Bohater Carlyle’a i nadczłowiek Nietzsche/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Mohl
Tytuł Bohater Carlyle’a i nadczłowiek Nietzsche
Wydawca Drukarnia i Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skan na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BOHATER CARLYLE’A

I NADCZŁOWIEK NIETZSCHE


TRZY LISTY DO PRZYJACIELA

PRZEZ

ALEKSANDRA MOHLA





POZNAŃ.
Nakładem i czcionkami Drukarni i Księgarni św. Wojciecha.

1913.




ZA ZEZWOLENIEM WŁADZY DUCHOWNEJ







Spis rzeczy.




I.  Bohater i bohater.

1. Bohater w starożytności  ......... 6
2. Etyka herosów pogańskich  ........ 7
3. Bohater w pojęciu świata dzisiejszego  .... 8
4. Bohater Carlyle’a  ........... 9
5. Bohater chrześcijański — to więcej niż człowiek
wielki, albo tylko rozumny  ........
11
6. Bohater chrześcijański — to więcej niż geniusz 13
7. Bohater — to więcej niż człowiek cnotliwy  .. 14
8. Czem jest bohater chrześcijański?  ...... 16
9. Św. Paweł: oto bohater chrześcijański w wiel-
kim stylu  ..............
18
10. Także prawdziwy, choć nie tak wielki bohater  . 20
11. Inny bohater w wielkim stylu: św. Franciszek
Ksawery  ..............
22
12. Każdy święty jest bohaterem  ....... 23
13. Każdy Męczennik jest bohaterem  ...... 25


II.  Bohaterowie Carlyle’a.
(Ciąg dalszy.)

1. Napoleon — bohaterem!  ......... 30
2. Napoleon i św. Franciszek Ksawery  ..... 32
3. Napoleon mógł zostać bohaterem a stał się katem 34
4. Mahomet — bohater — prorok?!  ...... 36
5. Gdzie listy uwierzytelniające proroka Mahometa? 38
6. Ogniem i mieczem  ........... 40
7. Etyka muzułmańska  .......... 40
8. Bohaterstwo Marcina Lutra  ........ 42
9. Drugi Herostrat  ............ 43
10. Odwaga Lutra  ............ 45
11. Owoc dojrzały już z drzewa spada  ..... 45
12. Protestantyzm dzisiejszy — nowem pogaństwem 48
13. Jeszcze jeden bohater, Jan Jakób Rousseau  .. 50

III. Fryderyk Nietzsche, protoplasta »nadludzi«.
1. Czy Nietzsche jest filozofem?  ....... 54
2. Także religia  ............. 56
3. Co mu, Nietzschemu, po prawdzie?  ..... 58
4. Bluźni czy szaleje?  ........... 60
5. Śladami Lucypera  ........... 61
6. Etyka nadludzi  ............ 61
7. Jakby pierwiastek złego, o jakim śniło się Ma-
nichejczykom  .............
63
8. Słodki uśmiech lwa  ........... 65
9. Ostatnia faza waryata  .......... 66
10. Anarchizm etyki nadludzkiej  ....... 68
11. Luźne uwagi  ............. 69







I.

Bohater i bohater.




Czem jest bohater w prawdziwem tego słowa znaczeniu? — »Heros« w starożytności. — Bohater wieków średnich. — Tomasseo. — Gdy człowiek Wielki jest bohaterem? — Czy jest nim człowiek tylko rozumny? — genialny? — cnotliwy? — Św. Paweł. — Św. Franciszek Ksawery. — Święci kanonizowani. — Męczennicy. — »Kalwarya« Tintorettiego.


Chcesz tedy wiedzieć, przyjacielu, co sądzę o »bohaterach« Carlyle’a. Przyznam Ci się, że kiedy po raz pierwszy spotkałem się z książką, przez Ciebie wspomnioną, byłem z góry przekonany, że ci »bohaterowie« będą wyglądać całkiem inaczej, niż ci, których za takich uważamy. Przecież wiedziałem dobrze, że u Carlyle’a wszystko idzie na opak, że dzieła jego są przepełnione paradoksami, że z religijnych jego przekonań pozostał mu jakiś mdły i niepochwytny panteizm, że umysł to choć wielki, ale dziwaczny — a wreszcie przypomniałem sobie, co własna jego żona w liście do swej przyjaciółki o nim powiedziała: »Na miłość Boga! najmilsza, jeżeli chcesz wyjść za mąż, pod żadnym warunkiem nie wychodź za geniusza«.
A jednak są krytycy i to wpływowi, którzy w Carlyle’u widzą największego po Szekspirze syna Albionu. Tak samo jak dla innych największym myślicielem nowoczesnym jest Nietzsche, Tołstoj itd.
Są gusta i guściki!
Ale jakkolwiek się rzecz ma, ponieważ tak chcesz, więc przypatrzmy się Carlyle’owi i jego »bohaterom«.


Bohater w starożytności.


Zanim jednak przyjdziemy do rzeczy wypada nam się porozumieć co do znaczenia słowa »bohater« (heros).
Ponieważ etymologia tego greckiego wyrazu jest bardzo niepewna, więc jej nie ruszajmy. Stwierdźmy tylko fakt, że w starożytności pogańskiej pod »herosem« (bohaterem) powszechnie rozumiano albo postacie mityczne, których pochodzenie wyprowadzano od bogów: więc jakichś półbogów, — albo też ludzi nadzwyczajnych, którym przypisywano czyny, przewyższające miarę zwykłych czynów ludzkich, t. j. czyny zbliżające ich do bogów, robiąc ich do nich podobnymi, godnymi czci im należnej.
Takimi bohaterami był Perseusz, Tezeusz, Minos i najsławniejszy ze wszystkich Herkules.
Oczywiście i o tem nie trzeba zapomnieć, że słowo »heros« oznaczało nie zawsze to samo. W tym względzie w różnych czasach zachodziły w pojmowaniu jego pewne różnice. Jakkolwiekbądź w starożytności greckiej pojęcie bohatera zawierało w sobie zawsze coś, co należało do sfery wyższej, przynajmniej w pewnym kierunku nadludzkiej, — co czyniło bohatera bogiem drugorzędnym, zdobywającym się na czyny godne bogów pierwszorzędnych. Stąd pochodzi, że jedne i te same postacie bez żadnej różnicy nazywano już to bohaterami, już półbogami.


Etyka herosów pogańskich.


Z natury rzeczy wynika, że ci półbogowie greccy i rzymscy byli tego samego pokroju, co bogowie całkowici. Jeżeli n. p. Jowisz światowładny był cudzołóżcą, przebiegły Merkury — złodziejem, Mars wojowniczy — krwiożerczym tyranem, a piękna Wenera — ladacznicą: to rzecz oczywista, że i ich potomkowie, albo naśladowcy pod tymi względami nie mogli im ustępować. To też etyka tych herosów nie jest wcale wybredna. Byleby taki bohater był aż do szaleństwa odważny, w pojęciu greckiem nie brakowało mu nic. O resztę, o wartość wewnętrzną, któżby się wtedy troszczył? Skąd w starożytności pogańskiej nie było trudno wyrość na bohatera.
Po części z tego powodu, a po części dla tego, że najważniejsze czyny bohaterskie, sławione przez Greków i Rzymian, były utworem rozbujałej ich wyobraźni, — bohaterów starożytnych dziś nikt na seryo nie bierze. Nawet ci, których w swych pieśniach unieśmiertelnił Homer, oprócz wojskowej brawury nie mają nic, cobyśmy w nich podnieść mogli; owszem zdradzają przy swej odwadze tyle dziecięcej prostoty, że na śmiech raczej zasługują, niż na podziwienie.


Bohater w pojęciu świata dzisiejszego.


Pewną tedy jest rzeczą, że o tych bohaterach starożytności dawnoby ludzie zapomnieli, gdyby nie weszli w skład ówczesnego rzymsko-greckiego pogaństwa, o ile jest ono klasycznem. Stąd poszło, że kto z pomiędzy nas chce być człowiekiem wykształconym, musi o nich mniej lub więcej wiedzieć. W ten sposób pamięć o nich na świecie się przechowuje.
Ale do warstw szerszych nie przedostali się ani oni, ani nawet pojęcie, jakie starożytność o nich miała — przedostała się tylko nazwa, bo, przechodząc do kultury chrześcijańskiej nabrała w niej innej treści i innego znaczenia.
Stało się tu coś podobnego, jak wogóle z religią starożytnych pogan. Światło prawdy ewangelicznej rozpędziło ciemności jej zabobonu i fałszu, a, przekształcając z gruntu wszystkie jej pojęcia, przemieniło także i pojęcie bohatera, które najściślej z niemi złączone było. Bohater — to był przecie człowiek najbardziej zbliżony, najpodobniejszy do Istoty Najwyższej, do Pana Boga. Jak między Bogiem chrześcijańskim i bogami pogańskimi istnieje przepaść; tak i pomiędzy chrześcijańskim a pogańskim bohaterem.
I dziwna rzecz. Dziś ze smutkiem stwierdzić musimy, że w pewnych sferach dokonuje się nowy proces przekształcania i przemieniania pojęć religijnych, ale w kierunku odwrotnym, t. j. w kierunku ponownego poganienia ludzkiego społeczeństwa, które przez tyle wieków pod osłoną krzyża tak świetnie się rozwijało; przyczem musimy także stwierdzić, że w tym samym stosunku poczyna się przemieniać i pojęcie bohatera, zbliżając się do tego, jakie o nim mieli starzy rzymscy i greccy poganie.
Zwrócił na to uwagę Tomasseo w swym Słowniku synonimów. Pisze on tak: »Wielu współczesnych nam pisarzy, mających zwyczaj posługiwania się resztkami odrzuconych przez siebie religii, znajduje bohaterów wszędzie, nawet tam, gdzie do niedawna nikomu się o tem nie śniło, i to tak, że jedni (oczywiście bezwiednie) trzymają się jeszcze ideału bohatera, pojętego po chrześcijańsku, a inni go już przekręcają i wypaczają na całkiem pogański sposób«.
Przekonasz się o tem sam, gdy się przypatrzysz »bohaterom« Carlyle’a.


Bohater Carlyle’a.


A teraz, co myślisz, mój drogi, że taki Carlyle rozumie pod »bohaterem«? Jak określa to pojęcie, które w całem w swem dziele do tylu stosować będzie ludzi?
Otóż wbrew zwyczajowi przyjętemu w takich razach przez wszystkich innych pisarzów, on tego określenia nie daje. U niego bowiem, jak powiedziałem, wszystko idzie na opak.
Zabierając się do pisania ex professo dzieła o »bohaterach«, powinienby przecie czytelnika swego zapoznać z tem, co pod bohaterem rozumie. Takby każdy inny uczynił; ale on nie, bo on — to oryginał, to secesyonista. On dróg utartych nie znosi.
Więc definicyi bohatera nie podaje... i nie... I co mu zrobisz!...
Wprawdzie w szumnych wstępnych akordach frazesowych, zaręcza czytelnika, że dzieje powszechne ludzkości są dziejami ludzi wielkich, dla których ludzkość powinna mieć cześć, jako dla »bohaterów-półbogów«; i... więcej nic.
A jednak taka definicya zdałaby się na coś, przynajmniej choćby na to, żeby sąd sobie wyrobić o... Carlyle’u.
Jeżeli mam osądzić, czy uczeń mój zadanie napisał bez błędu, powinienem znać reguły ortografii, składni i stylistyki języka, w którym je skomponował. Jeżeli mam osądzić, czy kościół dany jest zbudowany poprawnie w stylu romańskim, greckim, gotyckim, — powinienem wiedzieć, na czem każdy z tych stylów polega? Stąd więc zdawaćby się mogło, że, aby osądzić »bohaterów« Carlyle’a z jego punktu widzenia, trzebaby koniecznie wiedzieć, co on pod nimi rozumie.

..................

Ale skoro p. Carlyle taki niełaskaw, więc postaram się go zastąpić i wyłożę, co pod »bohaterem« we właściwem tego słowa znaczeniu rozumieć trzeba.
Otóż opierając się na genezie słowa »heros«, jaką wyżej podałem, powiadam, że bohater — to człowiek, który w swem postępowaniu stał się w sposób szczególny podobnym do P. Boga, o ile P. Bóg objawia się w dziełach Swoich na zewnątrz.


Bohater chrześcijański — to więcej niż człowiek wielki, albo tylko rozumny.


