Bratobójca/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Pochodzenie | Romans i Powieść |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po powrocie do swego mieszkanka, Weronika zastała Martę, czytającą w oczekiwaniu na babkę.
Wzięła dziecko w swe objęcia, przycisnęła do serca i rzekła do niej z głębokiem wzruszeniem.
— Przyszłość twoja jest zabezpieczona, moja droga. Nie zaznasz ani upokorzeń, ani nędzy.. Będziesz kiedyś bogatą... bogatą i wykształconą.
— Powiadasz, babciu, że będę bogatą? — podchwyciło dziecko, którego słowa te zbudziły naiwną ciekawość.
— Tak, moja pieszczoszko... Pójdziesz na pensyę i będziesz się uczyła...
— Ale ja ciebie nie opuszczę, babciu?
— Nigdy! Nigdy! moja droga.
— A jakim sposobem ja będą bogatą?
— Ojciec twój dał ci majątek.
— A! Weronika pokazała Marcie kwit, który jej oddał pan Verniere, i dodała:
— Oto widzisz twój majątek...
— Ten kawałek papieru, babciu? — rzekła dziewczynka zdziwiona.
— Tak, moja droga...
— To tyle wart ten papierek?
— Tak, wiele, wiele pieniędzy i musimy go umieścić w miejscu pewnem...
— W twojej szafie, babciu...
Pani Sollier namyślała się.
— Nie.. nie... — wyszeptała, mówiąc sama do siebie — gdyby mi się zdarzył przypadek... gdybym umarła nagłą śmiercią... to zrobionoby rewizyę w tej szafie i kto wie, w czyje ręce dostałby się ten papier... Wiesz dobrze, że pan Verniere jest uczciwym człowiekiem i że gdyby nawet ten papier nie istniał, nie zawahałby się oddać Marcie depozytu, który mu został powierzony... Ale gdyby i on umarł, a ten dowód znikł... Śmierć przychodzi, nie uprzedziwszy nas — wszelkie ostrożności należy przedsiębrać — chodzi tu o majątek mej wnuczki.
— O czem tak myślisz, babciu?
— O tobie, moje dziecko, jak zawsze... gdzie schować ten cenny papier...
— I wiesz już gdzie?
Weronika zawahała się, potem nagle uderzona nagłem natchnieniem, wykrzyknęła:
— Tak, wiem...
I, usiadłszy naprzeciw stoliczka, przy oknie umieszczonego, wzięła z tego stołu gruby kłębek bawełny.
— Rozwiniemy ten kłębek, moja pieszczoszko — rzekła do dziecka. — Usiądź tu, naprzeciw mnie.
Marta pośpieszyła to uczynić.
Przy jej pomocy pani Sollier rozwinęła kłębek, potem złożyła w ośmioro kwit Ryszarda Verniere i około niego okręciła bawełnę w kłębek.
— Widzisz, moja droga, lepiej schować byłoby trudno, tu przecież niktby tego nie szukał...
Marta uśmiechnęła się.
— Tak, wyborne schowanko! — odrzekła z przekonaniem.
— Patrz, Marto — podchwyciła pani Sollier — kładę ten kłębek do szuflady w tym stoliku. Gdyby się mnie przytrafiło jakie nieszczęście, teraz wiesz, zkąd masz go wziąć, ażeby się upomnieć o to, co ci się należy...
— Upomnieć się... U kogo, babciu?
— U pana Ryszarda Verniere, któremu wręczysz to bez obawy.
— Albo komu, babciu?
— Przyjacielowi, który się za tobą upomni... Magloirowi, mańkutowi, który był tak dobry, tak szlachetny dla twej mamusi... Zapamiętasz to?
— O! tak, babciu.
— Ale tylko w razie mojej śmierci lub pana Ryszarda Verniere. W owym razie schowasz ten kłębek, albo lepiej powierzysz Magloirowi, nie powiesz mu, co zawiera.
— Dobrze, babciu.
— I nie powiesz nigdy, że to twój ojciec dał ci ten majątek.
— Dobrze, babciu.
— Przysięgasz mi na to?
— Tak, babciu.
— Dobrze. Jestem spokojna.
Pani Sollier zamknęła szufladę, w której znajdował się ów kłębek.
