Bohater Carlyle’a i nadczłowiek Nietzsche/Bohaterowie Carlyle’a
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bohater Carlyle’a i nadczłowiek Nietzsche |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bohaterowie Carlyle’a.
Napoleon. — Mahomet. — Luter. — Dzisiejszy stan protestantyzmu. — Co o Carlyle’u sądzi Taine.
Carlyle dzieli swych bohaterów na sześć kategoryi: bohatera Bóstwo, proroka, poetę, kapłana, literata i wreszcie bohatera króla.
Już z tego samego widzisz, że jego bohater nie zawsze jest w ścisłem znaczeniu tego słowa bohaterem.
Jeszcze wyraźniej zobaczysz to później, kiedy po kolei ci bohaterów jego przedstawię.
Pomiędzy nimi na pierwszem miejscu znajduje się, jak sam Carlyle powiada, »bohater największy, którego nie śmie nawet w tem miejscu wspomnieć«.
Wprawdzie nie mówi, dlaczego? ale można się łatwo domyślić, że nie śmie z powodu zresztą całkiem uzasadnionej obawy, żeby nie zostać źle zrozumianym. Gdyby bowiem z bohaterami ziemskimi wymienił w jednym szeregu Tego, którego ma na myśli, czytelnik mógłby sądzić, że Ten pierwszy z rzędu bohater Carlyle’a tylko co do stopnia heroizmu przewyższa innych, a nie co do samej jego istoty, czyli że jest bohaterem podobnym do nich, choć trochę większym.
Tak! Najwyższego Pana, który ludzi czyni wielkimi i bohaterami, zostawmy tam, gdzie Mu się należy, — gdzie na Tronie Swego Majestatu wśród czci i chwały cześć przyjmuje od wszystkiego, co żyje, rusza się i jest. Zostawmy Go tam; a zajmijmy się bohaterami ziemskimi, którzy, jak my, są ludźmi, choć większymi, doskonalszymi od nas.
Z pomiędzy ludzi głośnych w dziejach świata wzbudzają najwięcej podziwu wielcy zdobywcy. To też ich najczęściej nazywa się wielkimi, a Carlyle w dodatku — bohaterami-królami.
Oczywiście, że ostatnim co do czasu takim bohaterem-królem był Napoleon I.
Napoleon! Był to bez najmniejszej wątpliwości geniusz, — człowiek o indywidualności tak potężnej, że na ludzkości zaciężył, jak mało kto; był to niezrównany wojownik, który jako zwycięzca, opromieniony chwałą, wzdłuż i wszerz przebiegał Europę, obalał trony, tworzył królestwa, do woli swojej naginał wszystko.
Była to postać wielka; ale czy zasługująca na uznanie, tytuł »wielkiego« i u potomności? Czy Napoleon ma być »wielkim« i w oczach naszych?
»Nie wiem, co na to odpowiedzieć, — rzekł tak zagadnięty Aleksander Manzoni. — Kiedy bowiem w jednę syntezę zbiorę wszystko: wielkie i niskie, dobre i złe, szlachetne i podłe strony, składające się na tę postać monumentalną, muszę nazwać Napoleona niepospolitym, ale czy mogę go nazwać »wielkim«? Trudno rozstrzygnąć.«
Tak! było trudno za czasów Manzoniego, ale nie dziś.
Dla wyrobienia sobie sądu krytycznego o Napoleonie trzeba zbadać, czy wojny jego były sprawiedliwe, jego zdobycze uprawnione, jego wawrzyny zasłużone? Otóż jeżeli się pokaże, że ani wojny jego sprawiedliwemi, ani zdobycze uprawnionemi, ani wawrzyny zasłużonymi nie były, to trudność ta się rozproszy i będziemy musieli wyznać, że jego bitwy zwycięskie były jedną, wielką, barbarzyńską hekatombą milionów egzystencyi, złożonej w ofierze nienasyconej ambicyi człowieka-tyrana, — jednym olbrzymim przez lat kilkanaście ciągnącym się gwałtem i rabunkiem a on, Napoleon — wielkim, ale bandytą, nie człowiekiem.
Dziś sześćdziesiąt lat po Manzonim wiemy, co o Napoleonie I. trzymać trzeba. Dziś potomność, o wiek cały od niego odległa, wydać może i wydaje o nim sąd krytyczny i bezstronny. I ten sąd wypada dla niego fatalnie.
Niema historyka, któryby nie uznawał, że wszystkie prawie wojny jego były nieuzasadnione, niesłuszne i niesprawiedliwe. Mógł on przez nie zyskiwać rozgłos, wzmacniać i powiększać swą potęgę — mógł okrywać się coraz większą sławą wojenną, siać coraz większy postrach; ale nie mógł zasługiwać i nie zasłużył na chwałę prawdziwą, żeby potomność zaliczyć go mogła pomiędzy ludzi wielkich. Inaczej pierwszy lepszy zbój, byle odważny, sprytny i szczęśliwy, mógłby, tak samo jak on, rościć prawo do chwały i uznania, nazwać się »wielkim«.
