<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Byli i będą
Podtytuł Powieść
Wydawca Rada Polonii Amerykańskiej
Data wyd. 1944
Druk Pittsburczanin
Miejsce wyd. Pittsburgh
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Był listopadowy dzień, gdy Marcin Krośniański wysiadł z wagonu na swojej stacji i rozejrzał się wokoło, szukając znajomej twarzy.
Ale był szabas i deszcz ze śniegiem, więc na podwórzu było pusto.
Żołnierz zawinął poły szynela, zarzucił na plecy swój worek i ruszył w drogę.
Zmęczony długą jazdą w zaduchu wagonu, rad był iść, chociażby w tę słotę i wicher, serce mu biło do swoich.
Wiedział, że rodzice byli w Grelach, więc tam dążył, ale po drodze była Krośna. Wczesny zmierzch zastał go u zawrotu. Poszukał oczami kościółka, majaczał we mgle, blisko, nisko, błyskały światełka folwarku Saturnina. Marcin chwilę się zawahał i skręcił na boczną drogę.
We wrotach opadły go psy, oganiając się, szedł ku domowi, gdy się drzwi otwarły, i rozległ się ponury głos gospodarza:
— Kto się włóczy po nocy?
Zobaczył żołnierza, poznał go i bez słowa cofnął się do izby. Marcin wszedł za nim, szukając oczami Natalki. Ale w izbie był tylko Saturnin, zszywający uprząż przy świetle małej wiszącej lampy.
— A gdzie wasza córka? — niespokojnie spytał Marcin.
— A gdzieżby? W Grelach. Ona tu, jak pies na uwięzi, siedzi z musu, jak z musu robi, byle chwila, to i poleciała. Może i raczy dziś się dowiedzieć, bo już trzeci dzień, jak poszła. To już zupełnie uwolniony wracacie?
— A tak.
— No i co myślicie robić?
— Do rzemiosła się swego wezmę.
— Aha, a z tą co będzie?
— Z Natalką? Myślę, że ze mną będzie.
— Tak, na wiarę?
— Inaczej nie może być.
— Nu, popróbujcie! — groźno warknął stary.
— Donos dacie? Wola wasza. Wy twardzi w swojem, ja w swojem. Popróbujemy się. Bywajcie zdrowi.
Zawrócił do wyjścia, gdy drzwi się otwarły, weszła Natalka.
— Marcin! — rzuciła się doń z wybuchem szczęśliwości, obejmując za szyję, całując, płacząc i śmiejąc się zarazem. — Tak coś czułam, tak mnie tu coś gnało. Mówię matce: polecę, może wstąpi po drodze. Powiada — pewnie, że wstąpi, to jutro razem do nas przychodźcie. Mój ty biedaku, toć do nitki przemokłeś, a jakiś czarny, do siebie niepodobny. Toć zrzuć to szynelisko przeklęte, zaraz będzie wieczerza.
— Natalko, ja tu nie zostanę. Zaszedłem, ojciec twój donosami grozi. Pójdę do Grel.
— Toć ojciec mi poprzysiągł, że ci złego słowa nie powie, że cię przyjmie.
Saturnin podniósł swe ponure oczy.
— Tutaj niech będzie i razem pracuje. Ale, jak ciebie zabierze na włóczęgę z sobą, na służbę jaką, po obcych dworach i kwaterach, to nie będę milczeć, wszystko wiem i wszystko powiem! Tutaj ty u siebie i ja u siebie. A on przystał, to niech razem będzie.
— I będziecie żądać, byśmy w Kozarach ślub wzięli? — bez tchu spytał Marcin.
— Nie! — rzekł krótko Saturnin.
— Jużeśmy się zmówili z Julką Skowrońską z Oziernej, że razem na ślub pójdziemy! Ją bierze Stefan Grzybowski z Siennej. Matka i Wikcia pójdą z nami, zaraz po kolendzie pójdziemy.
— Pozwolicie? — spytał Marcin. — Wiecie, że za to i wam spokoju nie dadzą!
— To moja sprawa. Zostajesz tu z nią?
