Bratobójca/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ze wszystkich zakładów przemysłowych w Saint-Ouen największą była fabryka Ryszarda Verniera, inżyniera-mechanika marynarki.
Było to we wtorek 26 grudnia 1893 roku.
Fabryka pozostawała zamkniętą dwa dni, w niedzielę i poniedziałek, jako w święta Bożego Narodzenia.
Była godzina dziewiąta zrana.
Od godziny już robotnicy byli przy pracy.
W fabryce rozlegał stuk młotów, turkot machin, a z komina wysokiego ulatywała gęsta smuga dymu.
Cały personel fabryczny znajdował się na swych stanowiskach: stu pięćdziesięciu stolarzy, kowali, mechaników, rysowników, rachmistrzów i kasyerów.
Ryszard Verniere, zawsze pierwszy przy robocie, pracował w swym gabinecie, odczytując korespondencyę, przygotowując ekspedycyę dzienną i przepatrując plany nowych budowli!
W przedpokoju szczupłych rozmiarów oczekiwał woźny na jego rozkazy.
Ryszard Verniere, w wieku około lat pięćdziesięciu, znajdował się w pełni sił.
Włosy jego ciemne i bardzo gęste zaczynały okrywać się siwizną.
Całość fizyonomii była oschła, prawie surowa, lecz oczy, pełne przychylnej słodyczy, zadawały kłam oschłości i surowości reszty twarzy.
Przemysłowiec stanowił typ pracownika niestrudzonego, żarliwego, cierpliwego, a każdy oceniał jego wysoką inteligencyę, prawość i ludzkość.
Punktualny w swych interesach, nie obiecywał nigdy nic, ażeby nie mógł dotrzymać, przez całe życie nie zeszedł z prostej drogi, a słowo jego warte było tyle co i podpis.
Szanowano go, kochano i mówiono o nim powszechnie: Co to za uczciwy człowiek!
Takim był Ryszard Verniere.
Przemysłowiec przeczytał właśnie zawartość karty pocztowej.
Po odczytaniu wezwał dzwonkiem woźnego.
— Piotrze — rzekł doń — sprowadź mi z warsztatów majstra Klaudyusza Grivot... mam do niego pilny interes...
Potem znów zabrał się do roboty.
W kilka minut później Grivot stawił się przed nim.
— Dzień dobry, panie pryncypale, — odezwał się majster, kłaniając się. — Pan mnie potrzebuje?
— Tak, mój zuchu — odpowiedział pan Verniere, biorąc kartę pocztową, którą przeczytał przed chwilą. — Otrzymałem list z biura dróg i mostów z Saint-Denis. Machina, dostarczona do kanalizacyi, funkcyonuje w sposób nader wadliwy, trzeba więc czemprędzej doprowadzić ją do stanu należytego przez reperacyę... Musisz pan ją na miejscu obejrzeć... a potem weźmiesz do pomocy dwóch czy trzech ludzi, ilu będzie potrzeba... Zdaję się zupełnie na pana...
— Zaraz, panie pryncypale. Włożę tylko paltot na moją bluzę i pędzę do Saint-Denis na bicyklu.
— Dobrze, Grivot. Spraw się prędko.
W kilka chwil później znajdował się majster już w drodze.
Kiedy przejeżdżał obok hotelu matki Aubin, gdzie mieszkał i stołował się regularnie, właścicielka zakładu stała w bramie, doglądając służących.
Spostrzegła majstra.
— Hej! panie Klaudyuszu! — zawołała.
Klaudyusz się zatrzymał.
— Cóż tam nowego, pani Aubin? — zapytał.
— Przyniesiono dla pana list, zaraz go panu dam.
Po chwili Klaudyusz podziękował za oddany mu list, rzucił okiem na pismo, znajdujące się na kopercie pocztowej z jego adresem, i wsunął korespondencję tę do kieszeni.
Poczerń jeszcze prędzej pojechał na rowerze.
Na połowie drogi z Saint-Ouen do Saint-Denis, zatrzymał się, zsiadł, oparł swą maszynę o ścianę, wyjął z kieszeni list i rozpieczętował go drżącą ręką.
Widocznie pilno mu było poznać jego treść.
List, datowany z Berlina, był bardzo krótki.
„Jestem u schyłku sił... Topię się... Czas już ostatni, aby się schwytać za jakąś silną gałąź i uniknąć ostatecznego utonięcia.
„Jutro zrana jadę pociągiem do Paryża, dokąd przybędę 26 o godzinie dziesiątej i pół wieczorem.
„Spodziewam się, że cię zobaczę na dworcu kolei wschodniej i liczę na to. Potrzebuję cię wypytać.
