<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Byli i będą
Podtytuł Powieść
Wydawca Rada Polonii Amerykańskiej
Data wyd. 1944
Druk Pittsburczanin
Miejsce wyd. Pittsburgh
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Co jesieni w okolicach Grel, jak to był zwyczaj, zjawiali się z zagranicy zgonniki po zakup trzody. Obchodzili wsie i osady, dwory i mieściny — i przebywali w tych stronach, aż do jarmarku na Pokrowę. Uzupełniali wtedy resztę zakupów i pędzili partje swego towaru do granicy.
Główną kwaterę mieli w miasteczku u Bohuszewicza, który z roku na rok bogaciał i z roku na rok bardziej się zapijał.
Zgonnicy co roku przychodzili ci sami. Byli to dwaj spólnicy stary Adam Bujdo i Piotr Kafar, austrjaccy poddani ze Śląska — i paru młodszych pomocników.
Tego roku przyszli jak zwykle w końcu sierpnia i pewnego wieczora zjawili się we czterech w kuchni Bohuszewicza.
Bohuszewicz miał teraz nowy dom, gontem kryty, z gankiem od ulicy, a za domem obszerne podwórze i budynki gospodarskie. Czterech drabów w krótkich kożuszkach zawaliło kuchnię i stary Adam Bujdo pozdrowił gospodynię:
— Niech będzie pochwalony! Kłaniamy pięknie i prosimy o gościnę.
Piękna niegdyś Tekla, teraz żółta i zeschła baba, spojrzała na nich niechętnie i odparła po rusku:
— Siadajcie, gospodarz poszedł do wołosti, zaraz przyjdzie, jeśli w karty się nie zagra.
Zgonniki siedli za stołem — dobyli z torb słoninę, z kieszeni noży i zaczęli jeść.
Stary Adam zaczął rozmowę:
— Cóż dobrego słychać, pani gospodyni? Jakże dziatki się hodują — jaki był urodzaj?
— Żywe dzieci, licho ich nie bierze! A urodzaj — będzie miał za co pić! Tyle!
Wylała zacierkę na misę — postawiła w rogu stołu i krzyknęła przeze drzwi:
— Przyjdziecie jeść, czy nie!
Do kuchni weszło dwoje dzieci — garbata dziewczyna i chłopak, bardzo cienki i wątły, o głupkowatym wyrazie twarzy. Siedli nad misą i, zpodełba na obcych patrząc, jedli.
Jeden z przybyszy trącił łokciem Adama.
— To dzieci ich, wszystkie? — szepnął.
Adam głową skinął, dobył z torby jedwabną chusteczkę i nożyk na pasiku z kolorowego rzemienia i podał dzieciom.
— Ot, macie gościńca z zagranicy.
Skrzywiona twarz Bohuszewiczowej trochę się rozchmurzyła. Położyła przed gośćmi bochen świeżego chleba i spytała:
— Może piwa postawić?
Adam wydobył rubla.
— Nie zaszkodziłoby słoninę i kurz przepłókać.
Kobieta posłała służącą po piwo — i spojrzała uważniej po gościach.
— Nowego macie kompana — rzekła.
— Aha. Piotr rękę wykręcił, to syn jego warsztat musiał rzucić i za ojca z nami iść. Spółka to spółka, niech pilnuje ojcowskiej połowy. Te dwa to moje chłopcy, Józiek i Felek, a Piotrów, Franciszek, kowalstwem zarabia.
— Musiał i na wojnie być!
Człek siedzący obok Adama, miał twarz pełną blizn i szwów, przytem jakby centkowaną czarno.
— Nie z wojny to, a z rzemiosła — odparł. — Strzelbę mi do reparacji przynieśli, wypalił proch w twarz, z przypadku poznaczyło.
Służąca wróciła z piwem, a wnet za nią wszedł z podwórza chłopak w bluzie czarnej i w czapce z żółtą wypustką i znaczkiem. Nie przywitał nikogo, ani zdjął czapki.
— Stasik doma? — spytał.