— Spytam jutro moich.
— Jutro wieczór żebyście tu byli z powrotem, a pojutrze za gospodarstwo się wzięli. Latać do Grel co moment nie pozwolę, a jeśli co was tam korci, tu ma być!
Natalka poczęła Marcinowi coś szeptać, namawiać, prosić. Długo się wahał i opierał, ale wreszcie worek w kącie umieścił, szynel zdjął i podszedł do Saturnina.
— Dziękuję wam i, jeślim zawinił, o wybaczenie proszę. Nijakiej zdrady i oszukaństwa nie chciałem czynić i uczciwie wiary i przywiązania dochowam do śmierci, tak mi, Boże, dopomóż.
— Ja ci wróg nie będę, ani wam się przeciwić. Co się stało, nie zmienić!
W kilka dni potem na folwarku zaczął się inny ruch. Opuścił się pan Saturnin przez ostatnich lat parę, strzechy były dziurawe, płoty rozwalone, cegielnia nieczynna, inwentarz chudy, pole, bylejako przez parobka uprawione. Stary i sił nie miał i ochoty, zdawna nietowarzyski i ponury, zajęty tylko zbieraniem grosza, teraz i o te dochody dbać przestał. Obmierzł mu trud, obmierzł mu dom, bo Natalka zrazu zupełnie kędyś przepadła, a potem służyła w Grelach. Gdy ją zabrał na wiosnę, niby to pracowała, ale duszą i myślą gdzieindziej.
Plotka okoliczna wnet nowiny na folwarku zaszłe rozniosła szeroko, gadano w miasteczku, gadano w Kozarach, i pewnego dnia zajechał na folwark uradnik.
Marcin stodołę nową słomą poszywał, Natalka była w oborze. W izbie pan Saturnin robił grabie, a na podłodze przy nim bawił się paroletni dzieciak.
Uradnik zagaił rzecz o jakiś podatek, potem spytał:
— Toście sobie parobka, czy zięcia wzięli? Podobno ten Marcin z Grel u was na stałe?
— A on u was pod nadzorem może?
— Nie, tak ludzie gadają, plotą nieładnie. A dziecko to czyje?
— W Grelach koklusz, to Kafarowa swoją małą przysłała na jakiś czas.
— Katolikami zapchaliście cały dom.
— Zakazu niema na to.
— A córka wasza co niedziela w kościele bywa. Patrzajcie, żeby biedy nie było.
— Jakiej biedy! Przejść nie przejdzie, bo nie wolno. Zakon na to jest.
— Zawsze niedobrze, jak ludzie gadają.
— Mnie ludzie tyle co splunąć warci. Mnie obchodzi prawo i prawa pilnuję.
— W Kozarach, w cerkwi to was też nigdy nie widać.
— A kogo tam widać! Bab trochę gada przede drzwiami, chłopów wcale niema.
— Przykład dajcie.
— Jak mnie wyświęcą choćby na djaka, to przykład dam. Ja już stary, stać tyle czasu nie zdużam.
Gdy gość odjechał, Natalka wpadła niespokojna.
— Co gadał? Coś węszy?
— Siana chciał.
— Dajcie.
Stary podniósł oczy ponure.
— Ja już dosyć dał, nie dostaną nic!
Po tej wizycie uspokoiło się. Minął adwent, na święta pan Saturnin się położył i bardzo stękał. Odwiedził go djak z Kozar i zdziwił się, że zastał go pod opieką baby służącej.
— A gdzież to Nataszka wasza?
— Wybrała się w odwiedziny do ciotki, aż pod Brześć.
— Ot, a ojcu Mitrofanowi napletli, że ona do tej bandy należy, co do Polszy poszła. Już ich pilnują i połapią.
— A niech połapią.
— Rozpusta się wzięła! — biadał gość. — Z Oziernej już i grosza niema dochodu, teraz zaraza na Pachołki i Sienną przeszła. Bez policji toby dzieci nie chrzcili, do spowiedzi trzeba uradnikom gonić. W pogaństwo się zaprzedali, a chłopi, na to patrząc, także gałganieją. O każdą rzecz targ. Ot, było z temi okolicami wszystkiemi tak zrobić, jak z Krośną, byłby spokój i chwała Boska jedna, prawdziwa.