— Późno już, idźmy spać, moja droga — rzekła do Marty — jutro zrana pójdziemy na cmentarz?
— Czy z tatusiem?
— Tak, pieszczoszko.
Marta ucałowała czule babkę i położyła się na łóżeczku, dla niej przygotowanem.
∗
∗ ∗ |
Gabryel Savanne opuścił Ryszarda Verniere o godzinie jedenastej wieczorem.
O północy powrócił do hotelu, gdzie zakosztował kilku godzin dobrego snu, co mu się nie zdarzyło oddawna.
O siódmej zrana wstał i, nająwszy powóz, kazał się zawieźć do fabryki w Saint-Ouen, przy ulicy Hordouin.
Była godzina ósma, gdy zamknięte lando zatrzymało się przed bramą, powierzoną straży Weroniki.
Ta, jak i Marta, w grubej żałobie, gotowe były i czekały.
Oficer marynarki poszedł uścisnąć rękę swemu przyjacielowi, poczem wrócił do córki i matki Germany.
Powóz przebiegł szybko odległość, oddzielającą fabrykę od cmentarza w Saint-Ouen.
Wtedy Marta zaprowadziła Gabryela Savanne na grób matki, przed którym wszystko troje uklękło, płacząc.
Modlili się długo, żarliwie.
Spłakany marynarz wstał i, wyszeptawszy po raz ostatni te wyrazy: „Przebaczenia! Przebaczenia!“ przy zimnym głazie, przytłaczającym zwłoki Germany, odszedł ze swą córką.
Pani Sollier podążyła za nimi.
Gabryel Savanne wstąpił do kamieniarza.
Tu zamówił nagrobek z marmuru czarnego i obliczył razem z kamieniarzem, ile kosztować będzie kupno ziemi cmentarnej na zawsze i wybudowanie grobu murowanego z mauzoleum.
Po dokonaniu rachunku, zapłacił kamieniarzowi i odprowadził Martę i Weronikę na ulicę Hordouin.
Trzeba się było pożegnać.
Marta rozpłakała się.
Gabryel przycisnął córkę do piersi, ucałował gorączkowo i, wyrwawszy się temu uczuciu ojcowskiemu, łamiącemu jego serce, powrócił do Paryża, myśląc:
— Czy ja ją jeszcze kiedy zobaczę?
I zdawało mu się, że jakiś głos wewnętrzny odpowiada mu przecząco.
Powóz zawiózł go najprzód do hotelu, gdzie uregulował rachunek i zabrał walizę.
Jak wiemy, chodziło mu przedewszystkiem o to, ażeby zachować pozory tylko co nastąpionego przybycia.
Dziesiąta zrana biła, kiedy kazał się oznajmić u sędziego śledczego, który bez przerwy zajęty rozczytywał się nawet u siebie w gabinecie, w aktach sprawy jakiejś ciemnej i zawiłej.
Daniel nie mógł wierzyć własnym uszom.
Brat w Paryżu!.. tu!.. u niego?..
Z uniesieniem radości zerwał się z miejsca, ażeby pobiedz ku niemu.
Spotkali się u progu.
Wtedy nastąpiła wzruszająca scena.
Obaj mężczyźni w objęciach swych łączyli okrzyki urywane i pocałunki w uścisku braterskim.
Wreszcie gdy ustał ten wybuch czułości, Daniel mógł wypytać brata, posławszy lokaja po Henryka Savanne, kazawszy uprzedzić swą córkę i pannę Verniere, zaraz po powrocie ich z kościoła z nabożeństwa niedzielnego.
Nie będziemy czytelników obecnymi czynić przy rozmowie braci.
Wiedzą czytelnicy, że oficer marynarki zmuszony był kłamać przed Danielem, utrzymując, że tylko co przyjechał do Paryża.
Dla Daniela przybycie brata starszego było prawdziwą radosną niespodzianką, ponieważ go niezmiernie kochał.
Ale po pewnej chwili radości nastąpił głęboki zawód, gdy się dowiedział, że Gabryel miał tylko jeden dzień przepędzić przy nim i że nazajutrz musi go opuścić znów na czas nieokreślony.