— Nietu! — odburknęła Bohuszewiczowa.
— Kuda czort ponios?
— Mnie czto za dieło! Iszczi!
Chłopak zawrócił i wyszedł, gwiżdżąc.
— Urósł Iwan! — rzekł stary Adam.
— Czynownik, sobacze mięso! — burknęła kobieta z niedającą się wyrazić nienawiścią.
Mężczyźni pili piwo, palili fajki i ziewali.
Po niejakimś czasie rzekł Adam:
— Zmachali my się mocno, pójdziemy spać na siano, jutro rozmówim się z gospodarzem.
— I pewnie, on nad ranem czasem wraca, pijanica. Tam idźcie spać, gdzie zawsze, tylko fajki zostawcie.
Wyszli — trafili do odryny i legli trzej.
Franciszek Kafar rzekł do Adama.
— Pójdę.
— Idź, w niedzielę wróć! Wszędzie o trzodę pytaj.
Człowiek tylko głową skinął i wysunął się na ulicę. Ku borom ruszył prędkim krokiem. Noc była jasna. Franciszek Kafar rozglądał się, czasem stawał i w dal patrzał, jakby dziwił się czemuś, to czegoś szukał, ale z pewnością nie błądził, ani się wahał. Szedł, szedł bez śladu zmęczenia do boru, potem borem, potem skręcił ku byłym osadom Krośniańskim — i już bez drogi, rżyskiem, ku czerniejącemu kościółkowi. Stał jeszcze, stała i dzwonnica bez dzwonów, tylko cmentarza i ogrodzenia nie było śladu. Człowiek ku drzwiom przyszedł, dotknął ręką kłódki i pieczęci i odetchnął, że przecie innej wierze nie służył, a potem kapelusz filcowy zdjął i krzyżem u drzwi padł, jakby ramionami tę ziemię obejmował i do piersi garnął — i począł przejmującym szeptem odmawiać pacierze.
A ta ziemia, ten próg, te sczerniałe ściany, te groby zielskiem porosłe, poznały go pewnie, pomimo twarzy zmienionej może umyślnie, pomimo austrjackiego paszportu, cudzego imienia, pomimo piętnastu lat niebytności.
Wracał — przyszedł on jeden, może nie ostatni, może nie jedyny, ale pierwszy z pogromu — Wiktor, wnuk pana Kalasantego.
A gdy człowiek swe pacierze odmówił, wstał i począł po cmentarzu czegoś szukać — i odnalazł głaz, ledwie z ziemi wyzierający i przy nim klęknął i odmówił żałobne wieczne odpoczywanie za dziada, a potem na wzgórku stanął i po polu się rozglądał.
— Ta grusza to była na Marcelki podwórzu, a ta wierzba na mojem, ot i grusza Feliksów się uchowała i stary młyński kamień przed wrotkami naszemi co leżał, że go chłopi nie zabrali tyli czas — za ciężki! Boże wielki, zda się, wczoraj! Do Grel teraz, do Grel. Chłopakowi siedmnaście lat! Jezu, by go zobaczyć! Borem, bez drogi pójdę, pamiętam, oczy zamknę i trafię.
Zeszedł z pagórka i niestrudzony dalej ruszył. Nad ranem był w Grelach. Dwór był ten sam, ale jakby w ziemię wrósł, gospodarskie budynki podparte były i krzywe, strzechy omszone, znać było, że czasy były i zostały ciężkie, byt mozolny. Lasy tylko porosły i młynek wodny był odnowiony i klekotał wesoło. Żywy to był dochód i stary Siemaszko pilnie go doglądał, bo Wiktor go spotkał wracającego z furą worków do dworu.
Stary zesiwiał, zmalał, zesechł, ale jeszcze szedł raźno przy furze i gderał parobka, że koń zatarty. Spojrzał na wędrowca i przystanął.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił Wiktor.
— Na wieki, a co to? Zgonnik?
— Tak jest. Może jest co we dworze do zbycia.