— Jest i kłopot, jest i dochód. Za chrzest zapłaci chłop dwa złote, a taki z Oziernej czasem i trzy ruble da, żeby nie chrzcili.
— Bywało tak, teraz gorzej. Sztrafy płaci, w ostrogu siedzi, nie idzie do ojca Mitrofana. A jak starosta dziecko przywiezie, to darmo chrzcić trzeba. Dawniej czasem jeden, drugi popróbował i ustąpił, teraz, co dalej, powinni zapominać, to gromadą się buntują. Doczekają się, że będzie, jak z Krośną. A koło tego kościoła ciągle grzebią umarłych, a wy ich pokrywacie!
— Nie patrzę w tę stronę i świadczyć nie chcę. Niech policja straż trzyma. Ja nie będę ryzykował, żeby folwark z dymem poszedł, jak straż Deremera!
— Ojciec Mitrofan już podał prośbę, żeby z kościoła zrobić filję. Wtedy się to skończy. Tylko błahoczynny o fermę się boi, żeby z kościołem nie przeszła do nas, to sprawę psuje.
— Ryzykowna sztuka. Jakby ruszyli kościół brać, masa narodu się wymarnuje.
— Myślicie, nie dadzą. To i pozbędziemy się ich odrazu.
— I to prawda! — rzekł po namyśle Saturnin.
Ledwie gość odszedł, unosząc spory kosz kiełbas i pierogów, gospodarz wstał, odział się, założył klacz do sani i pojechał do miasteczka, wprost do Bohuszewicza. W izbie zastał kilkoro ludzi i zaraz z progu zaczął burczeć i kląć.
— To policja ma łapać jakąś bandę, co do Polszy licho wie poco się powlokła, i jeszcze moją dziewczynę w to zamieszają. A wiadomo, że z waszą żoną pod Brześć pojechały, a tamtych na Bugu będą łapać, a familje porewidują. Mówiłem, paszport brać.
To powiedziawszy, zawrócił i pojechał do błahoczynnego. A ludzie, zebrani u Bohuszewicza, rozpierzchli się szybko, a Bohuszewicz konia założył i kędyś ostro pojechał.
Po tygodniu na Oziernę, Pachołki i Siennę spadła rewizja, ale nic nie znaleziono, pewnej też nocy wróciła Natalka z Marcinem, zdrożeni, zmęczeni, ale szczęśliwi. Pokłoniła się do kolan staremu i Marcin złożył mu metrykę ślubną, zdaleka, z zagranicy. Popatrzał na nią stary, głową pokiwał, coś zamruczał i papier schował.
Nazajutrz pojechał do Grel i śmiało wszedł do Kafarów. Niewiele mówił, jak zwykle.
— Przyjąłem sobie Marcina, będzie gospodarzyć i pracować, trzeba, żeby jakiś grunt miał. Tu wam w wierne ręce złożę weksle na dwa tysiące rubli. Jak ja umrę, będzie pozór miał, dlaczego siedzi. Tak trzeba. A jak już tu jestem, to i Marcelkę zabiorę z sobą i was proszę, żebyście w niedzielę w gościnę przybyli do młodych.
Kafarowie zdumieni byli, aż nieufni, ale przystali. Stary dziewczynkę w kożuch okręcił i zabrał, mrucząc na wyjezdnem:
— To latała do niej co parę dni przedtem, a teraz to gotowa wam porzucić.
— Zostawcie. Nam także pusto w chacie — uśmiechnął się Kafar.
— Nie żebrak ja, żebym swojego nie utrzymał.
— No, no, będziecie mieli kłopotu z takimi swoimi!
— Podumamy, wymyślimy!