Tak, Napoleon I. był wielkim, zręcznym i odważnym korsarzem, jednym z tych, z jakich jego Korsyka słynęła od dawna. To też do chwały prawdziwego bohatera nie ma on prawa.
A teraz porównajmy Napoleona I. ze św. Franciszkiem Ksawerym — wielkość jego pozorną, z wielkością tego świętego prawdziwą. Weźmy z jednej strony hałaśliwą i rozgłośną jego sławę, opartą na chwilowem oręża powodzeniu, — jego zdobycze, okupione krwią milionów żołnierzy, nieszczęściem tylu tysięcy rozbitych rodzin, osieroconych dzieci, tylu krajów wyniszczonych, wyssanych z ludzi i pieniędzy: — i porównajmy ze sławą Apostoła Indyi i jego zdobyczami w duszach ludzkich, odnoszonemi łagodnością, miłością, wspaniałomyślnością i poświęceniem.
Jeden i drugi — to zdobywcy. Ale który z nich większy? Czy ten, co przez świat pędzi mordując i niszcząc, lub tamten, co idzie, czyniąc dobrze wszystkim, niosąc wszędzie przed sobą światło prawdy, przywracając ludziom spokój sumienia, wskazując drogę do prawdziwego i trwałego szczęścia?
Kto z nich dwóch większy? Czy ten co o śmierć doczesną przyprawia przeszło trzy miliony ludzi, lub tamten, co przez chrzest, własnoręcznie udzielony, ożywia na duchu ich setki tysięcy?
Napoleon I. był wielkim wodzem, strategikiem, znakomitym organizatorem, ale nie wielkim człowiekiem.
Pomijając inne gwałty i zbrodnie, dość przypomnieć tę, która na sumieniu tego awanturnika zaciężyła najbardziej i stała się najbliższym powodem smutnego jego upadku: mianowicie nikczemne, podstępne, okrutne postępowanie, — walkę przez dziesięć lat wszelkimi sposobami prowadzoną z bezbronnym, dobrym i jak dziecko łagodnym starcem z Watykanu, Piusem VII.
Ten człowiek, co wczoraj był jeszcze niczem, ten pijany swem powodzeniem parweniusz, ośmielił się, niesłychanem w dziejach ludzkich przykładem, przez lat kilka wobec całego świata pozbawiać bezbronnego Papieża więcej niż życia, bo możności znoszenia się z Kościołem! Inni wrogowie zadawali Kościołowi rany mniej lub więcej dotkliwe i silne, a on Napoleon judaszowską swą ręką usiłował go zdusić!...
Z kar i klątw kościelnych sobie drwił: »Czasy średniowieczne minęły — rzekł z przekąsem, kiedy się dowiedział o rzuconej na siebie klątwie. — Dziś klątwy papieskie z rąk mych żołnierzy bagnetów nie wytrącą a mnie na pokutę do klasztoru nie zapędzą«.
A jednak, jednak... jedno i drugie się spełniło i to prędzej niż sądził i smutniej, niż przypuszczał. Pokazało się, że klątwy papieskie siłę swą zachowały, skoro z rąk odmrożonych jego żołnierzy wytrącić potrafiły bagnety, a jego zaprowadziły na wyspę św. Heleny, gdzie samotny, w ciszy i odosobnieniu większem, niż w murach najbardziej od świata odciętego klasztoru, miał czas o pokucie myśleć, otrzymać rozgrzeszenie i pojednać się z P. Bogiem.
Szczęściem dla jego duszy, że z tego czasu korzystał i umarł, jak chrześcijanin.
Napoleon niedowiarkiem nie był. To też wiara mu przyszła z pomocą, gdy go ludzie opuścili, — podała rękę, podniosła z prochu i... uczyniła, ufajmy, wielkim i to prawdziwie wielkim tam, gdzie swej wielkości już utracić nie można, — w niebie.
Jednak Napoleon ma pozory bohatera. O ile pod bohaterem w ścisłem znaczeniu rozumiemy człowieka, okazującego w swych czynach nadzwyczajnych szczególne podobieństwo do Pana Boga w Jego działaniu na zewnątrz, — on nim nie jest, to rzecz oczywista. Za wiele w nim złego, zbrodni i występków.