— A wy to zawsze z tym łajdakiem Bohuszewiczem geszefty macie. Nie wstyd to wam!
— Na swoją rękę kupię.
— To dobrze. On mi się odgrażał zeszłego targu w miasteczku, że na nasze trzy sztuki żaden zgonnik i rubla nie postąpi od jego ceny. Powiedziałem: zdechniesz, a tobie nie sprzedam. A wy to nowy. Pierwszy raz w tych stronach.
— Pierwszy raz po trzodę.
— No, wstąpcie do stancji, spocznijcie, potem pokażę wieprze i pójdziem do pani. Ja zaraz idę, tylko mąkę do spichrza zamknę.
Wiktor nie pytał o drogę, wszedł do oficyny, spojrzał na ganek i na tym progu chciał uklęknąć, ale prędko drzwi otworzył, był pewny, że ujrzy chłopaka.
Ale w izbie u komina była sama Siemaszkowa. Obejrzała się i ofuknęła.
— A czego? A poco? A kto taki?
Wiktor nie wytrzymał:
— Chłopaka niema? — zagadnął.
— Chłopaka? Jakiego? Co macie do chłopaka? Czy was Rebeszko przysyła? Jezus Marja, to jego niema u Rebeszki?
— To on u Rebeszki, w terminie! Ja tak spytałem — odetchnął Wiktor.
— Jakto? Tak sobie? Kto wy? Co wam do chłopaka? Poco go szukacie? Skąd go znacie?
Wiktor drzwi zamknął, obejrzał się.
— Pani Siemaszkowa, ja myślałem, że zobaczę chłopaka, ja — ja — onże mój! Ja Wiktor!
Siemaszkowa oniemiała, rzuciła się do okna, rzuciła do drzwi, potem szeptem:
— Jezus, Marja! Czyście oszaleli! Skąd wy? Co z was się zrobiło? Jakeście przyszli?
— Nie bójcie się! Paszport mam, ze zgonnikami znajomymi przyszedłem.
— Jakże, szukacie tu chłopaka, a zeszłego roku stara żebraczka list od was do pani przyniosła, żeby chłopca na naukę do mechanika oddać! Może to nie wy?
— Na paszporcie Franciszek Kafar. Prawda, poznać mnie teraz nie sposób. Rodzony ojciec by nie poznał. Żeby tu móc wrócić, umyślnie prochem się osmaliłem. Teraz bezpiecznie! Pani Siemaszkowa, jako że ja wam podziękuję, czem odpłacę!
Padł do nóg kobiety i obejmował jej kolana — ona odsunąć go chciała i płakała z wrażenia. Na to wszedł Siemaszko.
— Co to? — krzyknął.
— Cicho, cicho. Zamknij drzwi na zasuwkę. To Wiktor — powstrzymała go.
Wiktor do niego się rzucił, po rękach chciał całować, śmiał się i płakał.
— Cicho, cicho! Kto posłyszy jeszcze. Opamiętaj się. Ludzie wstają, zaraz gumienny przyjdzie. Siądźże, gadaj o wieprzach, ja zaraz pastuszka poślę wierzchem, na mojej klaczy do Rebeszki, żeby Marcin przybiegł bieliznę zmienić. Wieczorem będzie. Tymczasem, żeby nikt czego nie przewąchał! Cicho.
Wszedł gumienny. Zgonnik siedział na ławie i śniadał. Potem poszedł obejrzeć trzodę i na targ do pani się udał. Pod wieczór rzekł do Siemaszkowej:
— Nie wytrzymam, pójdę na spotkanie.
— A trafisz?
— Każdą ścieżynę, każdy kamyk pamiętam.
— A on na prostki pójdzie i rozminiecie się. Czekaj, czekałeś tyle, a Marcelka jeszcze dłużej ma wyglądać. Ot, powiadaj, jak żyjecie.
— Kuźnię mam, domek, kawałek ogrodu. Kowal, wdowiec, wtedy nas przygarnął przez protekcję starej. Służyliśmy mu oboje sześć lat za strawę i moją naukę. Potem zaczął płacić, potem do spółki przyjął. Teraz już puścić nie chce.