Odtąd Saturnin zupełnie się przestał gospodarką zajmować. Albo bawił się dzieckiem w izbie, albo włóczył się po okolicy. Bywał u dzierżawcy krośniańskiej fermy, Żyda, u ojca Mitrofana, u nastawników, u niższych urzędników, co niedziela pilnie uczęszczał do cerkwi; opowiadał wszystkim, że folwark Marcinowi oddał w posesję, że ten po Siemaszce wziął zapis i pieniądze ma, a gdy go przestrzegano, że tak dwoje młodych to niebezpiecznie w domu trzymać, chytrze się uśmiechał i mówił:
— To się pobiorą w Kozarach, jak inni. Zakon wiadomy!
A tymczasem na folwarku, przy ludziach Saturnin mówił do córki i Marcina miejscowem narzeczem, a wieczorami, gdy byli w izbie sami i zamknięte okiennice, Natalka przędła, a Marcin czytał głośno książki, które z Grel przesiąkały skrycie do Oziernej, do Pachołek, do Siennej, nawet do miasteczka.
Stary, siedząc pod piecem, słuchał, milczał, a tylko bardzo pilnował, by książkę na dzień dobrze schować.
Czasem w święto przyjeżdżali Bohuszewiczowie. Wtedy stary pilnował, żeby babę z kuchni i parobka uwolnić na wieś, do swojaków, bo wiedział, że wtedy będą śpiewy.
Wikcia najwięcej pieśni umiała, z zagranicy z nią przyszły, Bohuszewicz wtórował na skrzypcach, potężnie brzmiał głos Marcina, a Natalkę często łzy zdławiły. I szło po tej izbie o tych listkach, co lecą z drzewa, a wyrosły wolne, o jaskółce, co odlatuje z pustej fary, i o tej, co jeszcze nie zginęła. Za oknem leżał kraj zamarły i milczący, skuty zimą, czerniały zabudowania fermy krośniańskiej, zamknięty kościół, generalskie Kozary, wycięte bory, obce dwory, nigdzie życia ni pamięci, że co innego tu kiedy było.
A ci śpiewali, i płakała Natalka, i słuchał stary Saturnin milczący, zadumany.
W Grelach nie było zmiany. Misia z panią marszałkową gospodarzyły, bywał często Białozór, rzadziej sąsiedzi. Kostuś osiadł w miasteczku, ale mało praktykował, bo objeżdżał okoliczne panny, na żadną jakoś się nie mogąc zdecydować. Od Ostaszewskiej odstraszały go długi, obciążające Suhaki, od Butwiłłówny lojalność i tchórzostwo ojca. W Grelach bywał rzadko, bo babka gderała, że nic nie robi, Misia drwiła, a Duszka napędzała do żeniaczki.
Stefan się nie pokazywał, pisał często. Rozprawę skończył i doktorat otrzymał, o sobie donosił, że pracuje u rejenta w Kaliszu, nie wspominał, ile zarabia ani jakie są stosunki z matką i rodziną. Tak minął rok znowu, gdy pewnego dnia w czerwcu Kostuś się zjawił w Grelach z ojcem. Stary Jurjewicz uwolnił się na parę tygodni i przybył, żeby raz przecie dowiedzieć się, co syn postanowił. Ale Kostuś powtarzał swoje:
— Ja prawie jestem pewien, że kocham Ostaszewską, ale my się znienawidzimy w tej biedzie i długach. Tam trzeba wejść z 20, 000 kapitału, a ja mam frakowy garnitur, szafkę z narzędziami, srebrną papierośnicę i zarobione wczoraj u synowej Abrama Papirnego 10 rubli.
— Więc decyduj się na Butwiłłównę! — rzekł ojciec. — Dostaniesz posag i zarabiaj praktyką.
— Jabym się na obydwie zdecydował, ale papy nie znoszę. Jego lektury petersburskich gazet, jego uprzęży, jego czapki “dworiańskiej,” jego wizyt u wszystkich potentatów, jego oportunizmu i jego “w samem dziele” i “między tem.” Jabym mu z rozkoszą śpiewał: “Z dymem pożarów,” podrzucał galicyjskie książki i własnoręcznie krzyże stawiał na jego gruntach. Zresztą tu prawie wszyscy tacy. Kto tu jest? Tchórze bez ducha.