Ale o ile bohaterem nazwiesz człowieka czynu, którego żelazna energia ludzkości nowe wykreśla drogi, — Napoleon nim jest. Dzięki potędze swego umysłu, szybkości swej decyzyi, trafności swego sądu, przedsiębiorczości, ruchliwości, szerokości i dalekości swych planów, mógł on stać się bohaterem ludzkości i to pierwszorzędnym, a stał się jej katem i, jak drugi Atylla, Dżyngischan, Tamerlan, od P. Boga za grzechy jej zesłanym biczem. Jego niczem niepohamowana ambicya, ciągłe wyszukiwanie pozorów do zrywania i obchodzenia zawartych dopiero traktatów, morderstwo ks. d’ Eughien, okrutne zagłodzenie bohatera murzynów Tussaint Louverture’a, wiarołomstwo nikczemne względem rzeczypospolitej weneckiej, wyzyskiwanie i oszukiwanie oddanych mu całą duszą Polaków, jego lekceważenie i wzgarda dla ubóstwiających go żołnierzy, których z pogardą »żerem armatnim« (chair à canon) nazywał, zabór państwa kościelnego a przedewszystkiem niewola i więzienie Piusa VII: — to są plamy, piętnujące go piętnem hańby — plamy, których wawrzyny, zdobyte na polach bitew zwycięskich nie zakryją nigdy.
Napoleon mógł się stać bohaterem, jakiego świat nie widział, gdyby swych wielostronnych i niepospolitych zdolności chciał użyć dla dobra ludzkości, a nie dla zaspokojenia nienasyconej swej ambicyi, — mógł stać się wielkim dobroczyńcą ludzkości, którego dalekie pokolenia wspominałyby z wdzięcznością, — mógł porwać serca milionów. A tu?
A tu, oprócz żołnierzy sfanatyzowanych i podnieconych ciągłemi zwycięstwami, nie lubił go nikt a bali się wszyscy, nienawidzili wszyscy.
A tu, obok sławy chwilowej, wymuszonej powodzeniem zwycięskiego oręża, zaciężyło na nim przekleństwo gnębionych przezeń narodów, osieroconych rodzin, do kija żebraczego doprowadzonych nędzarzy.
A tu sąd surowy potomności piętnujący, jego pychę, ambicyę, egoizm, okrucieństwo i małostkowość. Jednem słowem zamiast bohatera — kat, zbój na wielką skalę, bicz Boży, kara za grzechy.
Żeby być sprawiedliwym, trzeba przyznać, że i Carlyle przed Napoleonem nie wiele pali kadzidła.
Nic zresztą dziwnego, bo jest Anglikiem; Napoleon u niego bohaterem i nie bohaterem! wielkim człowiekiem i nie wielkim...
Za to całe swoje uznanie zachowuje Carlyle no zgadnij, dla kogo? Otóż choćbyś i rok cały myślał, nie zgadniesz.
Bohaterem ludzkości, ale takim wyjątkowo wielkim... dla niego, dla Carlyle’a, szkockiego purytanina: jest Mahomet.
Tak, Mahomet, bohater-prorok.
Gdy chodzi o Mahometa, Carlyle rozczula się, wpada w zachwyt, podziwia wszystko, ale najbardziej to, że ten bohater wiekopomny odważył się w czyn wprowadzić zasadę religijnego indyferentyzmu, »albo wszystkie religie są prawdziwie, albo żadna«.
Zdaniem Carlyle’a Mahomet jest wielkim człowiekiem i bohaterem dlatego, że z wszystkich religii wziął coś i z tego stworzył syntezę.
»Albo wszystkie religie prawdziwe, albo żadna«! Hasło to znane oddawna. Ogłaszał je światu Lessing, Goethe, Schiller... ale Mahomet?
Zresztą, choć przyznaję zdolności wielkie, owszem genialność Lessingowi, Goethemu, Schillerowi, z tego jednak względu pochwalać ich, a tem mniej wielbić nie mogę, bo indyferentyzm, tak pojęty — to najpierw nonsens, jako twierdzenie bezpodstawne, niekrytyczne; potem to lekkomyślność, posunięta aż do szaleństwa a wreszcie to w oczach człowieka wierzącego w dodatku prawdziwe bluźnierstwo.
Nie! »nie wszystkie religie prawdziwe, albo żadna«, bo »jedna jest tylko religia prawdziwa a inne fałszywe«. Oto hasło prawdziwe, hasło ludzi rozumnych i myślących krytycznie.
Jeżeliby tedy było nawet prawdą (czego zresztą Carlyle bynajmniej nie udowadnia) — że Mahomet przy zakładaniu swego Islamu wspomnianą zasadę chciał wprowadzić w życie: — to do tytułu bohatera byłoby mu jeszcze bardzo daleko, owszem brakowałoby właśnie pierwszej a niezbędnej do tego cechy, bo podpodłoża prawdy, rozsądku i rozumu. Już co, to co, ale z prawdą, rozumem i rozsądkiem Mahomet i jego religia doprawdy nie wiele mają wspólnego.