Z tego określenia wynika przedewszystkiem, że bohater to coś więcej, niż człowiek tylko wielki. Żeby się stać człowiekiem wielkim, wystarczy wznieść się po nad przeciętną miarę ludzi zwykłych; ale, żeby stać się bohaterem, trzeba wznieść się po nad przeciętną miarę ludzi wielkich. Bohaterowi nie wystarcza być tylko wielkim; on musi przytem w swem postępowaniu mieć coś, coby w szczególny sposób przypominało w nim P. Boga.
Nie wystarczy mu też być człowiekiem tylko rozumnym, bo podobieństwo jego z P. Bogiem nie może polegać na samym tylko rozumie.
Rozum w człowieku — to wprawdzie odblask »Światłości prawdziwej« t. j. Mądrości nieskończonej P. Boga; ale gdyby do utworzenia bohatera wystarczał, każdy człowiek normalny byłby bohaterem, bo jest na obraz i podobieństwo P. Boga stworzony.
Nie! dla bohaterstwa nie dość jest postępować rozumnie: tu trzeba czegoś więcej.
Choć i to pewna, że postępowanie rozumne, nie czyniąc człowieka bohaterem, jest jednak warunkiem niezbędnie koniecznym, aby mógł nim zostać. Każdy bowiem czyn, prawdziwie bohaterski, musi być jednocześnie czynem rozumnym, roztropnym. Stąd jeśli czyn skądinąd wspaniały i wielki, jest objawem przesądu, zabobonu albo i przekonań fałszywych, to może być czynem oryginalnym, ale nie będzie wielkim, a tem mniej bohaterskim dlatego, że nie jest godnym nawet zwykłego, ale rozumnego człowieka.
Wychodząc z tej zasady, powiadam, że Mucyusz Scewola w moich oczach — to człowiek o woli żelaznej, odważny, wytrzymały, ale nie bohater, dlatego, że czyn jego nie był rozumny. Bo proszę! co w tem za sens, kłaść rękę do ognia dla jej ukarania, że nie zabiła Pyrrhusa? Człowiek rozumny takby nie postąpił. Tu niema celu: więc nie może być i bohaterstwa.
Dla tejże samej przyczyny odmówić trzeba tytułu bohatera fanatykom, którzy fanatyzmem oszołomieni, na ślepo albo w podnieceniu chorobliwem rzucają się w niebezpieczeństwo, — na śmierć, jak to w czasach starożytnych robili kapłani Cybelli, Bellony; w wiekach średnich — biczownicy, a w naszych czasach — fakirzy indyjscy i tureccy derwisze.


Bohater chrześcijański — to więcej niż geniusz.


Więc bohater — to coś więcej, niż człowiek tylko rozumny, lub tylko wielki.
To dalej coś innego, niż geniusz. Prawda, że i w człowieku genialnym widzimy coś Boskiego, ale nie to, co stanowi bohatera. W rozumie geniusza uderza silniejszy nad zwykłą miarę odblask mądrości Bożej wtedy, gdy u bohatera jaśnieje w woli blask wyjątkowy Jego potęgi. Genialność jest cechą umysłu głębokiego, ruchliwego, przenikliwego, twórczego. Geniuszami są wielcy myśliciele i wynalazcy; nieśmiertelną chwałą odznaczający się artyści; światem wstrząsający wodzowie i państwa zakładający prawodawcy; ale bohaterami — ludzie o wzniosłym, nieugiętym, wspaniałomyślnym charakterze, którzy, w swym tryumfalnym pochodzie przez świat, zwyciężają siebie. Geniusz robi odkrycia, bohater dokonywa czynów nadzwyczajnych. Geniusz — to zazwyczaj człowiek nauki i pióra, bohater — to zawsze człowiek czynu. Geniuszami byli Plato, Arystoteles, Dante, Kopernik, Galileusz, Sheakespeare, Mickiewicz, Wolta, Ampère, Pasteur, choć żaden bohaterem nie był. Za to Joanna d’Arc, Bayard, Cyd, Żółkiewski, Czarniecki, — byli bohaterami choć nie geniuszami.
Co się tyczy rozumu, inteligencyi, zdolności umysłowych: każdy człowiek ma tego tyle, ile ze sobą na świat przynosi, to jest, ile go niemi obdarza Bóg. On może rozwijać, kształcić, wzbogacać swój umysł, ale wewnętrznej jego siły w żaden sposób nie może powiększyć. Wielkość i siła umysłu od pracy i starań człowieka nie zależy; przeciwnie wielkość i siła jego woli; bo to po Bogu jego własne dzieło. A głównym czynnikiem w tem są zasady, któremi się człowiek kieruje i cnoty, które w sobie wyrabia.
Geniuszem trzeba się urodzić, a bohaterem można się stać. Nie każdy może być geniuszem; ale każdy w danych okolicznościach może się stać bohaterem. Przykładów na to nie brak. Weźmy choćby słabe niewiasty i wątłe dziatki, idące z radością i spokojem na męki i śmierć za prawdę i wypełnianie swego obowiązku.


Bohater — to więcej niż człowiek cnotliwy.


Żeby tedy stać się bohaterem, nie wystarczy być człowiekiem rozumnym, wielkim, nawet geniuszem; nie wystarczy nawet być człowiekiem w zwykłem tego słowa znaczeniu cnotliwym, — a to znowu dla tejże samej przyczyny, że od bohatera wymaga się więcej, niż od zwykłego człowieka.
Przytem i to także jest pewnem, że prawdziwy bohater nie może być bohaterem, jeśli równocześnie nie jest człowiekiem cnotliwym. P. Bóg w czynie tak, jak Go nam przedstawia rozum i naucza wiara — to świętość sama. Stąd bohater chrześcijański, mający być pod tym względem obrazem Pana Boga, musi jaśnieć cnotą. Bez cnoty brakowałoby mu czegoś istotnego.
Dlatego, gdyby obok pewnych objawów cnoty, znalazły się w nim nałogi złe i nieumiarkowane namiętności, — a tem bardziej, gdyby okazały u niego ciężkie moralne upadki, lub co gorsza, wielkie występki: to o bohaterstwie prawdziwem nigdy i pod żadnym warunkiem nie mogłoby być w nim mowy.
Nadto idea bohatera z pojęciem cnoty łączy pojęcie siły, której zewnętrznym objawem jest odwaga i męstwo nieustraszone, gotowe na wszystko. Bohater, wobec trudności na jakie natrafia, musi czyn swój objawić z taką siłą i odwagą, żeby zapewnić sobie zwycięstwo.
A to zwycięstwo powinien on na pierwszem miejscu odnieść nad przeciwnikiem sobie najbliższym; a nim jest on sam. Ileż to razy świat widział wielkich wodzów, siejących strach przed sobą, niezwyciężonych przez nieprzyjaciół, a dających się nędznie zwyciężać swym żądzom i namiętnościom, tak, że gniew, pycha, pożądliwość, okazywały się silniejszemi, niźli ich rozum i wola — niż oni sami. Byli to ludzie odważni, mężni i wielcy, ale tylko w pewnym kierunku: w innym i to najważniejszym; byli słabymi i małymi.
Przeciwnie zaś, kto w pewnych, wyjątkowo trudnych okolicznościach nad sobą zapanował, t. j. odniósł zwycięstwo nad swym gniewem, pychą lub inną namiętnością, gdy podobna do morza rozhukanego szalała w jego duszy, — ten dał dowód siły wewnętrznej, przechodzącej możność zwykłego człowieka, i zdobył się na czyn, w którym jaśnieje coś nadludzkiego, coś boskiego. To zeń robi bohatera, a czyn jego podnosi do wysokości prawdziwego heroizmu. Non ulcisci — Deo facit aequalem. Kto potrafi zapanować nad żądzą zemsty, ten staje się do P. Boga podobnym.[1]


Czem jest bohater chrześcijański?


Widzisz z tego, mój przyjacielu, że ostatecznie miarą heroizmu jest cnota, ale cnota silna, ugruntowana mocno, zahartowana, przechodząca miarę zwykłej cnoty ludzkiej.
Mało tego jeszcze. Bohater powinien mieć przytem serce szerokie, wspaniałomyślne, wielkie, nie znające, co egoizm i sobkowstwo. Bez tego, choćby się zdobył na czyny najwznioślejsze, będą one może wielkimi, ale nie będą bohaterskimi.
Krótko mówiąc, bohater powinien być człowiekiem rozsądnym, cnotliwym, mężnym, szukającym dobra swych bliźnich, a nie siebie i gotowym włożyć całą swą siłę, energię, pracę, zdrowie i życie nawet w obronie tej sprawy wzniosłej i szlachetnej, której się poświęca; — powinien w swych uczynkach, obok pełni wewnętrznego życia, okazywać energię ducha, nie dającego się niczem złamać, — występować z godnością, pewnością siebie i odwagą wobec niebezpieczeństwa, aż wreszcie — w swych czynach powinien przewyższać nie tylko ludzi zwykłych, ale nawet takich, którzy skądinąd byli prawdziwie wielkimi. — A wszystkie te jego przymioty powinny się okazać przedewszystkiem w cierpieniach wielkich i przeciwnościach, zwykłą przechodzących miarę, przez cierpliwe, wspaniałomyślne i mężne ich znoszenie.
Gdzie te wszystkie warunki znajdą się razem, tam mieć będziemy prawdziwego bohatera, któremu od ludzi należy się cześć, uznanie i szacunek, a od P. Boga — nagroda.
A będzie on bohaterem większym albo mniejszym, stosownie do tego, czy po nad miarę innych ludzi wzniesie się tylko w jednym kierunku, lub też we wielu różnych — w jednej tylko chwili, lub przez całe życie.
Jeżeli zaś obyczajom takiego człowieka albo jego bezinteresowności będzie można cośkolwiek zarzucić, albo czyny jego zwykłej nie przerosną miary, będziemy mieli bohatera domniemanego, pozornego, ale nie rzeczywistego. Będzie to cień bohatera, ale nie bohater.


Św. Paweł: oto bohater chrześcijański w wielkim stylu.


Klasycznym typem bohatera jest św. Paweł, Apostoł narodów. Co to za postać wspaniała! Człowiek czynu, zdolny, energiczny, przedsiębiorczy, z całem oddaniem się służy najpierw sprawie sprzysiężonych przeciwko powstającemu Kościołowi żydów. W drodze do Damaszku powalony o ziemię, przez łaskę Boską zostaje przemienionym i wstaje nie tylko człowiekiem innym, ale człowiekiem wielkim, prawdziwym bohaterem.
Przed chwilą był to wilk rozbójniczy, który psuł i niszczył, a teraz to lew królewski, mężny i wspaniałomyślny, który pod słodkie jarzmo Ewangelii podbijać będzie świat i Kościół Boży budować.
Od tej chwili rozpoczyna żywot, któremu dzieje ludzkości podobnego nie znają. On, żyd z krwi i kości, wychowany w ciasnych poglądach swojego narodu, otrząsa się z nich i, sercem obejmując świat cały, przed żadnem niebezpieczeństwem się nie cofa. Odtąd celem jego życia staje się nawrócenie świata, t. j. żydów i pogan, do wiary w Chrystusa Pana, którego sam niedawno jeszcze prześladował.
Ten nawrócony św. Paweł — to prawdziwy wielki zdobywca, a zdobywca dusz. Przebiega Małą Azyę, Grecyę, Macedonię, Rzym aż do dalekiej Hiszpanii, za nic sobie mając trudy, prześladowania, krzywdy, obelgi, cierpienia, byleby zatknąć wszędzie zwycięski sztandar Krzyża, zapewnić zwycięstwo światła nad fałszem, cnoty nad występkiem, prawdziwej religii nad zabobonem i przesądem.
W Atenach staje śmiało wobec przedstawicieli ówczesnej cywilizacyi greckiej i w konferencyi do Areopagu zadziwia uczonych i mądrych swoich słuchaczy. W Listach swymi cudami i niebywałą wymową do tego stopnia porywa pospólstwo, że go poczyna uważać za boga i ku jego przerażeniu gotować do składania mu ofiary. W Filippach kiedy wskutek trzęsienia ziemi otwarło się więzienie, gdzie był zamknięty, wyjść z niego nie chce, ale żąda, żeby go o to poproszono.
W Jerozolimie z zamkowej terasy pałacu wielkorządzcy rzymskiego, mimo kajdany i tumult motłochu, przemawia ze spokojem do zebranych u nóg swoich tłumów, które groźnie domagają się jego śmierci. Wkońcu »trzykroć obity — jak sam w liście do Koryntyan wyznaje — rózgami, raz ukamienowany, trzykroć z okrętem rozbity i przez dzień i noc z głębią morską walczący, w drogach częstokroć, w niebezpieczeństwach rzek, w niebezpieczeństwach rozbójników, w niebezpieczeństwach od rodziny, w niebezpieczeństwach od poganów, w niebezpieczeństwach w mieście, w niebezpieczeństwach w pustyni, w niebezpieczeństwach na morzu, w niebezpieczeństwach między fałszywą bracią, — w pracy i w kłopocie, w niespaniu częstem, w głodzie i pragnieniu, w postach częstych, w zimnie i nagości, w pracach rozlicznych, w ciemnicach obficie, w razach nad miarę, w śmierciach częstokroć, od żydów bierze po pięćkroć po czterdzieści plag bez jednej«.[2]
I ten sławny mąż swe życie pełne tak wielkich czynów wieńczy śmiercią męczeńską, dając głowę pod miecz kata dla tej samej wielkiej idei, dla której przez całe życie ponosił trudy i cierpienia. Siebie on nigdy nie szuka. Królestwo Boże i zbawienie dusz ludzkich — oto myśl wzniosła, która jaśnieje w każdym jego uczynku.
Kto to wszystko sobie jasno uprzytomni, — kto jako tako postara się to zrozumieć, ten chyba przyzna, że święty Paweł to prawdziwy nadczłowiek, pojęty po chrześcijańsku.
Tak! św. Paweł — jest bohaterem prawdziwym i to jednym z największych, jakich świat wogóle widział, bo w nim nie tylko ten lub ów czyn pojedyńczy przeszedł miarę zwykłą i był heroicznym, jak czyn Horacyusza Koklesa i innych; — ale ponad tę miarę zwykłą wyniosło go życie całe, cała jego działalność.