Lecz sam jako człowiek obowiązku, nadto pojmował obowiązek, aby miał się oburzać przeciw tej bolesnej, ale nieodzownej konieczności.
Długo mówił o Henryku Savanne, opowiedział o przebiegu jego nauk, któremi sam kierował, i jak młodzieniec w dwudziestym czwartym roku był wielce szanowany dla swej wiedzy, dla swego charakteru, bardzo lubiony dla przymiotów serca i umysłu, tak, że mógł się spodziewać z pewnością świetnej przyszłości, co, zbyteczne objaśniać, uszczęśliwiło nader oficera marynarki.
Mówili następnie o sprawach rodzinnych z czasów nieobecności marynarza, a tyle mieli sobie do powiedzenia, po rozłące ośmioletniej, że czas im przeszedł jak błyskawica.
Południe nastąpiło już, gdy Henryk Savanne, kuzynka jego Matylda i Alina Verniere, córka Ryszarda, wtargnęli do gabinetu sędziego.
Młodzieniec rzucił się w ramiona ojca, płacząc z radości, i obaj ucałowali się, płacząc.
Matylda upominała się także o pocałowanie stryja marynarza, i Alina chciała w tem wziąć udział, utrzymując, że ma do tego prawo, jako córka najlepszego przyjaciela kapitana okrętu.
Jakkolwiek obie miały po dziewięć lat, kiedy je Gabryel Savanne pożegnał, przypominały go sobie nazbyt dobrze, słyszały o nim zbyt często, ażeby nie doznać żywej radości z jego powrotu.
Znajdując się tak otoczonym, czując się tak kochanym, widząc te dwie piękne młode dziewczyny, tak tkliwe dla niego, odnajdując syna swego już dorosłym mężczyzną i przytem wybitnym, Gabryel uczuł, jak mu serce się ściska w niewysłowionem wzruszeniu.
A jednak wśród tego uszczęśliwiającego wzruszenia był jeden punkt bolesny.
Gabryel myślał o Marcie, o Marcie, także jego dziecku, której wprawdzie mógł był zapewnić przyszłość, która jednak, urodzona po za małżeństwem, w warunkach, jakich nawet nie mógł dać poznać, żyła osamotniona przy babce, kobiecie zacnej, ale stanu niższego, i miała nigdy nie zaznać rozkoszy rodziny, prawdziwej rodziny.
Daniel przerwał rozrzewnienie.
— Południe wybiło — rzekł. — Radość zaostrza apetyt, chodźmy jeść.
I, założywszy rękę dokoła szyi brata, pociągnął go do pokoju jadalnego, a za nim poszły Alina i Matylda, ze śmiechem wziąwszy pod ręce Henryka Savanne.
Stół już był nakryty.
Sędzia śledczy zaprowadził brata naprzeciw nakrycia między nakryciem Aliny i Matyldy.
— Zajmiesz — rzekł — miejsce naszego przyjaciela Ryszarda... Zwykle je on z nami śniadanie w niedzielę... To dla niego dzień odpoczynku, a dla nas dzień szczęścia. Dziś jednak telegrafował mi zrana, że przyjmuje u siebie na śniadaniu kasyera swego i majstrów, tak, że przybędzie dopiero na obiad... Gdy cię zobaczy, dopiero to będzie niespodzianka...
— Tak, poczciwy i zacny Ryszard będzie rzeczywiście zdziwiony — odparł Gabryel, nie bez cienia zmieszania. — Ja także będę szczęśliwy, widząc go...
— Jutro mieć go będziemy cały dzień — podchwycił Daniel — nie opuści nas.
— Tem lepiej! — zawołał Gabryel.
— Wesoły dla nas dzień Nowego Roku, mój bracie. — Będziemy prawdziwie wśród rodziny, bo ja uważam Ryszarda i Alinę, jako należących do rodziny naszej, i kocham ich oczywiście.
Śniadanie było naturalnie bardzo wesołe.
Gabryel zauważył podczas niego, że Henryk bardzo jest uprzejmy dla swej ładnej sąsiadki, Aliny Verniere, że patrzy na nią nader czule.
— Niezawodnie kocha ją, albo pokocha — pomyślał. — Trudno o lepszy wybór. Oby tak było!..