oderwiemy im Tatarów. Tych kupić potrzeba.
— Jak? — zapytał król.
— Wyślę jeńca tatarskiego z listem do Islam Gereja. Zapytam go: dlaczego on, sprzymierzeniec Rzeczypospolitej, wierności jej nie dotrzymuje i z wrogami naszymi się łączy. Mam jakieś przeczucie, iż się w ten sposób uratować zdołamy.
Na pospolite ruszenie owo, niestety, rachować trudno. Kozactwo, samo sobie zostawione, Zbarażowi i nam czoła stawić nie będzie mogło.
Mam wysłać list? — spytał kanclerz...
— Trzebaż do dna wypić kielich upokorzenia? — odparł król.
— Nie będzie upokarzającem zapytanie, nie prosimy ich o nic.... Tatarzy ponieśli klęski, łupu niewiele zdobyli; damy im choćby ostatni grosz, abyśmy ich od Kozactwa odciągnęli.
Król się zadumał... nie odpowiadał.
— Oręża nie puścim z dłoni — dodał Ossoliński — lecz gdy krew złotem okupić można?
— Lękam się, aby mi plamą i grzechem to wezwanie Tatarów nie ciężyło — odezwał się powolnie — lecz szczędzić najdroższej krwi obowiązkiem... a Kozactwo złamać dla nas koniecznością, czyń — co Bóg natchnął...!
Westchnął Jan Kazimierz. — Nie chce Bóg pobłogosławić orężowi mojemu — szepnął smutnie. Stań się wola Jego!