No! Carlyle o takie drobnostki nie dba. Mahomet wedle niego jest bohaterem, bo jest prorokiem; a jest prorokiem, bo, jego posłannictwo, zresztą bardzo nieokreślone, z którem występował, »było wewnętrznie prawdziwe, — było głosem, nie dającym się odróżnić, nieokreślonym, ale mimo to poważnym — głosem pochodzącym z głębin niezbadanych...« »W Mahomecie nie było — jak on sądzi — nic próżnego, wymarzonego, ale ognista masa życiowa, wyrzucona z niezgłębionego łona przyrody... Zapalić świat — rozkazał mu Stwórca świata i on zapalił....«
»Zapalił!«.... ale czem? Czy może duchem? O nie, świata duchem zapalać Mahomet nie myślał, ale palił ogniem i mieczem, jak to widzimy na bibliotece aleksandryjskiej, zniszczonej przez następcę Omara w imię zasad Mahometa i jego Koranu.
Mahomet — to prorok, to bohater!
Ktoby się po panu Carlyle’u spodziewał takich względów dla Mahometa! »Dzieło jego — powiada — to dzieło święte.«
Jeśli tak rzeczywiście sądzi, dlaczego nie przechodzi na Islam? Wszak pod Islamem żyć można na ziemi wygodnie, bardzo wygodnie... po zwierzęcemu — a w dodatku ma się jeszcze obiecane niebo... pojęte rozumie się... także po zwierzęcemu.
Prawda, zachodzi tu drobna trudność, z którą jednak widocznie i Carlyle się liczy, mianowicie pytanie, czy też obietnice Mahometa wogóle są czegoś warte? w czyjem on przemawia imieniu? kto go do zakładania nowej religii upoważnia? czem wykazuje, że nie jest zwodzicielem i szarlatanem, ale reformatorem i zakonodawcą?
Otóż na te wszystkie niedyskretne pytania odpowiedzi wystarczającej nie daje ani sam Mahomet, ani żaden z jego wyznawców, ani nawet Carlyle, mimo całą swą ku niemu sympatyę.
Co mówię, Carlyle ją daje, ale jaką? »Koran — to nudna i ciemna paplanina, powiada, niestrawna, bezkształtna i bezwładna: jednem słowem, to stek głupoty nieznośnej.« — I tę »głupotę nudną, nieznośną« miałby Mahomet otrzymać od P. Boga, a jeśli od P. Boga jej nie otrzymał, to otrzymał od kogo?
Sam Mahomet wprawdzie utrzymuje, że wziął ją z góry, z posłannictwem do przeprowadzenia rozpoczętego przez siebie dzieła. Ale na to znowu dowodów nie daje żadnych, przynajmniej wystarczających, krytycznych; bo powoływać się na sny, widzenia, to doprawdy za mało. Przecież każdy oszust, mógłby na nie się powoływać. Zresztą gdyby Mahomet nawet sam nie był oszustem, jak za tem przemawiają pozory, mógłby być »oszukanym« przez kogo innego n. p. przez duchów złych albo choćby przez swą wybujałą a chorobliwą wyobraźnię. Gdzie dowód, że nim nie był?
»Jakkolwiekbądź Mahomet dokonał rzeczy wielkich, dopiął swego, założył nową religię i zjednał dla niej znaczną część ludzkości.«
Prawda, ale cóż stąd? Czy może stąd wynika, że jest posłannikiem Bożym, Prorokiem prawdziwym? jak utrzymuje. Powodzenie miał, ale wiemy dobrze dlaczego. Oto dzięki sprzyjającym okolicznościom, dorwawszy się władzy, założył państwo silne, co mógł uczynić równie łatwo pierwszy lepszy awanturnik, a potem, gdy szczęście orężowi jego dopisywało, jak Atylla przed nim a Dżyngischan i Tamerlan po nim, dokonał wielkich podbojów i podbitym narodom narzucił swą religię. Otóż jeżeliby z powodu tych podbojów i nawróceń, dokonanych przemocą, miał stać się Prorokiem, to z tej samej przyczyny prorokami byliby i tamci, — byłby Atylla, Dżyngischan i Tamerlan, wielcy i sławni zbóje.
To pewna, że cudów nie dokonał Mahomet, to też na nie się nie powoływał, bo ich zdziałać nie mógł...
Ale może mógł się powołać na swe wielkie cnoty? świętość nadzwyczajną? — życie jaśniejące zaparciem się siebie, pobożnością i poświęceniem? O tem lepiej nie mówić. Jego harem, żony i nałożnice świadczą najlepiej, jaka była wartość etyczna tego człowieka... i jaka jego świętość.