— Więcej dzieci nie macie?
— Jest dziewczynka czternastolatka, Wikcia. Matce już pomaga.
— A papiery w porządku?
— Cudze, ale w porządku. Odsłużyłem za nie Kafarowi jeszcze dwa lata. Za syna mnie przyjął, który do Brazylji wyszedł. Stara to wszystko z nim naprzód urządziła, na gotoweśmy przyszli. Ona i dla Marcelki jakąś metrykę wyszukała. A ksiądz to prawdę posłyszał — ślub dał. Ano, Kafarowie my teraz.
— A Marcin — Krośniański. Nieboszczyk pan Ksawery z moim świadectwo dali i w papierach stoi.
— A natura u niego jaka? Dobry? Nie mieliście od niego wstydu i zgryzoty?
— Za oczy powiem, żeby się nie popsuł, ale udał się chłopak, na dziwo! Ot taki — podniosła rękę pod sufit — jak jabłko czerwony i gładki, i wesół, i zdrów. Śpiewający wszystko zrobi, a posłuszny, a zawzięty do każdej roboty! Pani że go uczyła, to już wiadomo, ile umie, i dokumentnie. A panicz Kostuś jak na wakacje przyjeżdża, to już zawsze i wszędzie z Marcinem.
— Mówiliście mu o nas?
— Jak do rozumu doszedł i do Rebeszki w termin miał iść, tośmy mu powiedzieli.
— Cóż rzekł?
— Że byle się czego nauczył, do was pójdzie. Powiadam: nie znajdziesz, nie poznasz! Powiada: świat schodzę, a znajdę, raz spojrzę, a poznam! Cicho, ot idzie, z moim gada! Siedźże cicho, ani mrugnij, bo robotniki idą po pieniądze.
Otworzyły się drzwi, za Siemaszką wszedł chłopak jak dąbczak, jasnowłosy, siwooki, opalony, w szarej samodziałowej kurcie i długich butach, z węzełkiem pod pachą.
Wszedł, pozdrowił Bożem Imieniem, Siemaszkową w rękę pocałował, obejrzał się na siedzącego w cieniu obcego.
— Kto to, matko? — spytał zcicha.
— Podróżny. Zanocuje. Jakże ci robota idzie?
— At, już nie psuję drzewa jak zpoczątku.
— A paskiem nie dostałeś?
— Oho, czy ja cham.
— Jak warto, to i szlachcica pasek zmierzy.
— To też ja pilnuję się, żeby nie było warto. Jak Sydor po mnie przyjechał, to i sam się wybierałem do domu, bo na przyszły tydzień zabieramy się z panem Rebeszką do Kozar, młocarnię reparować i miesiąc zabawim. To chciałem bielizny nabrać i buty połatać.
— No, spocznijże. Takiś zgrzany. Masz, mleka, chlipnij przed wieczerzą. Dajże bieliznę!
Wyszła do alkierza. Siemaszko czeladź rozpłacał, z polowym i gumiennym się gniewał. Marcin usiadł na ławce z kubkiem mleka w garści i raz wraz na siedzącego w kącie obcego spozierał. Spotkali się oczami raz i drugi: “co on tak na mnie patrzy, jakby chciał zagadać”, pomyślał Marcinek i nagle wstał, kubek z garnka dopełnił i przed podróżnym postawił.
— Może wam gardło zaschło. Proszę, pijcie — rzekł. — Pewnieście z daleka, nie tutejszy.
— Z Galicji.
— Z Galicji! — powtórzył Marcin. — Ile dni tam iść trzeba?
— Wybierasz się tam?
— Ptakiembym poleciał.
— A poco?
Chłopak się pohamował, stał się ostrożny.
— W Krakowie być, w stolicy, na Wawelu!
— A swoich tam nie masz? Bo to mnie jedna mówiła, że tu syna ma. Dała mi dla niego pamiątkę, i pozdrowienie, i błogosławieństwo.