— Więc zostać nie chcesz. Rok się skończył, miałeś próbować pracy. Cofasz się? — spytała pani marszałkowa.
— Chciałbym zostać, ale jak? — bąknął.
— Dlaczego matka Stefana nie sprowadzi? — rzekł Jurjewicz. — Toć go Ossorja wypędził, matka wydziedziczyła na korzyść dobroczynnych instytucyj, świat się wypiera i potępia, głodem marł w Warszawie, teraz się tuła po tym Kaliszu, bez pracy i zarobku, bo nie ma protekcji, a owszem, złą notę wszędzie.
— Kto ci to mówił?
— Słyszałem od Podhorskiego i od niej! A najgorsza, wedle nich, że się zadaje z “rewolucjonistami,” to jest, że uczy lud i książki z zagranicy przemyca. To aż parskają, gdy o nim mowa. On nie pisuje do was?
— Owszem, ale pisze, że mu dobrze.
— Aż póki nie dostanie się do szpitala, czy do cytadeli! — zamruczał Jurjewicz.
— Czyż i ojciec już zrobił się ostrożny! — rzekł Kostuś z przekąsem.
— To nie ostrożność, ale tylko rozsądek. I ty i on marnujecie czas i siły wahaniem się i błąkaniem.
Pani marszałkowa wstała, zawołała za sobą Misię, poszły do kancelarji. Rozmawiały długą chwilę, pisały coś, wreszcie Misia poszła do stajni i posłała konno furmana do miasteczka z listem grubym, pieniężnym.
Misia zaraz poszła w pole, staruszka wróciła na ganek do Jurjewiczów i rzekła:
— Posłałam po Stefana. Będzie za kilka dni i wtedy obydwóch was los się zdecyduje. Żebym ja to wcześniej wiedziała!
— Co tam Stefan! On się w czepku urodził. Żebym ja wiedział, co robić! — westchnął Kostuś.
— On miał też do wyboru dobrobyt i karjerę, czy tu ciężkie bojowanie. Wybrał, wszystko tamto rzucił i tu nie przyszedł nawet. Zresztą, nie panowanie tu mieć będzie, w Grelach. Są ciężary, przychodzą klęski, ziemia karmi się potem i łzami.
— Bierze i krew! — szepnął Jurjewicz. — Gdy w nią wrośniesz, przekonasz się, jaka ciężka, twarda, niewdzięczna, bezlitosna bywa. A tutejsza jakże smutna, biedna, jaki się często poczujesz słaby i samotny. Stefan musi ją brać, babkę w robocie i trosce zluzować, ty może lepiej żeń się z Butwiłłówną, pracuj w swym fachu tutaj. Wpływ mieć możesz i dużo zdziałać dla idei.
— Czy ja wiem? Czy ja wiem, co wziąć? — mruczał Kostuś.
Dzień, dwa, wreszcie tydzień minął, nie było odpowiedzi od Stefana, depeszy o konie. Niepokoiła się babka, niecierpliwił się Kostuś, kładła pasjanse Duszka, tylko Misia była jakby obojętna, zajęta tylko sianokosem. Wracała codzień późno z łąk, przez las i pewnego dnia, skręcając na borową drogę, przeraziła się, osadziła swą kasztankę i krzyknęła:
— Pan tutaj! Skąd? Jak?
On podszedł, zdjął kapelusz i patrzał w nią jasnemi, rozkochanemi oczami.
— Rada mi pani! — rzekł radośnie. — Naprawdę, patrzy pani na mnie serdecznie. Wysłużyłem wiarę?
— Skąd pan się tu znalazł? Gdzie konie?
— Fura pod młynem. Spytałem młynarza, gdzie pani, i czekam! Przecie nad siły moje było witać się z innymi.
Uśmiechnęła się, odzyskując swój humor, i rzekła:
— Więc ta roczna nieobecność ma być dowodem uczuć i miał pan tem wysłużyć wiarę! Przecie, żebym ją nawet miała, tobym straciła! I żeby nie gwałtowny list babki, ileżby jeszcze czasu trwała ta niby próba wytrzymałości uczuć!