I tu przychodzi Carlyle i ma czelność utrzymywać, że ten ograniczony, ambitny i rozpustny człowiek jest bohaterem, bo jest sprytnym i przebiegłym — bo wyzyskując słabość ludzką, z ułomków innych religii klei nową, w której po życiu bezmyślnem, leniwem i na pół zwierzęcem obiecuje wyznawcom niebo, takie, jak w swym haremie urządził sobie na ziemi!«
Kto chce wiedzieć, czem jest Mahomet i jego dzieło, niech przeczyta, co pisze kardynał Massaia w swej książce p. t. »Trzydzieści pięć lat w Afryce«. Ten dzielny misyonarz, przez lat kilkadziesiąt mający sposobność przypatrywania się z bliska wyznawcom Mahometa, powiada, że: »w swych wycieczkach misyjnych u nich spotykał zawsze większą nieobyczajność i większe zepsucie, niż u pogan. To cecha charakterystyczna Islamu, po której poznać go można wszędzie«.
I ten założyciel religii dziwacznej, co przez wielożeństwo i rozwody do rzędu bydlęcia poniżył kobietę, a upodlił mężczyznę; — co przez niewolnictwo podeptał godność ludzką, a przez fatalizm zagrodził ludzkości drogę do rozwoju i postępu, — co dla znacznej części ludzi stał się zarazą moralną: — miałby być bohaterem dlatego, że stał się tego przyczyną!!
Tak chce Carlyle, ale nie zdrowy rozsądek.
Idźmy dalej. Widzieliśmy, że Mahomet, wedle Carlyle’a to bohater-prorok; zaś bohaterem-kapłanem jest u niego Marcin Luter!
Para dobrana, niema co mówić. Lutrowi obok Mahometa zapewnie z wielu względów do twarzy, ale, żeby miał być i on bohaterem — to co innego!
Zobaczmy, czy znajdziemy w nim ślad czegoś, co jak n. p. u Napoleona mogłoby być nazwane bohaterstwem przynajmniej w znaczeniu dalszem choćby najszerszem.
Carlyle widzi w Lutrze typ bohatera-kapłana. Kapłanem wprawdzie był, ale zanim został »reformatorem«; od chwili zaś, gdy, zbuntowany przeciw Kościołowi, rozpoczął swą religijną działalność, tak mało dbał o godność kapłańską, że, jak sam wyznaje, »za poradą szatana« zaprzestał odprawiać Mszy św. Stąd poszło, że w protestantyźmie niema ofiary, ani kapłanów.
I ten kapłan, co znosi ofiarę, ma być typem kapłana-bohatera! To tak samo, jakbyśmy powiedzieli, że typem bohatera żołnierza jest oficer, który swój sztandar zdradza, swemu monarsze się sprzeniewierza, depce uniform i odrzuca broń, jaką dotąd z nieprzyjacielem zwycięsko się potykał!
Luter bohaterem-kapłanem! po swem odstępstwie — kapłanem? ale czyimże nareszcie był kapłanem? czy może Bożym jak przedtem? — on, co szatana miał ciągle na ustach, co w złorzeczeniu i przeklinaniu nie miał sobie równego!
Luter bohaterem-kapłanem! Czy może dla cnót kapłańskich? I to także nie. Przecież charakter tego człowieka był tak podły, brudny, przewrotny i występny, że sławnych jego »Rozmów przy stole« (Tischreden), w których duszę swą bez żadnej żenady nie wstydził się odsłonić, czytać nie można bez wstrętu, niesmaku i obrzydzenia: stąd o nich luteranie wogóle mało wiedzą. Ukrywa się je przed niemi jak najstaranniej, bo bliższe zaznajomienie wzbudzićby w nich mogło niechęć i wzgardę już nietylko do autora, ale także i do jego reformy.
Pod żadnym tedy z tych względów bohaterem Luter nie był: więc może bohaterstwa dokonał w przeprowadzeniu dzieła rozgłośnego, niestety! i trwałego, które bez żadnej wątpliwości od niego wzięło swój początek. Przecież on, jak powiadają jego wyznawcy, »zreformował Kościół Chrystusowy, przywrócił wierze pierwotną czystość, odrzucił naleciałości, które w ciągu wieków papiestwo w niej nagromadziło.«
O tem dałoby się dużo powiedzieć. Tu wystarczy podnieść, że przecież niepodobna, aby coś wielkiego i zbawiennego wyjść mogło z rąk »szaleńca i zbrodniarza« — jak on sam siebie nazywał. Luter nie reformował, ale psuł; nie poprawiał, ale niszczył. Któż inny, jak nie on, stawiał zasady, że: »wiara sama usprawiedliwia«, że »grzeszyć wolno silnie, byleby się silniej jeszcze wierzyło«; »człowiek za czyny swoje nie odpowiada«, »Pismo święte każdy tłómaczyć sobie może dowolnie« i t. d. Czyż częściowe nawet wprowadzenie ich w życie nie prowadzi do niesłychanego rozluźnienia obyczajów i całkowitego podkopania społeczeństwa?