Marcin zapatrzył się w niego, słuchał.
A wtem Siemaszkowa wyszła z alkierza, Siemaszko za chłopami drzwi zamykał.
— Marcin! — rzekła ekonomowa. — Cóżeś ty mówił: raz spojrzę, a poznam.... No i co patrzysz!
— Ojciec! — wyjąkał chłopak.
A Wiktor za głowę go objął i wziął do piersi. Siemaszko nawet pociągnął nosem i rękawem po oczach przejechał. Siemaszkowa chlipała.
— A matka? — pierwsze spytał Marcin.
— Zdrowa.
— Czemu nie przyszła? Zabierzesz mnie z sobą, ojcze?
— Nie. Przyszedłem się obejrzeć, coś uradzić. My tam żyjem tylko tem, żeby tu wrócić. Tylko o tem myślim we śnie i na jawie. Tu nam być i tobie.
— Powiadaj, ojcze, jaka matka? Do kogo podobna?
— Jakże ci się zda?
— Jak mnie zeszłego roku ci rodzice drudzy powiedzieli wszystko, to mi się ona jak żywa pokazała, taka jak na jednym obrazku, co mi panicz Kostuś pokazywał: taka kobieta zesłana na katorgi co jej się Matka Boska pokazuje! A wiecie ojcze, z naszej Krośny wrócił jeden z Sybiru, Adam, — na cmentarzu stróżem jest — on mi opowiadał wszystko. Och, żeby tak siła.
I zatrząsł się cały i pięścią czemuś pogroził.
— Cicho! Czyś oszalał! — upomniała go Siemaszkowa.
— Trza milczeć, ale pamiętać! — rzekł Wiktor. — Pan Saturnin żyje, powodzi mu się?
— Ojoj, czemu nie, cegielnię postawił. Ożenił się z siostrą nowego gorzelnika z Kozar. Na spółkę z Abramem Papirnym generała okradają.
— Wuj Deremer żyje?
— At, córkę za prawosławnego wydał, za pisarza włościańskiego, sam pije!
— A ksiądz jaki?
— Pożal się Boże. Po rusku śpiewać zaczął, przestali ludzie do kościoła chodzić, to niby przestał, ale o nic nie dba.
— To któż jest nasz i Boży?
— Któżby, nasza pani — rzekł Siemaszko.
— Wiecie, mało się zmieniła przez tyle lat.
— Święci Pańscy się nie zmieniają. Pobędą na świecie do pory i jako przyszli z nieba, tacy tam i wrócą.
— Prawdę mówicie. Jako zapamiętam stara, co nas stąd wyratowała, nie zmienia się, mocy nie traci.
— To żyje! Jak tej wiosny nie była, myśleliśmy, że pomarła.
— Żyje, na Podlasiu się kręci między unitami. Ona wszędy gdzie męka.
— Ale u nas już niema kogo ratować. Kto ostał, milczy i cierpi.
— A jakże reszta naszych parafjan z Krośny. Były jeszcze dwie “okolice” Pachołki i Sienna. Oniż zostali.
— At, między chłopami, schłopieli. Zbiednieli, skapcanieli, do miasteczka do kościoła chodzą, albo i wcale nie bywają. Zawzięte bardzo to te kilkanaście chat z Ozierny. Przypisali ich do Kozarskiej cerkwi i do chłopów. Prawują się, upierają, ale zresztą złodzieje to leśne i kłusowniki, z nami graniczą, to utrapienie z nimi nieustanne. O każdą swoją sprawę do pani po radę idą, a las nam kradną już bez żadnego wstydu. Gorzej chłopów. Ci po wolności trochę zdurzeli, myśleli, nie trzeba robić. Ale jak przyszło wykup płacić, i podatki, i podymne, i gminne, to zobaczyli jaka to wola. Teraz to jak mi się przyśni pańszczyzna, to jęczę przez sen! To męka była z tym narodem i z taką robotą, teraz lepiej, lżej.