— Misiu, żartem mnie witasz! — szepnął.
— Mam płakać? Przecie pan jest nareszcie. Nie śmiałam się i nie żartowałam dawno! Dla mnie przez ten rok dał pan tylko jeden dowód, że pan nie wie, co tęsknota, i tego zazdroszczę panu.
— Misiu, kochanie! Polubiłaś mnie trochę?
— Nie wiem! Może nie, bo tęskniłam nieznośnie — odparła, próbując się uśmiechnąć, a łez mając pełne oczy.
— Mojaś jedyna! — szepnął, ręce jej okrywając pocałunkami.
Opanowała się i rzekła:
— Jedźmy! Babka się niepokoi.
Ale on stał i błagał oczami. Pochyliła się i dała mu swe usta.
Długą chwilę milczeli potem, jechała stępa, on szedł obok, i dusze mieli tak ciche i uroczyste, jak bór, co je otaczał.
— Misiu! — szepnął.
Spojrzała nań spłoniona.
— Żebyś mnie kochała rok temu i dała jeden pocałunek, nie odszełbym, i możebyś teraz już nie kochała, nie byłbym ciebie wart, przez ten rok spróbowałem się z życiem i nauczyłem się więcej, niż przez tamte wszystkie.
— A ja przez ten rok straciłam wiele siły. Należało odejść i nie mogłam. A tyś mi ten sam dziś, co wtedy, co zawsze. Tu w Grelach, takie przeznaczenie; wszystko dla ciebie, wszystko twoje! Idź, już młyn widać. Ja będę za chwilę w dworze, teraz nad moje siły witać cię z innymi.
Zawróciła na boczną dróżkę i zniknęła w gąszczu. Nie była przy powitaniu, przy pierwszych opowieściach, ledwie się zjawiła do kolacji.
— Ach, Misiu — poczęła gderać Duszka — taki gość! Mogłabyś była wcześniej wrócić.
— Toć się nagadali na drodze! — zaśmiał się Kostuś. — I jeszcze się nagadają do syta. Może ciocia już dla nich kabały nie stawiać.
Stefan był pewien, że po wieczerzy Jurjewiczowie i babka pójdą spać, a Misia będzie w kancelarji zajęta, ale wyrachowania zawiodły, bo, gdy się rozchodzono do spoczynku, babka zawołała go z sobą do sypialni.
— Sprowadziłam cię, żebyś już został — rzekła. — Jesteś już wolny tam?
— Najzupełniej. Matka może jeszcze trochę mnie żałuje, ale ona duszą i wolą do rodziny swej należy. Myślałem, że cierpieć będzie; przekonałem się, że chciałaby mi tylko dokuczyć.
— Doczekały się Grele ciebie i mnie pora spocząć. Utrzymałam ziemię, ciężko bywało, i często i tobie będzie ciężko. Z początku po sześćdziesiątym trzecim ustępowali ci, co zwątpili lub stchórzyli. Wtedy trzeba było się fantować często, wtedy poszły srebra i klejnoty, zapasy, jakie były. Gdy panika i egzekucje minęły, trzeba było gospodarstwo na nowo dźwigać, stwarzać nowy byt, wtedy też wielu ustąpiło, nie umieli i nie chcieli pracować, do panowania, bawienia się i próżnowania nawykli. Wtedy trzeba było nie dospać, nie dojeść, nikogo ni widywać, nigdzie nie bywać, oszczędzać, odmawiać sobie wszystkiego, stare nałogi zabić. Teraz, kto został, już najgorsze przebył, może trwać. Ale z takiej walki o byt złe jedno wyrosło: duch zmalał. Ludzie teraz zajęci tylko swemi interesami, o innem i nie myślą. Nie można ich zato potępiać, ale można się lękać o przyszłość. Nie dość morgi zachować i nie dość uważać je za swoje. Z tego posiadania i rządu trzeba będzie rachunek zdać idei. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem.