Miał czas o tem przekonać się on sam, kiedy patrzał, co się działo wśród Nowochrzczeńców w Monasterze, chłopstwa zbuntowanego na wsi, na dworze Filipa Heskiego i wogóle w całem »zreformowanym kościele«.
»Ale miał powodzenie!«
Tem gorzej dla niego. Im większą szkodę spowoduje pożar, tem większą jest wina tego, który dom podpala.
Otóż reforma XVI w. była takim strasznym pożarem, który, objąwszy Europę północną, spowodował spustoszenie i zniszczenie znacznej części owczarni Chrystusowej; a rozniecił go on, Luter, nie kto inny, — to jego wyłączna zasługa.
Co prawda, przyszło mu to nietrudno, bo materyał palny był od dawna już nagromadzony. Wystarczyło wzniecić iskrę. On to uczynił.
Brochmand, predykant protestancki, powodzenie Lutra tłómaczy tak: »Cóż dziwnego, że mu się reforma udała, skoro książętom dał dobra kościelne; pospólstwu — swobodę obyczajów, a kapłanom — żony: oto trzy drogi, na które reforma Lutra zaraz od początku wszedłszy, kroczyła z łatwością i prędko się rozwijała«.
Zostaje jeszcze jedno.
Może Luter dał przy tem wszystkiem dowody odwagi osobistej, zwyciężał mężnie wielkie trudności, narażał na wielkie niebezpieczeństwa, albo, jak kiedyś pokrewny mu duchem Jan Hus, z powodu swej »reformy« ucierpiał wiele?...
Że się naraził na klątwę papieską, Papieżowi hardo stawiał, nawet ośmielił się wymyślać ostatnimi słowami!... to wiemy. Ale wiemy także, że czynił to wszystko z poza pleców potężnych książąt niemieckich, których opiekę zapewnić sobie umiał »drobnymi« (??) ustępstwami, pozwoleniem n. p. na bigamię elektora heskiego Filipa, na rabunek dóbr kościelnych i inne podobne ustępstwa.
To też nie pojmuję, na jakiej podstawie mógł Carlyle powiedzieć, że Luter był, »człowiekiem o sercu wyjątkowo mężnem — choć przytem nadzwyczaj pokornem i łagodnem«. (?)
Dla wykończenia fizyonomii tego rzekomego bohatera-kapłana przypatrzmy się owocom jego dzieła w czasach dzisiejszych. Może są tego rodzaju, że ludzkość, doznając jego błogich skutków, uznać go powinna za swego dobrodzieja i tem samem za bohatera... przynajmniej pozornego.
Luter chciał, zamierzał »Kościół Chrystusowy zreformować«, i zapewnić ludziom Ewangelię czystą, oczyszczoną z dodatków i naleciałości papizmu«, a do tego, jako podstawy, użył »swobodnego« i przez żadne postanowienie kościelne nieograniczonego »badania Pisma św.« (freie Forschung). Co z tego wyszło?
Do czego to badanie swobodne doprowadziło współczesnych nam wyznawców jego »reformy«, w jakim stanie znajduje się zreformowany jego kościół ze swą »czystą ewangelią«, niech powiedzą wybitni a wierzący przedstawiciele tegoż kościoła, których Ci zaraz przytoczę.
»Im głębiej się zastanawiamy nad dzisiejszą protestancką teologią — pisze jeden z nich — tem jaśniej widzimy, że stoją tam naprzeciw siebie dwa światy, z natury rzeczy całkiem ze sobą sprzeczne.... A wszystko się w nich obraca około zasadniczego pytania: »Co się wam zda o Chrystusie? czyim synem jest?« Kwestya bytu wiary protestanckiej zależy od odpowiedzi, jaką wyznawcy jej na to pytanie dają. Jeżeli, od wiary swych przodków się odwracając, porwą więzy, łączące ich z Chrystusem i Bóstwo Jego odrzucą — wybiła dla protestantyzmu godzina ostatnia.
»Kościół, nie opierający się na Bóstwie Chrystusa, jako na swej podstawie niezłomnej, już nie jest Chrystusowym kościołem; to też niema on prawa zwać się kościołem ewangelickim (oj! wielka prawda), ani luterańskim (a to czemu nie?).
»Dlatego nie chcemy mieć nic wspólnego z teologią, która odrzuca albo przekręca podstawę wiary chrześcijańskiej: mianowicie wiarę w Bóstwo Chrystusowe, Jego cuda, Zmartwychwstanie, w zadosyćuczynienie za grzechy, jednem słowem w całe dzieło Odkupienia....
»Przeciwko temu — przeciwko t. zw. »oswabadzaniu ducha z pod jarzma Kościoła« my wszyscy protestujemy jak najuroczyściej. Kto chce wiedzieć, do czego takie oswabadzanie prowadzi, niech patrzy, jak wpływ naszego ewangelickiego kościoła z dniem każdym maleje! jak coraz więcej czuć się daje brak przerażający poszanowania powagi wszelkiej — jak lud nasz się coraz bardziej odchrześcijania (czyli poganieje) i rewolucyonizuje.