— Dzieci państwa Jurjewiczów już porosły? A oni wrócili z Syberji?
— Pani tam pomarła, nie wytrzymała nieboga! Pan wrócił do Warszawy. Dzieci zabrał do nauki. Panienka Marynia tej wiosny zamąż poszła za tego siostrzeńca naszej pani, co go to chłopi krzyżowali. Panicz Kostuś tego lata miał być, ale potem napisał, że za guwernera gdzieś go wzięli, na wakacje. Nawet pani żal o to miała, bo ciężko jej tak samej.
— A pana Hrehorowicza syn żyw?
— Żyw, ale nie był u nas ni razu. Pani mówi, że on tu będzie, że dla niego to wszystko trzymamy, lasy hodujem, sami biedując, ale mnie się już wierzyć nie chce, żebyśmy go kiedy zobaczyli. Woleliby Kostusia, naszego hodowańca.
— To biedujecie! Na takim majątku.
— Spytaj się, co generał z Kozar ma, co je darmo dostał. A my ile kontrybucyj, sztrafów, pen i licho wie, jak to się nazywało, popłacili. Cud, że wytrzymali. Ile tu dworów było, a ile zostało, ot, nasze Grele, Ostrowy pana Białozora i Suhaki pani Ostaszewskiej. A reszta ruskie, w żydowskich rękach. Ot, w Horycach już piąty właściciel. Ten kraj, to jak grabieżne dobro, kto się dorwie, to urwie, co może, i drugiemu rzuca. Strach, co to będzie za lat kilkanaście.
— Za lat kilkanaście, przybędzie nas!
— Ale, wczoraj przyszedłeś i dawne pamiętasz. Poczekaj, pochodzisz, popatrzysz, pogadasz, to zmilkniesz jak my!
— Ojcze! Kiedy ze wszystkiem przyjdziecie? — spytał Marcin niespokojnie.
— Za parę lat.
— Za trzy lata do wojska mnie wezmą.
— Prawda! Ty Krośniański, ja Kafar! Prawda! — westchnął Wiktor.
— A gdzie myślicie osiąść? Jak?
— Myślałem w miasteczku! Tybyś mechaniką się trudnił, ja kowalstwem. Razem byśmy byli. Pani mi dziś obiecała we dworku mieszkanie i ogród, kuźnię by się postawiło przy rynku.
— We dworku teraz doktór mieszka, stary, z Syberji wrócił. Mało co praktyki ma, bo, żydy swego felczera mają, dworków mało, a chłopi po staremu znachorów tylko słuchają....
— Ojcze, a jaką mi matka przysłała pamiątkę? — zagadnął znów Marcin.
Uśmiechnął się Wiktor. Rozpiął kożuszek, rozciął nożykiem podszewkę kamizelki, wydobył zwitek. Była książeczka pieśni, obrazków kilka i srebrny Orzeł z Pogonią na medaliku jednym, a Częstochowska z Ostrobramską na drugim, obydwa na łańcuszku.
— Pieśni ci kazała umieć na pamięć, na obrazki często patrzeć, a medaliki na szyi nosić! Naści!
— A schowaj dobrze pod koszulę! — upomniał ostrożny Siemaszko. — A pieśni to jakie?
— Czekajcie. Kolację trza zjeść, potem Marcin nam przeczyta!
Ale Siemaszko okulary włożył i zajrzał do książki. Od pierwszego słowa, książkę w zanadrze schował i poszedł zamykać okiennice, a potem i drzwi zasunął. Dopiero wtedy siadł spokojnie do wieczerzy.
Długo świeciło się u Siemaszków przez szczeliny okiennic. Pierwsze kury piały, gdy światło zgasło i dwóch wyszło na podwórze. To Wiktor z synem szli spać do szopy na siano i tam jeszcze długo szeptali, nie mogąc się dość nagadać.