Także prawdziwy, choć nie tak wielki bohater.


Na to szczególnie zwróć Swoją uwagę, że poza Kościołem katolickim możesz znaleść niejeden czyn pod pewnym tylko względem bohaterski, ale prawdziwego bohatera nie znajdziesz nigdy. Prawdziwe bohaterstwo, to nasz wyłączny przywilej.
Nie potrzeba szukać ich długo. Oto świeży podany przez »Gaulois« (1912) przykład. Roku zeszłego zachorował ks. Beauschène, misyonarz w Kongo, na straszną śpiączkę afrykańską, przy dzisiejszym stanie nauk, chorobę nieuleczalną. Kilka miesięcy zostawało mu do życia. Te chciał on spędzić we Francyi. »Jestem zgubiony, — rzekł on na audyencyi do swego biskupa, — śmierci się nie boję. Jednego mi tylko żal, że nie będę mógł dalej pracować nad nawracaniem biednych czarnych, do których mnie P. Bóg przeznaczył. Ale i te ostatnie miesiące należą do nich. Chcę się przyczynić do wynalezienia lekarstwa na chorobę, która z tysiącami czarnych mnie obecnie pozbawi wkrótce życia. Postanowiłem tedy wrócić do Francyi, aby w instytucie Pasteura na mnie robiono doświadczenia. Może te badania lekarskie posuną naprzód i przyspieszą wynalezienie środka zaradczego na tę chorobę. A tu prośba, zaopatrzona mym podpisem, że z własnej, nieprzymuszonej woli na to się ofiarowuję. Proszę o jej przyjęcie«.
Wzruszony do głębi biskup uściskał go, pobłogosławił na drogę i oczywiście udzielił żądanego pozwolenia. Przez kilka miesięcy poddawano tedy ks. B. doświadczeniom, nieraz bolesnym bardzo, szczególnie przy pewnej punkcyi w biodrach, która w celach dokładnej analizy potrzebną była dla wydostania soków gastrycznych. Kilka razy na własne jego prośby powtórzono ją bez użycia środków usypiających. Ks. B. ani jęknął. Wreszcie dnia pewnego, kiedy wyczerpany zawlókł się do ogrodu luksemburskiego, aby tam brewiarz odmówić, po kilku krokach padł. Podbiegli ludzie, ale on już nie żył.
Czy był świętym, dowiemy się, mój drogi, na Sądzie Bożym; ale że był bohaterem, któż zaprzeczyć się ośmieli?


Inny bohater w wielkim stylu: św. Franciszek Ksawery.


Postacią z wielu względów przypominającą św. Pawła był w nowszych czasach św. Franciszek Ksawery. To też i on jest w całem tego słowa znaczeniu bohaterem.
Człowiek to, który, jak drugi Aleksander, wybiera się na Wschód daleki po zdobycze, — nie zdobycze jakicheś państw czy królestw, ale na zdobycz całego świata. — A zdobyć go chce nie dlatego, żeby, jak sławny zdobywca macedoński go podeptać, ale dlatego, aby przemienić w nim ducha, podnieść, uszlachetnić, oświecić i z ciemności barbarzyńskiego pogaństwa wyprowadzić na światło chrześcijańskiej cywilizacyi i kultury.
Człowiek to, który niezatartemi głoskami zapisuje swe imię w dziejach 52 królestw, do wiary świętej przez siebie nawróconych — z brewiarzem i krzyżem w ręku przebiega pieszo przestrzenie olbrzymie i własnoręcznie chrztem świętym odradza przeszło milion ludzi — czyta w sercach ludzkich, przepowiada przyszłość, rozkazuje morzom, burzom, chorobom, i nawet samej śmierci, bo cuda są u niego rzeczą codzienną i powszednią; — człowiek, który stanąwszy u progu olbrzymiego królestwa, gdzie do nowej zamierza zabrać się pracy, umiera jak drugi Mojżesz, patrząc na ziemię obiecaną i schodząc z tego świata w przededniu nowych tryumfów, — człowiek, którego po śmierci czczą nie tylko chrześcijanie, ale poganie i wyznawcy Mahometa, pielgrzymujący z daleka do jego grobu, aby ucałować miejsce, kędy spoczywają śmiertelne szczątki tego, jak powiadają »przyjaciela nieba i ziemskiego boga«; — człowiek taki to bohater a bohater prawdziwy. Jeżeliby on nim nie był, to kto nim będzie?
A jednak... jednak pomiędzy bohaterami Carlyle’a niema wielkiego Apostoła Narodów ani Apostoła Indyi....


Każdy święty jest bohaterem.


Nie trzeba jednak sądzić, żeby bohaterowie chrześcijańscy tacy, jak św. Paweł i Ksawery, byli bohaterami tylko dlatego, że dokonali czynów nadzwyczajnych, wielkich, heroicznych. Te czyny były, prawda, sposobnością, przy której wyszła na jaw wartość wewnętrzna i potęga ich ducha. Oni na te czyny bohaterskie zdobyćby się nie mogli, gdyby już przedtem bohaterami nie byli. To też te czyny nie robiły ich bohaterami, ale tylko ukazywały światu, że nimi są.
Niejeden człowiek jest bohaterem ukrytym, bo mu brak sposobności okazania się nim na zewnątrz. W życiu jego napróżno będziesz szukał czynów nadzwyczajnych; ale, jeśli wiesz skądinąd, że w nim materyał na bohatera jest, i że potrzeba tylko sposobności, aby się zdobył na nadzwyczajne i wielkie czyny: to oczywiście wypadnie i jego do nich zaliczyć.
Otóż taki materyał na bohatera tkwi w każdym człowieku, wyniesionym przez Kościół na ołtarze, t. j. któremu on oddaje i oddawać każe cześć jako świętemu.
W życiu większej części Świętych nie spotykamy czynów tak rozgłośnych, jak w życiu św. Pawła, albo św. Franciszka Ksawerego, ale za to u wszystkich widzimy cnotę w stopniu prawdziwie bohaterskim, — cnotę, przez Pana Boga stwierdzoną zewnętrznie cudami, które za pośrednictwem ich działać raczy. Każdy Święty był za życia czemś nadzwyczajnem dla każdego, co się z nim stykał. W jego całem postępowaniu uderzał zawsze nie tyle ten lub ów czyn, ile raczej on sam cały, wzięty jako zjawisko. W tem tkwi przyczyna siły tajemniczej, wzbudzającej uszanowanie u najzaciętszych nawet ich wrogów. W nich się ukrywała jakaś wielkość, jakiś majestat, wymuszający szacunek i uznanie. Widzimy n. p. cesarza Teodozyusza, jak przed świętym Ambrożym się korzy i kościelną pokutę z rąk jego przyjmuje; — Attylę, dzikiego zdobywcę i straszliwego tyrana, jak na rozkaz św. Leona W. wstrzymuje swój pochód zwycięski i z Włoch się cofa, — króla longobardzkiego Totilę, jak słucha św. Benedykta, — Agilulfa, jak cześć oddaje Grzegorzowi W.
Cóż tedy dziwnego, że do takich mężów garnie się tłum biednych, upośledzonych, skołatanych zmiennemi kolejami życia, że nauk ich słucha, przyjmuje rady, pozwala im się strofować, karcić..., on czuje, że w nich jest coś, co wymaga szacunku i uznania, — coś wyższego, Boskiego.
Dowód to oczywisty, że każdy Święty jest jednocześnie bohaterem.


Każdy Męczennik jest bohaterem.


Tak! wszyscy Święci są bohaterami, ale pomiędzy nimi szczególniejszem bohaterstwem jaśnieją Męczennicy.
Bohaterowie to w swoim rodzaju. Ich cechą charakterystyczną nie są czyny wielkie, ale wielkie cierpienia, znoszone z cierpliwością wielką, dla sprawy wielkiej, bo dla obrony wiary św., swego sumienia, swych przekonań....
Nie wiem, czy widziałeś kiedyś arcydzieło Tintorettiego, znajdujące się w Wenecyi w szkole św. Rocha. Na imię mu: »Kalwarya«. W środku obrazu widzimy Golgotę i na niej wzniesiony krzyż, a na krzyżu z rękami rozpiętemi pomiędzy dwoma łotrami umierającego Zbawiciela świata. Tuż obok krzyża stoi Matka Najświętsza, ukochany uczeń, św. Magdalena i gromadka pobożnych niewiast.... Wokoło żołnierze rzymscy, Faryzeusze i tłum żydowski....
Jakiś przytem smutek, przygnębienie wieje z całego krajobrazu, którego słońce w dzień biały promieniami swojemi rozweselić nie chce.
Otóż powiadam, że obok »Kalwaryi« Tintorettiego jabym chciał widzieć arcydzieło inne, treści podobnej, któreby tamtemu służyło za dopełnienie. Nazwałbym je: »Męczeństwem Kościoła Chrystusowego«.
Plan jego byłby mniejwięcej taki: Na środku, jak w »Kalwaryi« dałbym tę samą postać Chrystusa Pana na krzyżu, umierającego za świadectwo, wydane prawdzie. A po obu Jego stronach umieściłbym najznakomitszych przedstawicieli wszystkich stanów, narodów, języków, którzy, idąc w ślady Chrystusa, w obronie i na świadectwo tejże prawdy, w ciągu wieków życie swe przynosili w ofierze. I tak tuż obok krzyża umieściłbym św. Piotra i Pawła, a obok nich w odpowiedniem ugrupowaniu, wśród dzikich zwierząt, kotłów wrzącej oliwy i wody, stosów i pieców, — wśród krzyżów, siekier, haków, rózg, kół i innych narzędzi katowskich, na jakie złość, wściekłość i okrucieństwo przewrotnych ludzi zdobyć się kiedykolwiek mogła, — wśród tych wszystkich narzędzi cierpień umieściłbym w pełnym rynsztunku żołnierskim świętego Jerzego, Maurycego, Sebastyana; — świętego Kosmę, Damiana, Tomasza Becketa i Tomasza Moore’a: tych za wiarę umęczonych dygnitarzy i mężów konsularnych, — św. Ignacego, Polikarpa, Cypryana: biskupów Męczenników — św. Jana Nepomucena, błogosławionego Jana Sarkander: kapłanów umierających za dochowanie tajemnicy Spowiedzi św.; — hiszpańskiego króla Hermenegilda, duńskiego Kanuta, czeskiego Wacława: monarchów z palmą w rękach, jaśniejących w niebie koroną chwały świetniejszą niż ta, która ich czoło zdobiła na ziemi; — św. Szczepana, Wawrzyńca i Hipolita, lewitów, — Agnieszkę, Cecylię, Łucyę: te świeże, jasne jak rosa poranna, białe jak lilja, a jak róże gorejące miłością Boskiego Oblubieńca dziewice męczenniczki — chciałbym wreszcie widzieć św. Felicytę, która po utracie sześciu synów klęka nad najmłodszym, i zaklina go i błaga, aby szedł w ślad braci i wytrwał do końca....
Tak, to wszystko chciałbym tam widzieć i pod tym obrazem umieściłbym słowa św. Tomasza Apostoła: »Pójdźmy i my, abyśmy z nim pomarli«.
»Pomarli!« Ale dlaczego? dlaczego tyle cierpień, katuszy okrutnych?...
Otóż dlatego, aby przed bożkiem fałszywym nie spalić kadzidła, aby się wiary w Chrystusa nie wyrzec, choćby tylko pozornie, choćby tylko jednem słowem, wiedząc, że takie zaparcie przyniosłoby im zaszczyty, uznanie, bogactwa i rozkosze ziemskie.
Ale oni nie chcieli. Oni woleli to wszystko stracić, na tamto się narazić, aby z drogi raz obranej ani na chwilę nie zstąpić....
Cierpienia Męczenników były to czyny prawdziwie heroiczne.
To też nawet p. Carlyle nie ośmiela się odmówić im wprost bohaterstwa... bo je tylko przemilcza. On ich nie spostrzega albo też na nich się nie poznaje. W tem niezliczonem mnóstwie ludzi wybitnych, którymi Kościół Chrystusowy szczycił się zawsze i szczyci, Carlyle nie znajduje nic wielkiego, nic heroicznego!!
Tu mimowoli przychodzi na myśl jego własny, jak zawsze, oryginalny frazes, że wobec prawdziwie heroicznych postaci, on z swą całą historyczną i psychologiczną erudycyą i panteistyczną filozofią jest tylko »parą błyszczących okularów, za któremi nie patrzą oczy«. Nie ma ich.
Nie ma oczu. Ale gdzież się podziały? Oto podczas studyów p. Carlyle’a zabłąkały się w kierunku bohaterów pozornych: stąd, kiedy przed okularami jego erudycyi przesunęli się bohaterowie prawdziwi, on ich spostrzedz nie mógł, bo na nich patrzał przez okulary bez oczu, a przeciwnie na tamtych patrzał oczami (krótkowidza) bez okularów i dlatego na jednych i drugich się omylił.
Ale na dzisiaj dosyć. Reszta w liście następnym.