»Kościół zreformowany przechodzi dziś chwilę straszliwego przełomu, stoi na rozstajnej drodze. Jego przyszłość, — owszem, byt zależy od kierunku, w którym pójdzie.... To pewna, że, jeżeli tak będzie dalej, we walce ze swymi nieprzyjaciołmi, nacierającymi nań z zewnątrz i z wewnątrz — on zginąć musi.«
»Widzę, jak kościół ewangelicki w Niemczech — skarży się kaznodzieja nadworny i poseł do parlamentu Stöcker — jest strasznie zagrożony. Wrogie siły szarpią nim na wszystkie strony, niszczą go, nie dając mu ani chwili spokoju. On choruje na ciężkie błędy, których nie może pokonać, bo wewnątrz jest zbyt słaby, a na zewnątrz pozbawiony wpływu.... Myślałem, i mówiłem od dawna, że stan protestantyzmu niemieckiego jest główną przyczyną religijnego i moralnego upadku naszego ludu i rozstroju społecznego Niemiec....
»Niestety! Przyszłość nie obiecuje zmiany na lepsze. Protestantyzm bowiem będzie i nadal cierpieć na rozdwojenie w nauce, będzie się płaszczyć przed możnymi tego świata i więdnąć, umierając powoli na uwiąd starczy, t. j. na inercyę i brak siły życiowej.«
»Jeśli tak dalej pójdzie — powiada pan Schrenk — kościół ewangeliczny rozpłynie się zupełnie, bo w szerokich masach naszego ludu powaga »Pisma świętego już jest całkiem podkopana.«
»Dzisiejszy protestantyzm — woła wreszcie superintendent Wolf — zwalcza wszelką powagę ludzką i wszelką karność kościelną, nawet samą powagę Boskiego Objawienia, a z nią naukę o Bóstwie Chrystusa Pana. — Jest to jego choroba, choroba ciężka, na którą niema lekarstwa.«
A teraz, jeśli te wszystkie świadectwa zbierzemy razem, co zobaczymy?
Oto zobaczymy, że, zdaniem protestantów poważnych i wierzących, dzieło Lutra, t. j. kościół przez niego »zreformowany« nie tylko ciężko zaniemógł, ale, co gorsza, nie czuje w sobie sił potrzebnych, aby przeciw swej ciężkiej niemocy się bronić. Z przedstawicielami jego z urzędu, t. j. pastorami lud protestancki w przeważnej części doszedł już do tego, że w rzeczach wiary nie zna żadnej powagi, odrzuca Pismo św., cuda Chrystusa Pana, nawet sam fakt Objawienia, a przedewszystkiem odrzuca Bóstwo Zbawiciela świata.
Wszystko to owoce »swobodnego badania«, i osławionej reformy Lutra!
Faktem tedy jest, że dzisiejsi wyznawcy protestantyzmu, idąc w ślady swego mistrza i założyciela, dokonali rozpoczętego przezeń dzieła zniszczenia, cofając wstecz po za stanowisko samych nawet żydów. Bo jeżeli żydzi w Nowy Testament nie wierzą, to wierzą przynajmniej w Testament Stary, wierzą w Objawienie, w możliwość cudów, tylko Bóstwo Chrystusa Pana odrzucają. Tem się różnią od nas katolików, ale nie od dzisiejszych protestantów, bo i protestanci dzisiejsi tę prawdę odrzucają; od nich różnią się czem innem: mianowicie, że oni w odrzucaniu prawd objawionych idą dalej, bo odrzucają te, które żydzi zatrzymują. Stąd jeżeli nowoczesna wiara protestancka ma być wiarą chrześcijańską, to jest nią takiem samem prawem i wiara żydowska, — owszem nawet prawem większem, bo z objawienia Boskiego zostało w niej więcej, niż w religii większej części protestantów.
Niech się tedy dzisiejsi (moderne) pastorowie, kręcą, jak chcą. Od Chrystusa Pana odeszli dalej, niż żydzi i stanęli gdzieś, obok wyznawców... Mahometa.
Rozumiesz teraz przyjacielu, dlaczego Carlyle obok Mahometa stawi Marcina Lutra....
Par nobile fratrum.
Biedny ten Carlyle! Nabiedził się, naszukał w dziejach ludzkości starożytnych, średniowiecznych i nowożytnych, aby upolować jakiego bohatera prawdziwego... i nie upolował. Wprawdzie zaręczał światu, jak tego dowodzi jego książka, że polowanie się udało, bo w torbie myśliwskiej znalazł Napoleona, Mahometa, Lutra... ale przy bliższem przypatrzeniu okazało się, że to zwierzyna bardzo pośledniego gatunku....