— Więc nie będziesz mi miał za złe, że nie zebrałam dla ciebie kapitałów z tej ziemi, a przeciwnie, mam jeszcze ciężary. Trzeba było jednych wychować, drugim pomóc, pamiętać o zesłanych, o zubożałych, o słabszych, trzeba było i wykupić, i zapłacić karę za innego, i przekarmić rodzinę takiego, co usunięto na czas jakiś. Mamy lasy, nie sprzedawałam bez ciebie, więc na te lasy trzeba teraz kupca. Dług mam niewielki, bankowy, ale tego kapitaliku, co w tych drzewach leży, potrzeba, jako siły, na dalsze klęski. Ziemia to warsztat mozolny i zdradliwy, i gorzki bywa na niej trud. Gdy do tej pracy staniesz, pożegnaj się ze swobodą i spokojem i nigdy na plon napewno nie rachuj. Jedna chmura może ci wszystko zniszczyć, zubożyć na tysiące. Przychodzą posuchy lub zalewy, zarazy na bydło, grady i gromy, pożary, wczesne mrozy, zimne wiosny, tysiące klęsk i przeszkód! Nie lękasz się?
— Lękam się tylko, czy potrafię. Nieprzygotowany jestem ani fachowo, ani praktycznie.
— Pomogę ci, poradzę, póki jeszcze siły służą. Rozmówiłeś się z Misią?
— Tak, babciu, i chciałbym ożenić się jak najprędzej.
— Żeń się, będzie wam dobrze z sobą pracować. Rodziny nie ma i pomocą ci będzie dzielną. Jeszcze jedno chciałam z tobą rozważyć. Zatrzymałam Kostusia tutaj. Bałam się o niego na obczyźnie. Miałam na oczach taki przykład Białozora straszny. Matka jego dzieckiem mojem była. Dwoje ich miałam i te dwa groby jednakie są, dla jednej sprawy. Chciałabym, aby z Grel Kostuś zapomogę miał i na ziemi tutejszej został. Nie pożałujesz mu?
— Babciu, jeśli to moje, to niech mu babcia odda połowę, będę szczęśliwy!
— Tyle nie trzeba. Wystarczy moje słowo kredytorom Ostaszewskiej, że ręczymy. Gdy las sprzedamy, zapłacimy. Niech się i on żeni i do roboty stanie.
Umilkła zamyślona. Potem otworzyła swe staroświeckie biurko, wydobyła safjanowe pudełko.
— Było przedtem pełne! Sprzedać trzeba było wszystko — rzekła, wyjmując ze dna kęs amarantowego jedwabiu, starego, wyblakłego, a z niego dwa pierścionki. — To sygnet twojego ojca. Ze zwłok mu ukradziono, odzyskałam cudem, chowałam dla ciebie, w szmatce z tej chorągwi, pod którą padł, siedm ran mając. Weź go, noś i dla tego żyj, za co on życie położył. A ten brylancik mój zaręczynowy Misi daj, i bądźcie i w nieszczęściu zawsze spokojni, Bogu ufający i wiele miłujący! A tak żyjcie, byście się ni życia, ni śmierci nie lękali.
Objęła go za głowę, pocałowała, potem przeżegnała. Wyszedł po tej rozmowie skupiony i uroczysty, jakby święcenie wziął.
Nazajutrz wszyscy pojechali do miasteczka na cmentarz. Głaz bez napisu, granit polny leżał na mogile Hrehorowicza i dąb się rozrósł bujnie.
Zastali już tam Kafara, Marcina i Bohuszewicza. Na skinienie pani marszałkowej podważyli kamień, pomogli Jurjewicze i Stefan.
Na odwrotnej stronie był napis, niezgrabnie, krzywo wyryty, ziemią zakryty.
Wytarto, odczyszczono powierzchnię, i z trudem odczytał Stefan:
“Mogiła Stefana Hrehorowicza, zmarłego w roku 1863, a żyjącego, aż tej ziemi stanie.”
Wszyscy uklękli. Pani marszałkowa zaczęła mówić nie modlitwę za umarłych, ale “Kto się w opiekę.”

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.