II.

Bohaterowie Carlyle’a.




(Dalszy ciąg.)

Napoleon. — Mahomet. — Luter. — Dzisiejszy stan protestantyzmu. — Co o Carlyle’u sądzi Taine.


Carlyle dzieli swych bohaterów na sześć kategoryi: bohatera Bóstwo, proroka, poetę, kapłana, literata i wreszcie bohatera króla.
Już z tego samego widzisz, że jego bohater nie zawsze jest w ścisłem znaczeniu tego słowa bohaterem.
Jeszcze wyraźniej zobaczysz to później, kiedy po kolei ci bohaterów jego przedstawię.
Pomiędzy nimi na pierwszem miejscu znajduje się, jak sam Carlyle powiada, »bohater największy, którego nie śmie nawet w tem miejscu wspomnieć«.
Wprawdzie nie mówi, dlaczego? ale można się łatwo domyślić, że nie śmie z powodu zresztą całkiem uzasadnionej obawy, żeby nie zostać źle zrozumianym. Gdyby bowiem z bohaterami ziemskimi wymienił w jednym szeregu Tego, którego ma na myśli, czytelnik mógłby sądzić, że Ten pierwszy z rzędu bohater Carlyle’a tylko co do stopnia heroizmu przewyższa innych, a nie co do samej jego istoty, czyli że jest bohaterem podobnym do nich, choć trochę większym.
Tak! Najwyższego Pana, który ludzi czyni wielkimi i bohaterami, zostawmy tam, gdzie Mu się należy, — gdzie na Tronie Swego Majestatu wśród czci i chwały cześć przyjmuje od wszystkiego, co żyje, rusza się i jest. Zostawmy Go tam; a zajmijmy się bohaterami ziemskimi, którzy, jak my, są ludźmi, choć większymi, doskonalszymi od nas.


Napoleon — bohaterem!


Z pomiędzy ludzi głośnych w dziejach świata wzbudzają najwięcej podziwu wielcy zdobywcy. To też ich najczęściej nazywa się wielkimi, a Carlyle w dodatku — bohaterami-królami.
Oczywiście, że ostatnim co do czasu takim bohaterem-królem był Napoleon I.
Napoleon! Był to bez najmniejszej wątpliwości geniusz, — człowiek o indywidualności tak potężnej, że na ludzkości zaciężył, jak mało kto; był to niezrównany wojownik, który jako zwycięzca, opromieniony chwałą, wzdłuż i wszerz przebiegał Europę, obalał trony, tworzył królestwa, do woli swojej naginał wszystko.
Była to postać wielka; ale czy zasługująca na uznanie, tytuł »wielkiego« i u potomności? Czy Napoleon ma być »wielkim« i w oczach naszych?
»Nie wiem, co na to odpowiedzieć, — rzekł tak zagadnięty Aleksander Manzoni. — Kiedy bowiem w jednę syntezę zbiorę wszystko: wielkie i niskie, dobre i złe, szlachetne i podłe strony, składające się na tę postać monumentalną, muszę nazwać Napoleona niepospolitym, ale czy mogę go nazwać »wielkim«? Trudno rozstrzygnąć.«
Tak! było trudno za czasów Manzoniego, ale nie dziś.
Dla wyrobienia sobie sądu krytycznego o Napoleonie trzeba zbadać, czy wojny jego były sprawiedliwe, jego zdobycze uprawnione, jego wawrzyny zasłużone? Otóż jeżeli się pokaże, że ani wojny jego sprawiedliwemi, ani zdobycze uprawnionemi, ani wawrzyny zasłużonymi nie były, to trudność ta się rozproszy i będziemy musieli wyznać, że jego bitwy zwycięskie były jedną, wielką, barbarzyńską hekatombą milionów egzystencyi, złożonej w ofierze nienasyconej ambicyi człowieka-tyrana, — jednym olbrzymim przez lat kilkanaście ciągnącym się gwałtem i rabunkiem a on, Napoleon — wielkim, ale bandytą, nie człowiekiem.
Dziś sześćdziesiąt lat po Manzonim wiemy, co o Napoleonie I. trzymać trzeba. Dziś potomność, o wiek cały od niego odległa, wydać może i wydaje o nim sąd krytyczny i bezstronny. I ten sąd wypada dla niego fatalnie.
Niema historyka, któryby nie uznawał, że wszystkie prawie wojny jego były nieuzasadnione, niesłuszne i niesprawiedliwe. Mógł on przez nie zyskiwać rozgłos, wzmacniać i powiększać swą potęgę — mógł okrywać się coraz większą sławą wojenną, siać coraz większy postrach; ale nie mógł zasługiwać i nie zasłużył na chwałę prawdziwą, żeby potomność zaliczyć go mogła pomiędzy ludzi wielkich. Inaczej pierwszy lepszy zbój, byle odważny, sprytny i szczęśliwy, mógłby, tak samo jak on, rościć prawo do chwały i uznania, nazwać się »wielkim«.
Tak, Napoleon I. był wielkim, zręcznym i odważnym korsarzem, jednym z tych, z jakich jego Korsyka słynęła od dawna. To też do chwały prawdziwego bohatera nie ma on prawa.


Napoleon i św. Franciszek Ksawery.


A teraz porównajmy Napoleona I. ze św. Franciszkiem Ksawerym — wielkość jego pozorną, z wielkością tego świętego prawdziwą. Weźmy z jednej strony hałaśliwą i rozgłośną jego sławę, opartą na chwilowem oręża powodzeniu, — jego zdobycze, okupione krwią milionów żołnierzy, nieszczęściem tylu tysięcy rozbitych rodzin, osieroconych dzieci, tylu krajów wyniszczonych, wyssanych z ludzi i pieniędzy: — i porównajmy ze sławą Apostoła Indyi i jego zdobyczami w duszach ludzkich, odnoszonemi łagodnością, miłością, wspaniałomyślnością i poświęceniem.
Jeden i drugi — to zdobywcy. Ale który z nich większy? Czy ten, co przez świat pędzi mordując i niszcząc, lub tamten, co idzie, czyniąc dobrze wszystkim, niosąc wszędzie przed sobą światło prawdy, przywracając ludziom spokój sumienia, wskazując drogę do prawdziwego i trwałego szczęścia?
Kto z nich dwóch większy? Czy ten co o śmierć doczesną przyprawia przeszło trzy miliony ludzi, lub tamten, co przez chrzest, własnoręcznie udzielony, ożywia na duchu ich setki tysięcy?
Napoleon I. był wielkim wodzem, strategikiem, znakomitym organizatorem, ale nie wielkim człowiekiem.
Pomijając inne gwałty i zbrodnie, dość przypomnieć tę, która na sumieniu tego awanturnika zaciężyła najbardziej i stała się najbliższym powodem smutnego jego upadku: mianowicie nikczemne, podstępne, okrutne postępowanie, — walkę przez dziesięć lat wszelkimi sposobami prowadzoną z bezbronnym, dobrym i jak dziecko łagodnym starcem z Watykanu, Piusem VII.
Ten człowiek, co wczoraj był jeszcze niczem, ten pijany swem powodzeniem parweniusz, ośmielił się, niesłychanem w dziejach ludzkich przykładem, przez lat kilka wobec całego świata pozbawiać bezbronnego Papieża więcej niż życia, bo możności znoszenia się z Kościołem! Inni wrogowie zadawali Kościołowi rany mniej lub więcej dotkliwe i silne, a on Napoleon judaszowską swą ręką usiłował go zdusić!...
Z kar i klątw kościelnych sobie drwił: »Czasy średniowieczne minęły — rzekł z przekąsem, kiedy się dowiedział o rzuconej na siebie klątwie. — Dziś klątwy papieskie z rąk mych żołnierzy bagnetów nie wytrącą a mnie na pokutę do klasztoru nie zapędzą«.
A jednak, jednak... jedno i drugie się spełniło i to prędzej niż sądził i smutniej, niż przypuszczał. Pokazało się, że klątwy papieskie siłę swą zachowały, skoro z rąk odmrożonych jego żołnierzy wytrącić potrafiły bagnety, a jego zaprowadziły na wyspę św. Heleny, gdzie samotny, w ciszy i odosobnieniu większem, niż w murach najbardziej od świata odciętego klasztoru, miał czas o pokucie myśleć, otrzymać rozgrzeszenie i pojednać się z P. Bogiem.
Szczęściem dla jego duszy, że z tego czasu korzystał i umarł, jak chrześcijanin.
Napoleon niedowiarkiem nie był. To też wiara mu przyszła z pomocą, gdy go ludzie opuścili, — podała rękę, podniosła z prochu i... uczyniła, ufajmy, wielkim i to prawdziwie wielkim tam, gdzie swej wielkości już utracić nie można, — w niebie.


Napoleon mógł zostać bohaterem a stał się katem.


Jednak Napoleon ma pozory bohatera. O ile pod bohaterem w ścisłem znaczeniu rozumiemy człowieka, okazującego w swych czynach nadzwyczajnych szczególne podobieństwo do Pana Boga w Jego działaniu na zewnątrz, — on nim nie jest, to rzecz oczywista. Za wiele w nim złego, zbrodni i występków.
Ale o ile bohaterem nazwiesz człowieka czynu, którego żelazna energia ludzkości nowe wykreśla drogi, — Napoleon nim jest. Dzięki potędze swego umysłu, szybkości swej decyzyi, trafności swego sądu, przedsiębiorczości, ruchliwości, szerokości i dalekości swych planów, mógł on stać się bohaterem ludzkości i to pierwszorzędnym, a stał się jej katem i, jak drugi Atylla, Dżyngischan, Tamerlan, od P. Boga za grzechy jej zesłanym biczem. Jego niczem niepohamowana ambicya, ciągłe wyszukiwanie pozorów do zrywania i obchodzenia zawartych dopiero traktatów, morderstwo ks. d’ Eughien, okrutne zagłodzenie bohatera murzynów Tussaint Louverture’a, wiarołomstwo nikczemne względem rzeczypospolitej weneckiej, wyzyskiwanie i oszukiwanie oddanych mu całą duszą Polaków, jego lekceważenie i wzgarda dla ubóstwiających go żołnierzy, których z pogardą »żerem armatnim« (chair à canon) nazywał, zabór państwa kościelnego a przedewszystkiem niewola i więzienie Piusa VII: — to są plamy, piętnujące go piętnem hańby — plamy, których wawrzyny, zdobyte na polach bitew zwycięskich nie zakryją nigdy.
Napoleon mógł się stać bohaterem, jakiego świat nie widział, gdyby swych wielostronnych i niepospolitych zdolności chciał użyć dla dobra ludzkości, a nie dla zaspokojenia nienasyconej swej ambicyi, — mógł stać się wielkim dobroczyńcą ludzkości, którego dalekie pokolenia wspominałyby z wdzięcznością, — mógł porwać serca milionów. A tu?
A tu, oprócz żołnierzy sfanatyzowanych i podnieconych ciągłemi zwycięstwami, nie lubił go nikt a bali się wszyscy, nienawidzili wszyscy.
A tu, obok sławy chwilowej, wymuszonej powodzeniem zwycięskiego oręża, zaciężyło na nim przekleństwo gnębionych przezeń narodów, osieroconych rodzin, do kija żebraczego doprowadzonych nędzarzy.
A tu sąd surowy potomności piętnujący, jego pychę, ambicyę, egoizm, okrucieństwo i małostkowość. Jednem słowem zamiast bohatera — kat, zbój na wielką skalę, bicz Boży, kara za grzechy.
Żeby być sprawiedliwym, trzeba przyznać, że i Carlyle przed Napoleonem nie wiele pali kadzidła.
Nic zresztą dziwnego, bo jest Anglikiem; Napoleon u niego bohaterem i nie bohaterem! wielkim człowiekiem i nie wielkim...