Omylił się... cóż dziwnego, bo krótkowidz.
Ale on na dnie swej torby ma jeszcze coś. Może tym razem wygrzebie bohatera.
I wygrzebał, no!... zgadnij tym razem kogo? Oto nie uwierzysz, ale tak jest — wygrzebał Jana Jakóba Rousseau.
Sądzisz, że żartuję? Nie! tak jest w istocie! Carlyle w Rousseau widzi bohatera-literata.
Bohatera, ale z jakiego względu?
Może ze względu na jego zalety, heroiczne poświęcenie, cnott, przykład charakteru? nie. — »Jego bowiem braki a raczej nałogi — jak powiada on sam — były wielkie, był to człowiek zmysłowy, draźliwy, histeryczny... bez myśli głębszej, o horyzoncie ciasnym, w trudnych położeniach bez krwi zimnej, spokoju, pewności siebie. Błędne i smutne koleje jego życia streścić można w jednem słowie »egoista«.
Więc może ze względu na kwiecisty i czarujący styl? I to nie. — »Jest w sposobie jego pisania coś teatralnego, — coś, co szminką trąci, brak mu świeżego i naturalnego tonu.«
A może ze względu na usługi, oddane społeczeństwu? I to także nie. »Mówiąc o nim, pominąć nie podobna strasznej sumy złego, przezeń spowodowanej. Dziwić się wypada, że ze szkodą, jaką wyrządził, łączy się tyle osobistych zalet.« Jakie to są, Carlyle dyskretnie przemilcza; może ich wcale nie widzi? W każdym razie ową sumę złego nazywa »wielkim pożarem, obejmującym świat, — pożarem, któremu imię »Wielka Francuska Rewolucya« a ojcem Rousseau.«
Wreszcie może ze względu na to, że był miłym i przystojnym? I to znowu nie! »Patrzcie na jego portret. Twarz jego ma wyraz cierpienia, — pospolita, podła. To twarz typowa człowieka-fanatyka.«
Cóż tedy ostatecznie upatrzył w nim Carlyle?
Posłuchaj. »Cechą każdego bohatera charakterystyczną — powiada on — jest dążenie do celu; otóż w tem dążeniu on się odznaczył.«
Piękna rzecz! Jeżeli do bohaterstwa potrzeba tylko tyle, to bohaterem jest Caserio, który w Lyonie zasztyletował Carnota, bohaterem Luccheni, który zamordował nieszczęśliwą cesarzowę Elżbietę, — bohaterami Accirito, któremu attentat na króla Humberta się nie udał i Bresci, tegoż morderca. Accirito wprawdzie chybił, ale przecież tak samo jak Bresci »całem sercem dążył do celu«.
Zresztą jakiż to był ten cel, do którego dążył Rousseau? Niestety! tu znowu Carlyle zapomina nam to wyjaśnić. Z dystrakcyi, czy dlatego, że sam nie wie? Skądżeby zresztą w tym względzie był lepiej poinformowany niż Rousseau, wyznający o sobie, że: »najmilszem jego zajęciem jest twierdzenie i zaprzeczanie tego samego — gromadzenie dowodów za i przeciw wszystkiemu, chęć przekonania wszystkich o wszystkiem, przy braku wiary we wszystko«.
Sądzę, że nie będziesz miał już ochoty poznania bliżej książki Carlyle’a.
Są w niej jeszcze inni bohaterowie, coraz bardziej podejrzanego gatunku. Jest i Cromwell, w którym Carlyle podziwia wszystko, nie wyjmując nawet okrucieństwa i bezwzględności, z jakim dokonał podboju biednej katolickiej Irlandyi. Są jemu podobni....
»U Carlyle’a wszystko nowe — powiada Taine. — I pojęcia i styl, i ton i forma nawet zdania, aż do znaczenia słów pojedyńczych. On wszystko wywraca do góry nogami, przekręca: i rzeczy i wyrażenia. U niego parodoks znaczy tyle, co zasada, a zdrowy rozsądek opiera się na nonsensie.
»Czytając go, ma się wrażenie, że się trafiło w świat zaczarowany, gdzie ludzie chodzą na głowach, w strojach pstrokatych, jak cyrkowe błazny, i to wszyscy: wielcy i mali, rozumni i głupi, łamiąc się, kręcąc, wrzeszcząc... aż te wrzaski odurzają. Chciałbyś uszy zatkać... ale tu głowa poczyna Cię boleć, bo pracować musisz ciężko, aby odcyfrować język całkiem dla siebie nowy.«
Carlyle kiedyś powiedział: »Odłóż Byrona a weź Goethego«. A ja Ci powiadam, odłóż jednego i drugiego a w dodatku odłóż Carlyle’a.
Czyż nie masz innych książek, mogących Ci przynieść więcej pożytku i przyjemności? i czasu swego inaczej czyż użyć nie możesz?