A gdy szli, przeprowadziły ich psy, łasząc się do chłopaka, a on mówił:
— Ten stary Obal, to syn tej Służki, z tych co to mnie lizały na ganku. Dopiero dwa lata jak zdechła. Aż mi wstyd było, ale jakem ją zakopywał na klombie pod lipą, to płakać się chciało! Powiadajcie, ojcze, powiadajcie, jakeście się to kryli. Pokażecie kiedy te miejsca.
— Pójdziemy wszędzie, a najpierw pokażę ci mego dziada mogiłę i to miejsce gdzie stała chata!
— Postawim znowu w tem miejscu, kiedyś!
— Jakżeby! A pocóż byśmy byli i zostali!
Nazajutrz rankiem zgonnik sam szedł drogą ku innym dworom i osadom. Wybierał takie, gdzie kogo szukał. Odwiedził Deremera leśniczówkę i Oziernę opornej szlachty, wstąpił do pana Saturnina. Nikt go nie poznał, ale i on nie odnajdywał dawnych ludzi. Spodleli jedni, zruszczeli drudzy, a wszyscy jakby nie pamiętali krzywd, jakby zgodzili się z losem. Nawet Ozierańscy dzicy jacyś byli, ciemni, rozpróżniaczeni pieniactwem i znikczemniali niedostatkiem.
Nie, dla ludzi nie wróciłby tutaj, wstrętni mu byli, ale gdy zostawał sam, na drodze wśród pól, lasów, sennych moczarów, taką radość czuł, tak odnajdywał wszystko swoje, własne i niezmienione, że już o ludziach nie myślał, a tylko wiedział, że żyć tu musi, że już gdzieindziej nie wytrzyma!
Przed niedzielą, wracając do miasteczka, do kolegów, przechodził u cmentarza i, widząc siedzącego przed chatą stróża, przystanął. Poznał sąsiada z Krośny Adama, przezywanego Prorokiem, bo wróżył pogodę lub deszcz, z różnych znaków niebieskich.
Człek sterany był, przygarbiony, bezzębny starzec. Wiktor pozdrowił go i o wodę poprosił, a potem na ławeczce obok przysiadł i zaczęli gawędzić.
— Dawno już mogił pilnujecie, panie?
— Niedawno, dwa lata. Jakem z Sybiru, głupi, wrócił.
— Toście zesłani byli. Za powstanie?
— A jakże? Cały zaścianek wywieźli.
— Jakże tam było?
— At, kto wytrzymał drogę i początek, to potem nieźle było. Wzięli się za robotę. To za handel, to za rzemiosło, to za służbę. Niczego sobie była. Moich synów tam dwóch zostało, jeden stolarnię ma, drugi u kupca, za prykazczyka. Jak manifest przyszedł, to nie zechcieli wracać! Do czego? — mówią. A ja, głupi, się uparł! Pojadę, mówię, do swoich stron, choć żebrać będę, a wrócę! Miałem kramik, już trochę grosza, zmarnowałem wszystko, wróciłem, myślę, do swoich stron! Oj dureń był, dureń! Jakież te strony, kogo ja znalazł, co tu jest? Ja i sam nie rozumiem, gdzie się wszystko dawne podziało. Panów niema, szlachty niema i chłopów nawet dawnych niema. Szarańczy żydowskiej się nahodowało, jakiejś hałastry surdutowej. Wilkiem brat na brata patrzy, mowy zapomnieli, wiary zapomnieli, nikt mnie i nie rozumie, nikt nie dba! Byłem pozbawiony praw, potem, drugi manifest przyszedł, wrócili prawa! A jakie? Ziemi kupić nie można, stancji kazionnej zamiatać i do takiej służby nie dopuszczają, do kościoła pójść, to jakby ukradkiem — do Boga wolno się odezwać. Chcesz wyspowiadać się, ksiądz o paszport pyta, zagadasz do kogo po polsku, odpowie ci po kacapsku, a broń Boże po naszemu odezwiesz się w urzędzie, to protokół napiszą: sztraf, albo koza cię nie minie. Do jakichże mnie praw ten manifest