Mahomet — bohater — prorok!?


Za to całe swoje uznanie zachowuje Carlyle no zgadnij, dla kogo? Otóż choćbyś i rok cały myślał, nie zgadniesz.
Bohaterem ludzkości, ale takim wyjątkowo wielkim... dla niego, dla Carlyle’a, szkockiego purytanina: jest Mahomet.
Tak, Mahomet, bohater-prorok.
Gdy chodzi o Mahometa, Carlyle rozczula się, wpada w zachwyt, podziwia wszystko, ale najbardziej to, że ten bohater wiekopomny odważył się w czyn wprowadzić zasadę religijnego indyferentyzmu, »albo wszystkie religie są prawdziwie, albo żadna«.
Zdaniem Carlyle’a Mahomet jest wielkim człowiekiem i bohaterem dlatego, że z wszystkich religii wziął coś i z tego stworzył syntezę.
»Albo wszystkie religie prawdziwe, albo żadna«! Hasło to znane oddawna. Ogłaszał je światu Lessing, Goethe, Schiller... ale Mahomet?
Zresztą, choć przyznaję zdolności wielkie, owszem genialność Lessingowi, Goethemu, Schillerowi, z tego jednak względu pochwalać ich, a tem mniej wielbić nie mogę, bo indyferentyzm, tak pojęty — to najpierw nonsens, jako twierdzenie bezpodstawne, niekrytyczne; potem to lekkomyślność, posunięta aż do szaleństwa a wreszcie to w oczach człowieka wierzącego w dodatku prawdziwe bluźnierstwo.
Nie! »nie wszystkie religie prawdziwe, albo żadna«, bo »jedna jest tylko religia prawdziwa a inne fałszywe«. Oto hasło prawdziwe, hasło ludzi rozumnych i myślących krytycznie.
Jeżeliby tedy było nawet prawdą (czego zresztą Carlyle bynajmniej nie udowadnia) — że Mahomet przy zakładaniu swego Islamu wspomnianą zasadę chciał wprowadzić w życie: — to do tytułu bohatera byłoby mu jeszcze bardzo daleko, owszem brakowałoby właśnie pierwszej a niezbędnej do tego cechy, bo podpodłoża prawdy, rozsądku i rozumu. Już co, to co, ale z prawdą, rozumem i rozsądkiem Mahomet i jego religia doprawdy nie wiele mają wspólnego.
No! Carlyle o takie drobnostki nie dba. Mahomet wedle niego jest bohaterem, bo jest prorokiem; a jest prorokiem, bo, jego posłannictwo, zresztą bardzo nieokreślone, z którem występował, »było wewnętrznie prawdziwe, — było głosem, nie dającym się odróżnić, nieokreślonym, ale mimo to poważnym — głosem pochodzącym z głębin niezbadanych...« »W Mahomecie nie było — jak on sądzi — nic próżnego, wymarzonego, ale ognista masa życiowa, wyrzucona z niezgłębionego łona przyrody... Zapalić świat — rozkazał mu Stwórca świata i on zapalił....«
»Zapalił!«.... ale czem? Czy może duchem? O nie, świata duchem zapalać Mahomet nie myślał, ale palił ogniem i mieczem, jak to widzimy na bibliotece aleksandryjskiej, zniszczonej przez następcę Omara w imię zasad Mahometa i jego Koranu.


Gdzie listy uwierzytelniające proroka Mahometa?


Mahomet — to prorok, to bohater!
Ktoby się po panu Carlyle’u spodziewał takich względów dla Mahometa! »Dzieło jego — powiada — to dzieło święte.«
Jeśli tak rzeczywiście sądzi, dlaczego nie przechodzi na Islam? Wszak pod Islamem żyć można na ziemi wygodnie, bardzo wygodnie... po zwierzęcemu — a w dodatku ma się jeszcze obiecane niebo... pojęte rozumie się... także po zwierzęcemu.
Prawda, zachodzi tu drobna trudność, z którą jednak widocznie i Carlyle się liczy, mianowicie pytanie, czy też obietnice Mahometa wogóle są czegoś warte? w czyjem on przemawia imieniu? kto go do zakładania nowej religii upoważnia? czem wykazuje, że nie jest zwodzicielem i szarlatanem, ale reformatorem i zakonodawcą?
Otóż na te wszystkie niedyskretne pytania odpowiedzi wystarczającej nie daje ani sam Mahomet, ani żaden z jego wyznawców, ani nawet Carlyle, mimo całą swą ku niemu sympatyę.
Co mówię, Carlyle ją daje, ale jaką? »Koran — to nudna i ciemna paplanina, powiada, niestrawna, bezkształtna i bezwładna: jednem słowem, to stek głupoty nieznośnej.« — I tę »głupotę nudną, nieznośną« miałby Mahomet otrzymać od P. Boga, a jeśli od P. Boga jej nie otrzymał, to otrzymał od kogo?
Sam Mahomet wprawdzie utrzymuje, że wziął ją z góry, z posłannictwem do przeprowadzenia rozpoczętego przez siebie dzieła. Ale na to znowu dowodów nie daje żadnych, przynajmniej wystarczających, krytycznych; bo powoływać się na sny, widzenia, to doprawdy za mało. Przecież każdy oszust, mógłby na nie się powoływać. Zresztą gdyby Mahomet nawet sam nie był oszustem, jak za tem przemawiają pozory, mógłby być »oszukanym« przez kogo innego n. p. przez duchów złych albo choćby przez swą wybujałą a chorobliwą wyobraźnię. Gdzie dowód, że nim nie był?


Ogniem i mieczem.


»Jakkolwiekbądź Mahomet dokonał rzeczy wielkich, dopiął swego, założył nową religię i zjednał dla niej znaczną część ludzkości.«
Prawda, ale cóż stąd? Czy może stąd wynika, że jest posłannikiem Bożym, Prorokiem prawdziwym? jak utrzymuje. Powodzenie miał, ale wiemy dobrze dlaczego. Oto dzięki sprzyjającym okolicznościom, dorwawszy się władzy, założył państwo silne, co mógł uczynić równie łatwo pierwszy lepszy awanturnik, a potem, gdy szczęście orężowi jego dopisywało, jak Atylla przed nim a Dżyngischan i Tamerlan po nim, dokonał wielkich podbojów i podbitym narodom narzucił swą religię. Otóż jeżeliby z powodu tych podbojów i nawróceń, dokonanych przemocą, miał stać się Prorokiem, to z tej samej przyczyny prorokami byliby i tamci, — byłby Atylla, Dżyngischan i Tamerlan, wielcy i sławni zbóje.


Etyka muzułmańska.


To pewna, że cudów nie dokonał Mahomet, to też na nie się nie powoływał, bo ich zdziałać nie mógł...
Ale może mógł się powołać na swe wielkie cnoty? świętość nadzwyczajną? — życie jaśniejące zaparciem się siebie, pobożnością i poświęceniem? O tem lepiej nie mówić. Jego harem, żony i nałożnice świadczą najlepiej, jaka była wartość etyczna tego człowieka... i jaka jego świętość.
I tu przychodzi Carlyle i ma czelność utrzymywać, że ten ograniczony, ambitny i rozpustny człowiek jest bohaterem, bo jest sprytnym i przebiegłym — bo wyzyskując słabość ludzką, z ułomków innych religii klei nową, w której po życiu bezmyślnem, leniwem i na pół zwierzęcem obiecuje wyznawcom niebo, takie, jak w swym haremie urządził sobie na ziemi!«
Kto chce wiedzieć, czem jest Mahomet i jego dzieło, niech przeczyta, co pisze kardynał Massaia w swej książce p. t. »Trzydzieści pięć lat w Afryce«. Ten dzielny misyonarz, przez lat kilkadziesiąt mający sposobność przypatrywania się z bliska wyznawcom Mahometa, powiada, że: »w swych wycieczkach misyjnych u nich spotykał zawsze większą nieobyczajność i większe zepsucie, niż u pogan. To cecha charakterystyczna Islamu, po której poznać go można wszędzie«.
I ten założyciel religii dziwacznej, co przez wielożeństwo i rozwody do rzędu bydlęcia poniżył kobietę, a upodlił mężczyznę; — co przez niewolnictwo podeptał godność ludzką, a przez fatalizm zagrodził ludzkości drogę do rozwoju i postępu, — co dla znacznej części ludzi stał się zarazą moralną: — miałby być bohaterem dlatego, że stał się tego przyczyną!!
Tak chce Carlyle, ale nie zdrowy rozsądek.


Bohaterstwo Marcina Lutra.


Idźmy dalej. Widzieliśmy, że Mahomet, wedle Carlyle’a to bohater-prorok; zaś bohaterem-kapłanem jest u niego Marcin Luter!
Para dobrana, niema co mówić. Lutrowi obok Mahometa zapewnie z wielu względów do twarzy, ale, żeby miał być i on bohaterem — to co innego!
Zobaczmy, czy znajdziemy w nim ślad czegoś, co jak n. p. u Napoleona mogłoby być nazwane bohaterstwem przynajmniej w znaczeniu dalszem choćby najszerszem.
Carlyle widzi w Lutrze typ bohatera-kapłana. Kapłanem wprawdzie był, ale zanim został »reformatorem«; od chwili zaś, gdy, zbuntowany przeciw Kościołowi, rozpoczął swą religijną działalność, tak mało dbał o godność kapłańską, że, jak sam wyznaje, »za poradą szatana« zaprzestał odprawiać Mszy św. Stąd poszło, że w protestantyźmie niema ofiary, ani kapłanów.
I ten kapłan, co znosi ofiarę, ma być typem kapłana-bohatera! To tak samo, jakbyśmy powiedzieli, że typem bohatera żołnierza jest oficer, który swój sztandar zdradza, swemu monarsze się sprzeniewierza, depce uniform i odrzuca broń, jaką dotąd z nieprzyjacielem zwycięsko się potykał!
Luter bohaterem-kapłanem! po swem odstępstwie — kapłanem? ale czyimże nareszcie był kapłanem? czy może Bożym jak przedtem? — on, co szatana miał ciągle na ustach, co w złorzeczeniu i przeklinaniu nie miał sobie równego!
Luter bohaterem-kapłanem! Czy może dla cnót kapłańskich? I to także nie. Przecież charakter tego człowieka był tak podły, brudny, przewrotny i występny, że sławnych jego »Rozmów przy stole« (Tischreden), w których duszę swą bez żadnej żenady nie wstydził się odsłonić, czytać nie można bez wstrętu, niesmaku i obrzydzenia: stąd o nich luteranie wogóle mało wiedzą. Ukrywa się je przed niemi jak najstaranniej, bo bliższe zaznajomienie wzbudzićby w nich mogło niechęć i wzgardę już nietylko do autora, ale także i do jego reformy.


Drugi Herostrat.


Pod żadnym tedy z tych względów bohaterem Luter nie był: więc może bohaterstwa dokonał w przeprowadzeniu dzieła rozgłośnego, niestety! i trwałego, które bez żadnej wątpliwości od niego wzięło swój początek. Przecież on, jak powiadają jego wyznawcy, »zreformował Kościół Chrystusowy, przywrócił wierze pierwotną czystość, odrzucił naleciałości, które w ciągu wieków papiestwo w niej nagromadziło.«
O tem dałoby się dużo powiedzieć. Tu wystarczy podnieść, że przecież niepodobna, aby coś wielkiego i zbawiennego wyjść mogło z rąk »szaleńca i zbrodniarza« — jak on sam siebie nazywał. Luter nie reformował, ale psuł; nie poprawiał, ale niszczył. Któż inny, jak nie on, stawiał zasady, że: »wiara sama usprawiedliwia«, że »grzeszyć wolno silnie, byleby się silniej jeszcze wierzyło«; »człowiek za czyny swoje nie odpowiada«, »Pismo święte każdy tłómaczyć sobie może dowolnie« i t. d. Czyż częściowe nawet wprowadzenie ich w życie nie prowadzi do niesłychanego rozluźnienia obyczajów i całkowitego podkopania społeczeństwa?
Miał czas o tem przekonać się on sam, kiedy patrzał, co się działo wśród Nowochrzczeńców w Monasterze, chłopstwa zbuntowanego na wsi, na dworze Filipa Heskiego i wogóle w całem »zreformowanym kościele«.
»Ale miał powodzenie!«
Tem gorzej dla niego. Im większą szkodę spowoduje pożar, tem większą jest wina tego, który dom podpala.
Otóż reforma XVI w. była takim strasznym pożarem, który, objąwszy Europę północną, spowodował spustoszenie i zniszczenie znacznej części owczarni Chrystusowej; a rozniecił go on, Luter, nie kto inny, — to jego wyłączna zasługa.
Co prawda, przyszło mu to nietrudno, bo materyał palny był od dawna już nagromadzony. Wystarczyło wzniecić iskrę. On to uczynił.
Brochmand, predykant protestancki, powodzenie Lutra tłómaczy tak: »Cóż dziwnego, że mu się reforma udała, skoro książętom dał dobra kościelne; pospólstwu — swobodę obyczajów, a kapłanom — żony: oto trzy drogi, na które reforma Lutra zaraz od początku wszedłszy, kroczyła z łatwością i prędko się rozwijała«.