— Nareszcie decyduje się — szepnął Grivot, skończywszy czytanie, a oczy zapłonęły mu ogniem. — To nie zawcześnie! Od dość dawna waha się, zwleka!.. Dwudziesty szósty to dziś. Spotkanie wyznaczył na wpół do dziesiątej... Z warsztatu wychodzimy o szóstej... Przebiorę się tylko, zdążę jeszcze na dworzec. Co do tego — dodał, drąc list na drobne kawałki. — To byłoby kompromitujące...
Wrzucił kupkę podartych świstków do rynsztoka i pojechał dalej przyśpieszoną prędkością.
Klaudyusz Grivot miał lat 45, pochodził z Paryża, w przedmieściu Temple.
Ojciec jego zdolny i uczciwy ślusarz, nauczył go rzemiosła i zarazem dał mu przyzwoite wykształcenie.
Trudno było kierować młodym chłopcem, ale ojciec Grivot posiadał głowę i pięści mocne.
W dwudziestym roku Klaudyusz uchodził za wątpliwej dobroci chłopca, ale niezaprzeczenie uzdolnionym był rzemieślnikiem.
Ojciec Grivota umarł wkrótce, po śmierci żony, i pozostawił synowi jedynakowi kilka tysięcy franków i warsztat, dostatecznie zaopatrzony.
Klaudyusza oddawna trapiła podróżomania.
Sprzedał za dobrą cenę zakład ojcowski i z okrągłą sumką w kieszeni wyjechał.
Natury nawskroś cynicznej, Klaudyusz nie umiał się liczyć. Pieniądze płynęły mu między palcami jak woda, Wydawał po waryacku, chociaż nie bez pewnego pożytku, bo uczył się, rujnując.
Zwiedził Anglię, Włochy, Rosyę, Amerykę, zatrzymując się w każdem wielkiem mieście kilka miesięcy zachowując w pamięci arcydzieła wszelakie, które dzięki swym specyalnym uzdolnieniom mógł zrozumieć i ocenić.
Z Ameryki przybył do Niemiec. Pewien mechanik w Berlinie, uderzony jego zdolnościami i zręcznością, dał mu u siebie miejsce ze znaczną pensyą.
Pomimo lat ubiegłych, Klaudyusz zachował popędy niezależności z pierwszej młodości i, przekonany o swej wyższości, nie chciał poddawać się niczyjej woli.
Ale jednocześnie był i hulaką, długo nie wybył w zakładzie tym przemysłowym, gdzie jego zdolności zjednały mu miejsce, na jakie zasłużył.
Nadto natura jego moralna przybrała fatalny kierunek, zatracił wszelki zmysł moralny, gotów do wszelkich kompromisów z sumieniem, gotów do wszelkich zbrodni, byleby zaspokajać namiętności i zapewnić przyszłość, która dlań zapowiadała się bardzo posępnie.
Pobyt jego w Berlinie trwał zresztą dłużej niż gdziekolwiekindziej.
Nie omieszkamy podać niebawem te mało zaszczytne przyczyny, które go zmusiły do opuszczenia Niemiec i szukania pracy we Francyi.
Klaudyusz Grivot, będąc pierwszorzędnym cyklistą, w kilka minut znalazł się u celu swej podróży i obejrzał machinę, której naprawy żądano od pana Ryszarda Verniera.
Zdał sobie sprawę z robót, jakich należy dokonać, i z czasu na to potrzebnego: dwa dni całe przy pomocy trzech robotników.
Wiadomości te przywiózł z powrotem swemu pryncypałowi.
Fabrykę opuścił tego dnia około godziny siódmej wieczorem.
Miał jeszcze czas, aby się przebrać i znaleźć się w Paryżu na schadzce, jaką mu wyznaczył podróżny, który nadesłał ów list, datowany z Berlina.
O godzinie dziewiątej przybył na dworzec kolejowy.
Pociąg nadszedł niebawem; pasażerowie byli nieliczni.
Klaudyusz nie czekał długo na spodziewanego przybysza.
Jakiś podróżny z walizką w ręku, w kapeluszu, na( sadzonym na głowę, wszedł do sali stacyjnej.
Był to Robert, autor listu.
Od pierwszego rzutu oka poznał Klaudyusza Grivot, podszedł żywo ku niemu i, ścisnąwszy go za rękę, rzekł pocichu:
— Ani słowa tutaj... idź ze mną.
Obaj wyszli z dworca i skierowali się do restauracyi, położonej na rogu placu.
— Czyś jadł obiad? — spytał przybysza Klaudyusz.
— Nie — odpowiedział tenże.
— Tem lepiej.
Weszli do restauracyi.
— Gabinet oddzielny, obiad czemprędzej — rozkazał Robert — umieramy z głodu...