wrócił? Kto ja tutaj, ja Adam Krośniański, cośmy papiery mieli, żeśmy od trzech wieków w zaścianku dziedziczni byli! Poco ja tu wrócił? Do kogo? Do czego? Ziemię moją błahoczynny dostał, zaścianka i śladu nie zostało, spalony, zaorany. Jakem przyszedł, poszedłem na to miejsce popatrzeć, jeszcze znalazłem krzyż, com go ufundował, kiedy mi się pierwszy syn urodził. Na ziemi leżał. Podniosłem go i postawiłem na nowo, ramię ćwiekiem przytwierdziłem. To wiecie, śledztwo o to było, był taki co do policji doniósł, że mnie widział, pociągnęli do prystawa, jak złodzieja! To mi prystaw pięściami groził, od ostatnich łajał: kak śmiejesz, nie lzia, ty brodiaga, ty miateżnik! To jednym wolno krzyże z zaściankami palić, a drugiemu Bożą Mękę z ziemi podnieść, to za to kara! Tydzień trzymali w areszcie! To nasze prawo? Pół roku tułałem się, żydom wodę nosiłem, nareszcie pani marszałkowa z Grel mną się zajęła, u niej w dworku przezimowałem, a z wiosną, jak stróż tutaj umarł, wprosiłem się u księdza, za darmo, byle tu z umarłymi być, a na żywych nie patrzeć. Synom to i wieści nie dałem o sobie.
— A ileż tam żyje jeszcze z naszego zaścianka?
— Nie wiem, nie razem byliśmy, nie wiedzeli o sobie. O jednym wiem, młody chłopak był, Andrzej z matką i bratem był. Matka w drodze pomarła, brat utonął z przypadku, on u kupca służył i ożenił się z jedynaczką swego pana. Ten zbogaciał, a jakem odjeżdżał, to mi mówił, że i on tu wróci! Ot, bajał. O reszcie naszych nie słyszałem!
— A przecie, jakem za trzodą chodził, to byłem w Krośnie u szlachcica. Toć ten ostał, ziemię ma.
— A ma, czemu nie? I prawa ma, ojoj, i synów wychowuje na rządowym koszcie i też zbogaciał. Tylko nie szlachcic on, a przechrzta, perekińczyk, pies, on to na mnie za ten krzyż donos dał. Takich wielu teraz jest, tacy tu u siebie, a nie my! Ot, czego się panowie po lasach dowojowali! Dla takich panowania!
Wstał stary, spojrzał na słońce, wszedł na cmentarz do grzebalnej kapliczki, odmotał sznur w dzwonnicy i począł odmawiać wieczorny Anioł Pański. Wszedł za nim Wiktor i napisy na pomnikach odczytywał. Zastanowiła go jedna mogiła. Leżał na niej głaz polny, bez napisu, stał krzyż dębowy i młody, silny dębczak rósł u krzyża, strzelając zuchwale ku górze. Całą mogiłę pokrywały kwiaty.
— Czyj to grób? — spytał Wiktor.
— Widać żeś nie tutejszy. — Nie wiesz kto pani z Grel.
— Byłem w Grelach. Pani żyje.
— Ale to jej grób. Ona ten kamień położyła, ten dąb zasadziła, tych kwiatów pilnuje. Co niedzieli tu bywa. Syn jej tu leży, naczelnikiem partji był, rozstrzelany w miasteczku! Jedyny syn!
Wiktor ukląkł i począł się modlić, potem się schylił i ten głaz pocałował.
Stary dzwonił, dźwięk szedł daleko, po pustych już łanach, aż o lasy się obijał.
Nagle w miasteczku rozległy się prędkie, kołaczące hałaśliwie, urywanie, inne dzwony, kilka naraz. Stary przerwał i, umocowując sznur, rzekł posępnie:
— To w cerkwiach na wieczerzę biją. Myślałby, że kto z tego bydła pójdzie. Poco im się modlić, i tak wszystko mają!
Posunął się ciężko do swej chaty, a Wiktor pozostał, nie mogąc się od tej mogiły oderwać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.