Odwaga Lutra.


Zostaje jeszcze jedno.
Może Luter dał przy tem wszystkiem dowody odwagi osobistej, zwyciężał mężnie wielkie trudności, narażał na wielkie niebezpieczeństwa, albo, jak kiedyś pokrewny mu duchem Jan Hus, z powodu swej »reformy« ucierpiał wiele?...
Że się naraził na klątwę papieską, Papieżowi hardo stawiał, nawet ośmielił się wymyślać ostatnimi słowami!... to wiemy. Ale wiemy także, że czynił to wszystko z poza pleców potężnych książąt niemieckich, których opiekę zapewnić sobie umiał »drobnymi« (??) ustępstwami, pozwoleniem n. p. na bigamię elektora heskiego Filipa, na rabunek dóbr kościelnych i inne podobne ustępstwa.
To też nie pojmuję, na jakiej podstawie mógł Carlyle powiedzieć, że Luter był, »człowiekiem o sercu wyjątkowo mężnem — choć przytem nadzwyczaj pokornem i łagodnem«. (?)


Owoc dojrzały już z drzewa spada.


Dla wykończenia fizyonomii tego rzekomego bohatera-kapłana przypatrzmy się owocom jego dzieła w czasach dzisiejszych. Może są tego rodzaju, że ludzkość, doznając jego błogich skutków, uznać go powinna za swego dobrodzieja i tem samem za bohatera... przynajmniej pozornego.
Luter chciał, zamierzał »Kościół Chrystusowy zreformować«, i zapewnić ludziom Ewangelię czystą, oczyszczoną z dodatków i naleciałości papizmu«, a do tego, jako podstawy, użył »swobodnego« i przez żadne postanowienie kościelne nieograniczonego »badania Pisma św.« (freie Forschung). Co z tego wyszło?
Do czego to badanie swobodne doprowadziło współczesnych nam wyznawców jego »reformy«, w jakim stanie znajduje się zreformowany jego kościół ze swą »czystą ewangelią«, niech powiedzą wybitni a wierzący przedstawiciele tegoż kościoła, których Ci zaraz przytoczę.
»Im głębiej się zastanawiamy nad dzisiejszą protestancką teologią — pisze jeden z nich — tem jaśniej widzimy, że stoją tam naprzeciw siebie dwa światy, z natury rzeczy całkiem ze sobą sprzeczne.... A wszystko się w nich obraca około zasadniczego pytania: »Co się wam zda o Chrystusie? czyim synem jest?« Kwestya bytu wiary protestanckiej zależy od odpowiedzi, jaką wyznawcy jej na to pytanie dają. Jeżeli, od wiary swych przodków się odwracając, porwą więzy, łączące ich z Chrystusem i Bóstwo Jego odrzucą — wybiła dla protestantyzmu godzina ostatnia.
»Kościół, nie opierający się na Bóstwie Chrystusa, jako na swej podstawie niezłomnej, już nie jest Chrystusowym kościołem; to też niema on prawa zwać się kościołem ewangelickim (oj! wielka prawda), ani luterańskim (a to czemu nie?).
»Dlatego nie chcemy mieć nic wspólnego z teologią, która odrzuca albo przekręca podstawę wiary chrześcijańskiej: mianowicie wiarę w Bóstwo Chrystusowe, Jego cuda, Zmartwychwstanie, w zadosyćuczynienie za grzechy, jednem słowem w całe dzieło Odkupienia....
»Przeciwko temu — przeciwko t. zw. »oswabadzaniu ducha z pod jarzma Kościoła« my wszyscy protestujemy jak najuroczyściej. Kto chce wiedzieć, do czego takie oswabadzanie prowadzi, niech patrzy, jak wpływ naszego ewangelickiego kościoła z dniem każdym maleje! jak coraz więcej czuć się daje brak przerażający poszanowania powagi wszelkiej — jak lud nasz się coraz bardziej odchrześcijania (czyli poganieje) i rewolucyonizuje.
»Kościół zreformowany przechodzi dziś chwilę straszliwego przełomu, stoi na rozstajnej drodze. Jego przyszłość, — owszem, byt zależy od kierunku, w którym pójdzie.... To pewna, że, jeżeli tak będzie dalej, we walce ze swymi nieprzyjaciołmi, nacierającymi nań z zewnątrz i z wewnątrz — on zginąć musi.«
»Widzę, jak kościół ewangelicki w Niemczech — skarży się kaznodzieja nadworny i poseł do parlamentu Stöcker — jest strasznie zagrożony. Wrogie siły szarpią nim na wszystkie strony, niszczą go, nie dając mu ani chwili spokoju. On choruje na ciężkie błędy, których nie może pokonać, bo wewnątrz jest zbyt słaby, a na zewnątrz pozbawiony wpływu.... Myślałem, i mówiłem od dawna, że stan protestantyzmu niemieckiego jest główną przyczyną religijnego i moralnego upadku naszego ludu i rozstroju społecznego Niemiec....
»Niestety! Przyszłość nie obiecuje zmiany na lepsze. Protestantyzm bowiem będzie i nadal cierpieć na rozdwojenie w nauce, będzie się płaszczyć przed możnymi tego świata i więdnąć, umierając powoli na uwiąd starczy, t. j. na inercyę i brak siły życiowej.«
»Jeśli tak dalej pójdzie — powiada pan Schrenk — kościół ewangeliczny rozpłynie się zupełnie, bo w szerokich masach naszego ludu powaga »Pisma świętego już jest całkiem podkopana.«
»Dzisiejszy protestantyzm — woła wreszcie superintendent Wolf — zwalcza wszelką powagę ludzką i wszelką karność kościelną, nawet samą powagę Boskiego Objawienia, a z nią naukę o Bóstwie Chrystusa Pana. — Jest to jego choroba, choroba ciężka, na którą niema lekarstwa.«


Protestantyzm dzisiejszy — nowem pogaństwem.


A teraz, jeśli te wszystkie świadectwa zbierzemy razem, co zobaczymy?
Oto zobaczymy, że, zdaniem protestantów poważnych i wierzących, dzieło Lutra, t. j. kościół przez niego »zreformowany« nie tylko ciężko zaniemógł, ale, co gorsza, nie czuje w sobie sił potrzebnych, aby przeciw swej ciężkiej niemocy się bronić. Z przedstawicielami jego z urzędu, t. j. pastorami lud protestancki w przeważnej części doszedł już do tego, że w rzeczach wiary nie zna żadnej powagi, odrzuca Pismo św., cuda Chrystusa Pana, nawet sam fakt Objawienia, a przedewszystkiem odrzuca Bóstwo Zbawiciela świata.
Wszystko to owoce »swobodnego badania«, i osławionej reformy Lutra!
Faktem tedy jest, że dzisiejsi wyznawcy protestantyzmu, idąc w ślady swego mistrza i założyciela, dokonali rozpoczętego przezeń dzieła zniszczenia, cofając wstecz po za stanowisko samych nawet żydów. Bo jeżeli żydzi w Nowy Testament nie wierzą, to wierzą przynajmniej w Testament Stary, wierzą w Objawienie, w możliwość cudów, tylko Bóstwo Chrystusa Pana odrzucają. Tem się różnią od nas katolików, ale nie od dzisiejszych protestantów, bo i protestanci dzisiejsi tę prawdę odrzucają; od nich różnią się czem innem: mianowicie, że oni w odrzucaniu prawd objawionych idą dalej, bo odrzucają te, które żydzi zatrzymują. Stąd jeżeli nowoczesna wiara protestancka ma być wiarą chrześcijańską, to jest nią takiem samem prawem i wiara żydowska, — owszem nawet prawem większem, bo z objawienia Boskiego zostało w niej więcej, niż w religii większej części protestantów.
Niech się tedy dzisiejsi (moderne) pastorowie, kręcą, jak chcą. Od Chrystusa Pana odeszli dalej, niż żydzi i stanęli gdzieś, obok wyznawców... Mahometa.
Rozumiesz teraz przyjacielu, dlaczego Carlyle obok Mahometa stawi Marcina Lutra....
Par nobile fratrum.


Jeszcze jeden bohater! Jan Jakób Rousseau.


Biedny ten Carlyle! Nabiedził się, naszukał w dziejach ludzkości starożytnych, średniowiecznych i nowożytnych, aby upolować jakiego bohatera prawdziwego... i nie upolował. Wprawdzie zaręczał światu, jak tego dowodzi jego książka, że polowanie się udało, bo w torbie myśliwskiej znalazł Napoleona, Mahometa, Lutra... ale przy bliższem przypatrzeniu okazało się, że to zwierzyna bardzo pośledniego gatunku....
Omylił się... cóż dziwnego, bo krótkowidz.
Ale on na dnie swej torby ma jeszcze coś. Może tym razem wygrzebie bohatera.
I wygrzebał, no!... zgadnij tym razem kogo? Oto nie uwierzysz, ale tak jest — wygrzebał Jana Jakóba Rousseau.
Sądzisz, że żartuję? Nie! tak jest w istocie! Carlyle w Rousseau widzi bohatera-literata.
Bohatera, ale z jakiego względu?
Może ze względu na jego zalety, heroiczne poświęcenie, cnott, przykład charakteru? nie. — »Jego bowiem braki a raczej nałogi — jak powiada on sam — były wielkie, był to człowiek zmysłowy, draźliwy, histeryczny... bez myśli głębszej, o horyzoncie ciasnym, w trudnych położeniach bez krwi zimnej, spokoju, pewności siebie. Błędne i smutne koleje jego życia streścić można w jednem słowie »egoista«.
Więc może ze względu na kwiecisty i czarujący styl? I to nie. — »Jest w sposobie jego pisania coś teatralnego, — coś, co szminką trąci, brak mu świeżego i naturalnego tonu.«
A może ze względu na usługi, oddane społeczeństwu? I to także nie. »Mówiąc o nim, pominąć nie podobna strasznej sumy złego, przezeń spowodowanej. Dziwić się wypada, że ze szkodą, jaką wyrządził, łączy się tyle osobistych zalet.« Jakie to są, Carlyle dyskretnie przemilcza; może ich wcale nie widzi? W każdym razie ową sumę złego nazywa »wielkim pożarem, obejmującym świat, — pożarem, któremu imię »Wielka Francuska Rewolucya« a ojcem Rousseau.«
Wreszcie może ze względu na to, że był miłym i przystojnym? I to znowu nie! »Patrzcie na jego portret. Twarz jego ma wyraz cierpienia, — pospolita, podła. To twarz typowa człowieka-fanatyka.«
Cóż tedy ostatecznie upatrzył w nim Carlyle?
Posłuchaj. »Cechą każdego bohatera charakterystyczną — powiada on — jest dążenie do celu; otóż w tem dążeniu on się odznaczył.«
Piękna rzecz! Jeżeli do bohaterstwa potrzeba tylko tyle, to bohaterem jest Caserio, który w Lyonie zasztyletował Carnota, bohaterem Luccheni, który zamordował nieszczęśliwą cesarzowę Elżbietę, — bohaterami Accirito, któremu attentat na króla Humberta się nie udał i Bresci, tegoż morderca. Accirito wprawdzie chybił, ale przecież tak samo jak Bresci »całem sercem dążył do celu«.
Zresztą jakiż to był ten cel, do którego dążył Rousseau? Niestety! tu znowu Carlyle zapomina nam to wyjaśnić. Z dystrakcyi, czy dlatego, że sam nie wie? Skądżeby zresztą w tym względzie był lepiej poinformowany niż Rousseau, wyznający o sobie, że: »najmilszem jego zajęciem jest twierdzenie i zaprzeczanie tego samego — gromadzenie dowodów za i przeciw wszystkiemu, chęć przekonania wszystkich o wszystkiem, przy braku wiary we wszystko«.

..................

Sądzę, że nie będziesz miał już ochoty poznania bliżej książki Carlyle’a.
Są w niej jeszcze inni bohaterowie, coraz bardziej podejrzanego gatunku. Jest i Cromwell, w którym Carlyle podziwia wszystko, nie wyjmując nawet okrucieństwa i bezwzględności, z jakim dokonał podboju biednej katolickiej Irlandyi. Są jemu podobni....
»U Carlyle’a wszystko nowe — powiada Taine. — I pojęcia i styl, i ton i forma nawet zdania, aż do znaczenia słów pojedyńczych. On wszystko wywraca do góry nogami, przekręca: i rzeczy i wyrażenia. U niego parodoks znaczy tyle, co zasada, a zdrowy rozsądek opiera się na nonsensie.
»Czytając go, ma się wrażenie, że się trafiło w świat zaczarowany, gdzie ludzie chodzą na głowach, w strojach pstrokatych, jak cyrkowe błazny, i to wszyscy: wielcy i mali, rozumni i głupi, łamiąc się, kręcąc, wrzeszcząc... aż te wrzaski odurzają. Chciałbyś uszy zatkać... ale tu głowa poczyna Cię boleć, bo pracować musisz ciężko, aby odcyfrować język całkiem dla siebie nowy.«
Carlyle kiedyś powiedział: »Odłóż Byrona a weź Goethego«. A ja Ci powiadam, odłóż jednego i drugiego a w dodatku odłóż Carlyle’a.
Czyż nie masz innych książek, mogących Ci przynieść więcej pożytku i przyjemności? i czasu swego inaczej czyż użyć nie możesz?




III.

Fryderyk Nietzsche,
protoplasta »nadludzi«.




Sąd o Nietzschem pewnego profesora. — Niektóre przewodnie myśli najważniejszego utworu Nietzschego: »Zarathustry«. — Co wypada o tym człowieku sądzić?


Żądasz zdania mego o Nietzschem, protoplaście i pierwowzorze »nadludzi«. Nie dziwię się temu. Wobec wpływu, który Nietzsche wywiera na współczesne sfery inteligentne, szczególniej na młodzież, wypada mieć o nim zdanie wyrobione.
Więc przystąpmy do rzeczy.


Czy Nietzsche jest filozofem?


Przedewszystkiem czy wiesz kim jest Nietzsche, ów twórca nadludzi (Uebermensch), oczywiście z nich największy? czy jest literatem, artystą, filozofem?
Wielbiciele jego powiadają, że jest filozofem, myślicielem wielkim, największym; to też na wyścigi, na wszystkie tony w nim wynoszą potęgę i głębokość umysłu, zapominając, że, jeżeli przez umysł jego przeszło myśli wiele, to w nich porządku, logiki było mało, strasznie mało, owszem znacznie mniej, niż u któregokolwiek innego rzeczywistego myśliciela.
»Also sprach Zarathustr[3] oto formułka czarodziejska, mająca pogodzić największe sprzeczności i być źródłem wszelkiej mądrości. Coś tak, jak u uczniów Pitagorasa, »αυτοòς έφη« »on powiedział« decydowało o wszystkiem. Tylko, że Pitagoras był powagą rzeczywistą i myślicielem wielkim, a Zarathustra — dziwakiem, a w dodatku utworem chorej wyobraźni.
Jakkolwiek bądź jest faktem, że wystąpienie Nietzschego wywołało wielkie zainteresowanie nietylko w Niemczech, gdzie wyrósł i dojrzał, ale także wśród Francuzów, Włochów i u nas Polaków.
I jest czemś się interesować, bo jak pisze jeden z jego wielbicieli: »Nietzsche lubuje się w aforyzmach, zdaniach urywanych, krótkich, oryginalnych, imponujących swemi porównaniami i... powabem swych haseł. W nich szukać nie trzeba zgody, t. j. logiki, ani prawdy (sic); bo ich siła tkwi w pomysłowości, wyszukającej coraz to nowe, niebywałe drogi, w stylu, który czaruje. Ktoby chciał z jego aforyzmów, haseł i zdań utworzyć harmonijny i logiczny system, ten w Syzyfową wdałby się robotę, prędkoby dał za wygraną, choćby był krytykiem najtęższym i filozofem najgenialniejszym.«
O prawdziwości tego sądu łatwo się przekonasz, gdy Ci przytoczę pokrótce najbardziej charakterystyczne aforyzmy i hasła tego jedynego w swoim rodzaju człowieka — jeśli chcesz koniecznie, geniusza, ale waryackiego.


Także religia!


Schopenhauer, współzawodnik Nietzschego, powiedział kiedyś, że »skromność jest cnotą głupców«; dlatego polecał się innym, a dzieła swoje chwalił i reklamował. Wprawdzie starzy Rzymianie innego byli zdania, twierdząc, że propia laus foetet...[4] — ale ktoby się tam na ich zdanie oglądał. Dziś czas emancypacyi i postępu.
To też i Nietzsche, nie chcąc być gorszym od Schopenhauera, nie omieszkał swych wielbicieli uszczęśliwić pochwalnem zdaniem o sobie i swem dziele najważniejszem »Zarathustrze«. »Całkiem się nie dziwię, że ludzie mego Zarathustry nie rozumieją. Jestto bowiem dzieło tak piękne i wzniosłe, że, by treść jego przeniknąć, trzeba czuć w żyłach swoich ciepło krwi boskiej... bo to dzieło najgłębsze, jakie ludzkość kiedykolwiek wydała.«
A! ba!
To też, kochany przyjacielu, możemy się cieszyć, że jeżeli nam się nie uda natrafić na ślad mądrości i sensu w książce Nietzschego dopatrzeć, będziemy w tem samem położeniu, jak większa część takich jak my śmiertelników; bo któryż z nas odważy się mieć pretensyę do tego, że w żyłach swoich czuje krążenie krwi boskiej«!
Co do siebie wyznam, że zaraz od początku przestaję rozumieć autora Zarathustry, gdy się wnosić poczyna na wyżyny myśli i stara się czytelnikowi wyjaśnić, dlaczego to »stara Europa jeszcze nie może obejść się bez religii?« »Pochodzi to, powiada, stąd, że człowiek czuje w sobie coś, jakby horrorem vacui, — potrzebę jakiegoś końca, jakiegoś celu, do któregoby zwracał swój umysł, swoją czynność, a to tak, że nieraz woli nic nie chcieć, jak niechcieć (sic). Ale ideał ascety (!?) wypływa ze źródła instynktu życia profilaktycznego, który rozkłada się, stara uleczyć, walczy o byt... Ideał ten jest jednym ze środków, którym się posługuje sztuka zachowania życia... Chrystyanizm, z całym skarbem najgenialniejszych środków pocieszania, tylko uspakaja i narkotyzuje, używając do tego bezwzględnie szkodliwych i lekkomyślnych środków«.
Więc według Nietzschego, religia — to tylko specyalny rodzaj silnego i szkodliwego narkotyku, — coś tak jak alkohol, opium, morfina, haszysz i inne podobne czynniki podniecające i rozstrajające!...
Lecz przypatrzmy się dalej, co Nietzsche sądzi o wierze.
Wypada przyznać, że fanatyzm — to jedyna władza pożądawcza, powstająca w ludziach słabych i niezdecydowanych, — rodzaj hypnozy systemu mózgowo-rdzeniowego i umysłu, która się łączy z zamarciem jednej tylko funkcyi psychicznej i tyranizuje inne; ta to hypnoza u chrześcijan nazywa się wiarą«.
Coraz lepiej. Wiara — to rodzaj hypnozy. Narkotyk i hypnoza wystarcza (oczywiście nadludziom), aby wytłomaczyć sobie, czem jest i religia!
Ostatecznie to wszystko razem wziąwszy bardzo mądre, niebywale mądre... My wprawdzie mądrości tej nie widzimy, nam się raczej zdawać może, że jest to majaczenie jakby... no! waryata; ale bo my też »krwi boskiej w żyłach swych« nie czujemy! Powinszować tym, którzy ją czują!


Co mu, Nietzschemu, po prawdzie?


Niemniej bez namysłu z zadziwiającą pewnością siebie odpowiada on na pytanie, czem jest prawda? Inni łamali sobie nad niem głowę, spędzali noce bezsenne, zapisywali foliały... Biedny, ciemny plebs filozoficzny! Oto przychodzi nadfilozof Nietzsche i jednym rozmachem rozwiązuje węzeł gordyjski.
»Prawda? Co to jest prawda? Prawda — to głupstwo. Prawdy nie ma, więc poco się nad nią zastanawiać?« Przecież to takie proste, jak jajko Kolumba. Niema prawdy: więc poco o niej myśleć. Umysł ludzki powinien się przyzwyczaić do trzymania w równowadze »na cieniutkiej linie prawdopodobieństwa, »tańcząc nieraz w akrobatycznych podskokach na krawędzi różnych przepaści«.
Kiedy do tego dojdzie, stanie się par excellence »umysłem mocnym«.
»Powinniśmy uszanować skromność, z jaką się natura ukrywa za zasłoną zagadkowości i wahającej się niepewności.
»O! ci Grecy! Im chodziło o to tylko, aby żyć. Dlatego też trzeba zatrzymać się na powierzchni, na powłoce, na naskórku: trzeba cześć najwyższą, adoracyę oddać złudzeniu — wierzyć we formę, w słowo, w pozór z całym Olympem jego panowania.
»O! ci Grecy! Oni byli ludźmi powierzchownymi dlatego, że myśleli głęboko.«
Brniemy w nadmyśli. Brr! mój drogi.
Przyznam się, że Grekom nie zazdroszczę tych pochwał. Za to, szanując »skromność« Nietzschego, pozwalam sobie tu zaraz postawić pytanie: Skąd pochodzi, że tylu myślących i wykształconych zresztą ludzi, filozofem i myślicielem może nazywać człowieka, który się zdobył na powyższy ustęp? Jestto, przyznam się, dla mnie zagadką, do rozwiązania wcale nie łatwą.
No! ale mniejsza o to. Zatrzymajmy się »na powierzchni, na powłoce, na naskórku« tego pytania, uwierzmy, jeżeli nie w rzeczywistości, to w pozór rozumnej myśli... w nadfilozofa Niemiec i idźmy dalej.


Bluźni czy szaleje?


Książka Nietzschego obok podobnych jak przytoczone nonsensów, zawiera szereg bluźnierstw strasznych, twierdzeń nietylko z nauką wiary św. wprost niezgodnych, ale podkopujących wogóle wszelkie religijne pojęcia.
Co Nietzsche pisze o św. Pawle, Chrystusie Panu i wogóle o P. Bogu, to nietylko przejmuje oburzeniem, ale wzbudza wstręt i obrzydzenie. Dlatego też, mój drogi, w szczegóły wchodzić nie będę. Przytoczę Ci tylko dla próby jeden ustęp, gdzie w napadzie prawdziwego szału, ten człowiek szalony ośmiela się chełpić, że zniszczył... P. Boga!!
»Gdzież tedy podział się Pan Bóg świata? Chcesz, to ci powiem: myśmy Go zabili, Ty i ja, my, my wszyscy jesteśmy jego zabójcami...«
Potem tonem trochę spokojniejszym, jakby pod wpływem pewnej trwogi, pisze dalej:
»...Czyż nie słyszycie kroków grabarzy, którzy pochowali... Bóstwo?
»Czyż nie czujecie zapachu zgnilizny boskiej? Co człowiek posiadał dotychczas najświętszego i najpotężniejszego, to krwią się zalało pod razami naszych sztyletów!...
»Dzieło wielkie!... Czyż nie wypada, żebyśmy się sami stali bogami, aby okazać się do tego zdolnymi?.. Czegoś większego nikt nigdy nie dokazał«.
To ostatnie — prawda, bo też mało kto był takim waryatem, jak on, Nietzsche.


Śladami Lucypera.


Ten nowy Lucyper ziemski, który P. Boga strącić chce z tronu, sam na nim zasiada; przypisując sobie przymioty Boskie, choć to czyni »skromnie«, pod osłoną symbolu.
»Jeżelim kiedy zakwitnął tchnieniem tchnienia twórczego i tą koniecznością boską, puszczającą w ruch fatalizmy, jakie tańczą wśród gwiazd obiegów. —
»Jeżelim kiedy uśmiechnął się uśmiechem połysku twórczego, w którego ślady kroczy podłużny odgłos grzmotu, aktem rozlegającym się i posłusznym. —
»Jeżelim kiedy razem z bogami działając, na stół boski, t. j. na ziemię, rzucał kostki, aby otworzyła się drżąc i wyrzuciła potoki ognia, jak wiadomo ziemia — to stół boski: —
»Cóż dziwnego, że zapragnąłem posiadać wieczność i ten najwyższy pierścień ślubny — pierścień »wiekuistego powrotu«??
»Jeszcze nie znalazłem niewiasty, z której bym chciał mieć potomstwo (sic!)..., chyba może z niewiasty umiłowanej; bo ja cię kocham, o wieczności! Ja cię kocham, o wieczności!«
I takiego człowieka bierze się na seryo...


Etyka nadludzi.


Jakie drzewo, takie i owoce. Jaka teorya, taka i praktyka. Zasady moralne Nietzschego warte jego religijnych »przekonań«. —
Podstawową zasadą tedy życia jest wedle niego, chęć panowania. Precz z pojęciem dobrego i złego, »bezkrwistem i zniewieściałem. Dobrymi na świecie są nie ci, co tworzą, ale co mają energię straszliwą, umieją niszczyć. Pospolicie zwą ich złymi a oni tymczasem są architektami niebotycznymi ludzkości«.
»Człowiek czynny, zaczepny, nachodzący innych, sto razy bliższym jest sprawiedliwości, niż człowiek spokojny.«
Więc niech żyją zbóje, tyrani t. j. ci, których świat uważa za swą zakałę!
Dlaczego odtąd ma być inaczej, jak dotychczas, Nietzsche oczywiście, nie mówi. »Ipsemet dixit †[5] i rzecz skończona.
»Ja... Nietzsche, powiedziałem, więc tobie, głupcze, to wystarczyć musi.
»Podwójna jest etyka: etyka mocnych i etyka słabych. Tak jest i koniec.«
Tak?? No! a co potem?
Co on na tem buduje?
On?
On? rozmachem akrobaty skacze, rozpędziwszy się ponad wszystkie horyzonty i atmosfery i... woła... i woła... Excelsior! Excelsior! Wyżej! Wyżej!...
Jemu zamało być tylko człowiekiem, — człowiekiem silnym, wzniosłym, nadzwyczajnym, on chce lecieć wyżej! Excelsior! On chce się stać nadczłowiekiem[6], pragnie, aby inni stali się nadludźmi, dlatego zaprasza ich do swojej szkoły.
A mistrzem w niej nie on, tylko Zarathustra. W jego bowiem imieniu głosi Nietzsche swoją ewangelię: »Also sprach Zarathustra«, — Zarathustra, — to mistrz, który »umysł swój usubtelnił, a ducha swego rozognił, kiedy na samotnej górze wiódł żywot w towarzystwie orła i węża«.
Między innemi Zarathustra, nadmistrz nadludzi, powiedział tak:

Jakby pierwiastek złego, o jakim śniło się Manichejczykom.

»Nauka moja — to nauka o nadczłowieku. Człowiek jestto istota, która powinna być przewyższona. A wy coście zrobili, aby przewyższyć człowieka?
»Dotychczas wszystkie istoty tworzyły coś ponad sobą. A wy, czy chcecie być przypływem tego wielkiego odpływu i powrócić do stanu bydlęcia (!?), zamiast przewyższyć człowieka? Kiedyście byli małpami... ale, ale... przecież teraz jeszcze człowiek jest małpą z pomiędzy wszystkich małp na ziemi największą....
»Mimo to powiem wam, czem jest nadczłowiek (nareszcie!); — oto rozumem ziemi. Niech wola wasza mówi, że jest rozumem ziemi....
»I jakże tedy człowiek będzie przewyższony?
»O nadczłowieka mi chodzi, nie o człowieka, — ale o najbliższego, nie o cierpiącego, nie o ubogiego.
»Czy posiadacie odwagę, braciszkowie? Odwaga świadectwa nie potrzebuje, ani nawet świadectwa ze strony Boga, który ją widzi, — odwaga orła samotnego.
»Kto patrzy w przepaście okiem orła, kto na skrzydłach orlich zawisł nad krawędzią przepaści łez, — ten tylko jest odważny.
»Człowiek jest złą istotą, powiadają mędrcy. O! Żeby to było prawdą! bo przewrotność, to siła człowieka.
»Dlatego wy, nadludzie, powinniście starać się stawać z dniem każdym gorszymi(!), okrutniejszymi, twardszymi. W ten tylko sposób człowiek się wznosi w krainę błyskawic... gdzie błyska przed nim światło prawdy (której podobno nie było i nie będzie wedle Nietzschego).
»Wy ludzie wielcy, którzy tworzycie to, co stanowi wartość, nie miejcie względu na bliźniego, ale tylko na siebie samego(!). Ten wzgląd na bliźnich, to cnota ludzi małych (czyli innemi słowy, nadczłowiek a egoista to jedno i to samo).
»Co jest najdalszego i najgłębszego i najwyższego w człowieku, zadziwiająca jego siła, to wszystko czyż nie kipi w waszym garnku?«
Tak, kipi... ale w sercu, z oburzenia na tę bezbrzeżną pychę, cynizm wyrafinowany i szaleństwo.
Każdy człowiek dostraja się mimo woli do swego ideału. A tu jest nim nadczłowiek, który lubuje się w zbrodni i występku, szuka we wszystkiem siebie, nie zna względów, na wszystko się odważa, jak rzezimieszek, nie mający nic do stracenia....
Cóż tedy dziwnego, że rezultatem praktycznym takich ideałów i takiej etyki były i są niezliczone i potworne zbrodnie i występki. Pisma Nietzschego dały do nich podnietę i do końca świata dawać będą.


Słodki uśmiech lwa.


W przytoczonem kazaniu(?) streszcza Zarathustra naukę o nadczłowieku.
Chcesz wiedzieć, do czego ona prowadzi? Oto posłuchaj:
»Mistrz, t. j. Zarathustra, powiada Nietzsche, dnia pewnego zebrał swych uczniów na ucztę, a kiedy z jakiegoś powodu zostawił ich na chwilę samych, za powrotem znalazł... osła. Tak! — osła.
Biedni uczniowie nadmistrza! Do tego ich doprowadziła nauka o nadczłowieku! Stali się osłami (sic)!... Brak im było »krwi boskiej« i stąd krew ludzka przemieniła się w ich żyłach w oślą.
Ale na tem nie koniec.
»Z pierwszymi uczniami doświadczenie się nie powiodło. Co teraz będzie?
»Zarathustra jest samotny... ale niedługo, bo oto zjawia się lew, straszliwy, kładzie mu się u nóg i aby pocieszyć, uśmiecha się (o! jaki to musiał być uśmiech luby!) i słodko liże mu ręce.
»Ten widok wlewa otuchę w mistrza.
»On już nie patrzy na swe niepowodzenie obecne, bo widzi w dali uczniów przyszłości, wzrokiem promieniejącym i oczami w zachwycie w nich się wpatruje... aż nagle zasłona zapada i kończy się księga....«
Zdaje się, że dla człowieka o zdrowych zmysłach dosyć, aby wyrobić sąd o Nietzschem i jego filozofii!
Waryat i tyle.


Ostatnia faza waryata.


A waryatem był on zawsze.
Urodzony w Rocken około Lutzen 15 października 1844 roku jako syn protestanckiego pastora, pochodził on z rodziny szlacheckiej, polskiej (Niecki), osiadłej od 1600 roku w Prusach. Po skończonych naukach wstąpił do wojska, poczem na uniwersytecie bazylejskim był profesorem filologii.
W tym czasie Wagner i Schopenhauer przyjaźnili się z nim, ale niedługo. Chwalił ich wtedy bardzo i uwielbiał, bo ich potrzebował dla wyrobienia sobie imienia i stanowiska. Dopiąwszy tego podstępnie, zwrócił się jednak przeciw nim... wiadomo — nadczłowiek....
Między 1870 i 1888 rokiem przypada czas jego twórczości; pisze ośm dzieł, uderzających mniej lub więcej oryginalną ekscentrycznością, której parę próbek podałem Ci wyżej. Potem gwiazda jego poczyna się chylić szybko do upadku tak, że w ostatnim dziesiątku lat wieku zeszłego wegetuje już tylko w domu zdrowia, porażony silnem zboczeniem umysłowem, w stanie grozy niemej.
Z wiekiem dziewiętnastym schodzi z tego świata, nie odzyskawszy ani na chwilę swej przytomności.
Koniec straszny, powinienby dać do myślenia tym, co go wynoszą i w ślady jego idą.
Człowiek ten nieszczęśliwy, chciał być czemś więcej niż człowiekiem, wznieść najwyżej, a skończył jako najnieszczęśliwszy i najbardziej upośledzony z ludzi, upadły nisko, żyjący wprawdzie, ale nie mogący z życia korzystać, bo nie korzystający z rozumu, którego mu P. Bóg udzielił, a którego on tak strasznie nadużył. Zamiast stać się nadczłowiekiem stał się... waryatem.
Oto jeden z zuchwalców, który się chełpił, że P. Boga zabił; a tu ręka Najwyższego, dosięgając go już na ziemi, zabiła w nim to, co miał ludzkiego, a zostawiła, co było zwierzęcego, — bezmyślne życie wegetującego nędznie ciała.
Zdaje się, że gdy mu rozum jeszcze jako tako dopisywał, koniec ten przeczuwał on sam, bo w usta Zarathustry włożył słowa następujące:
»O! Zarathustro, kamieniu mądrości, kamieniu do rzucania z procy, niszczycielu gwiazd, rzuciłeś się z wysoka w dół....
»Ale kamień rzucony upada ciężarem swym człowieczym na ziemię. Jesteś skazany przez siebie samego na własne ukamieniowanie. Kamień swój rzuciłeś bardzo daleko, ale on na ciebie samego spadnie.«


Anarchizm etyki nadludzkiej.


Oto, mój drogi, czem był człowiek, przed którym tyle kadzidła spalono, koło którego narobiono tyle hałasu:
»Ecce, quem colebatis«.[7]
Zamiast uznać w nim człowieka nieszczęśliwego, nawiedzonego zboczeniem umysłowem, jak tego zaraz od początku dawał aż nadto wiele dowodów, olśnieni tu i owdzie rozrzuconymi połyskami gasnącego w nim rozumu, wielbiciele usiłowali zrobić z Nietzschego geniusza i z godną lepszej sprawy wytrwałością brednie jego podciągnąć pod jakiś system, nadać im jakąś nazwę, odnaleść pomiędzy przedstawicielami wybitnymi myśli ludzkiej pokrewnego mu ducha. I tak Schellwin widział w nim podobieństwo do Stirnera, Grote — do Tołstoja, Darwina, Laurentius — do Krapotkina, Wilhelmi — do Carlyla, a Tönnies — do Emersona.
Co do mnie, sądzę, że Nietzsche, o ile jest oryginalny, niema do siebie podobnych. A jeżeli trzebaby koniecznie podciągać go pod jakąś kategoryę, zaliczyłbym go do radykałów i to najskrajniejszych, — do przewrotowców, anarchistów: tak, że gdyby się gdzie zebrał wiec ogólny filozoficznego świata, umieściłbym go wśród czerwonych na miejscu najskrajniejszem, pomiędzy najradykalniejszymi, tam, gdzie zasiadłby Caseria, Luccheni, Bresci, Czołgosz: mordercy z zasady, przekonania i zawodu. Tam pomiędzy nimi znaleśćby się powinien i on, bluźnierca szalony, który w zapędzie obłąkania chełpić się ośmielił, że zamordował P. Boga.
On ich wszystkich przewyższył.


Luźne uwagi.


Takim był człowiek, powtarzam, któremu cała nowoczesna Europa wystawiła patent myśliciela wielkiego i wielkiego filozofa.
Tymczasem nic w nim innego podziwienia znaleść nie można, jak tylko niesłychaną zuchwałość myśli i słowa, których niebywałe dziwactwo wprowadza w zdumienie.
Jeżeli to szalone i bezbrzeżne zuchwalstwo, zaprawione błyskającymi tu i owdzie a żywszemi ognikami chorobliwego umysłu, wystarczyć mogło do zrobienia mu sławy w dzisiejszym świecie inteligentnym, to przyznać trzeba, że ten świat stał się strasznie płytkim, — nie szuka myśli, ale zadawalnia się formą, — nie szuka tego, co istotne, ale co podrzędne, — nie światła, ale połysku ogników błędnych i fajerwerków. Trudno o lepszy, namacalniejszy dowód, jak nisko upadła dziś nauka myślenia czyli filozofia mimo postępu nauk przyrodniczych i ścisłych.
Dlatego to dziękuj, mój drogi, P. Bogu, że Ci pozwolił studya przygotowawcze odbyć w szkole katolickiej, bo poza nią albo zupełnie się nie dba o filozofię, logikę, zdrowy rozsądek, gust — albo z dniem każdym dba coraz mniej.
Sprawdza się tedy, co ktoś dowcipnie powiedział: »Dawniej podstawę wychowania stanowił zdrowy rozum. Dzisiaj stała się nią »wiedza«, którą tenże rozum powołał do życia. I doszliśmy do tego, że człowiek nowoczesny bada, krytykuje, pod skalpel swój bierze wszystko, nawet tenże swój zdrowy rozum... i wiedza kwitnie, ale równocześnie dawniej tak wysoko ceniony, poszukiwany, wychwalany zdrowy rozum umiera na anemię«.






  1. Św. Chryzostom: Homilia 41. in Acta.
  2. II. Kor. 12.
  3. »Tak rzekł Zarathustra.«
  4. Pochwała własna cuchnie.
  5. »On rzekł.«
  6. Uebermensch.
  7. Patrzcie, komuście cześć oddawali!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Mohl.