Córka Tuśki/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

O Tuśko! co się to z tobą stało? ty śliczna, dziwna, pełna sentymentu Tuśko.
Byłaś sfinksem o różowych palcach i gąszczu złotych jak pela jedwabistych włosów.
Oczy twoje lśniły się gwiazdami, kark miał tony różanej jutrzenki. Szłaś w tej drugiej młodości twojej, jak we śnie gwiaździstym, niosąc zapach twego ciała i srebro twego uśmiechu.
O Tuśko! co się z tobą zrobiło!
Palce twoje są zawsze różowe, włosy jeszcze więcej złote, lecz oto kąciki ust już się nie śmieją. Opadają raczej ku dołowi grymasem zniechęcenia. Czasem wgłębiają się, wciągnięte tajoną złością.
Bo ta miłość, która przesunęła się w tobie, tam, u stóp Gewontu, nie okryła cię płaszczem błękitnego rozmarzenia. Zakipiało w tobie i zaszemrało od huczących fal życiowych objawień, które się walą z potęgą żywiołową, druzgocąc i unosząc z sobą wszystko, co znajdą na drodze. I ze łzami rozpaczy, i z tragedyą twego serca nie spłynęły te fale, niosąc cię w wielką kojącą dolinę Tęsknoty i Piękna wspomnień. Odsunęłaś od siebie Pitę, którą ci jak bukiet kwiecia na piersi umarłej złożył twój sezonowy kochanek, gdy odchodził od ciebie w chwili rozstania. Odsunęłaś to dziecko, bo łzy, któremi, jak brylantami, stroiłaś jej włosy, miały źródło w niedozwolonej i szalonej namiętności. I miałaś w sobie ten instynkt niekalania świętości, a czułaś, że łzy twoje kalają czystą istotę twojej córki, a córka twoja jasna i cicha jest taką świętością...
Serce twoje rozkwitło wtedy wśród dławionego jęku w purpurowy, płomienny kwiat bólu, lecz zamiast nosić go, jak kryształową lampę pełną ciepła i promieniejącą, tyś — zapragnęła doznać jakiejś pociechy i ciepła jedynie dla samej siebie.
— To nic... to nic... — mówiły twoje zacięte usta.
W lustrze, umieszczonem w ścianie wagonu, widziałaś się ciągle piękną, rosłą, złotą, różową. Łzy błyszczały w twych modrych oczach, policzki płonęły.
— Jeszcze jest coś przede mną...
Taka niesformułowana myśl krążyła dokoła ciebie. I pocieszałaś się nią, nie wiedząc jeszcze o niej, jak zwierzęta na pustyni poją się bezwiednie przeczuciem chłodnego źródła.
Byłaś jeszcze tą Tuśką zakopiańską, tą sezonową pięknością z werendy u Płonki.
Byłaś nią jeszcze...
Lecz gdy weszłaś w progi swego ubogiego mieszkania, tam na Wareckiej, w oficynie, gdy owiał cię zapach naftaliny, pozostałej, pomimo starannego czyszczenia, w fałdach portyer, gdy zniszczony adamaszek mebli, stary połysk kredensu, wieczysty kurz w rzeźbie małżeńskich łóżek, i ta nieokreślona niczem atmosfera Skończonych Istnień ogarnęła cię na powitanie, zrozumiałaś w jednej chwili, Tuśko, kobieto o atłasowym karku, że i ty jesteś tylko Skończonem Istnieniem, niczem więcej.
— Kazałem nastawić samowar i przygotowałem doskonałą szynkę — mówi do ciebie mąż, ustawiając już parasole w głębi szafy, w przedpokoju.
A ty chciałabyś zapaść się pod ziemię, od razu już w grób, bo czujesz, że idzie powolny skon, skon dni, wlokących się szarością tragiczną, skon nocy bezsennych wlokących się czernią rozpaczy.
I w jednej chwili gaśnie i twoja uroda.
W lustrze „orzechowej“ tualetki, stojącej urzędowo pomiędzy dwoma łożami, twoje złote włosy mają krzykliwość i brzydotę fryzur, odpowiednich dla lalek woskowych. Taka, jaką siebie przywiozłaś od hal, od Tatr nie jesteś odpowiednią dla tych ścian zacieśnionych i brzydkich. Ukryj czemprędzej kark twój, różowy jak jutrzenka, Tuśko!... Ukryj go pod wysoki kołnierz ciemnej barchanowej matinki. Jest ci zupełnie niepotrzebny tak, jak już niepotrzebny ci jest srebrny ton twego głosu i rozkoszny dźwięk twego śmiechu.
Możesz „na rano“ donaszać, zamiast pantofli, swoje stare kalosze i mieć czerwone flanelowe spódnice. Będziesz zawsze jednakowo kochana, szanowana, choć twoja Piękność gasnąć będzie codziennie, gasnąć z każdą chwilą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśko! twoja piękność jest tu, na Wareckiej, tragicznie zbyteczną pięknością.
Zrezygnuj, Tuśko, zrezygnuj...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak. Tuśka zrezygnowała. Ale nie bez walki. Jeszcze chciała olśnić, pociągnąć oczy ludzi ku sobie. Lecz była za sprytna, aby nie zrozumiała, że środków do walki nie ma.
Wśród piękna natury — jej wrodzony czar był owym środkiem. W fatalnej pseudo-estetyce miasta nie krasa i złoto, nie kalinna piękność lic i światło oczu błękitnych, lecz oprawa.
Oprawa, Tuśko! Słyszysz?
Szum jedwabnych spodów, strojnych koronkami i aksamitkami, przepyszna linia spódnic, krajanych ręką mistrza, lśniący lakier bucików, wykwintny dobór futer, jedwab i deseń koronek, spadających z mufki, czarujący zespół aksamitu, piór i kwiatów kapelusza, woalka utkana ręką czarodziejki, cały poemat breloków, dzwoniących na łańcuchu, migotliwy blask butonów, nawet puder bajeczny, owiewający twarz chmurą ledwo dostrzegalną...
Oprawa, Tuśko! Tuśko, oprawa!
Niema jej — i nie jesteś piękna.
Ogarnęła cię złość — ta wielka, przemożna Złość kobieca, która z nią wstaje i siada na łożu przyczajona i roześmiana urągliwie. Tego uczucia nie zazna mężczyzna. To drobny, mały zwierz, drapiący się w zanadrzu po za gorsetem, tuż koło serca, biegający po różowym naskórku z dziwną sprawnością i okrucieństwem. Niezadowolenie przerasta w jakąś rozpacz, a ta wylewa się falą ciągłej kłótni i nienawiści do życia, do ludzi, do warunków bytu.
— Nienawidzę! — zdają się mówić charakterystycznie zaciśnięte usta.
— Nienawidzę!
I zjawia się ciemna flaszeczka bromu, lecz i to nie pomaga wiele. Czasem, czasem następuje apatya. Jakaś melancholya — zacięcie ust — zgaśnięcie, jakby wyczerpanie oczu. I jednocześnie wzmożona pogarda dla samej siebie. A potem nienawiść wybucha jeszcze z większą potęgą. Nawet lustro staje się nienawistne. Po co? Po co? Na plecach pojawia się szal i to jego naciągnięcie klasyczne, kryjące kark i linie piersi.
Po co? po co?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mówią wtedy o kobiecie dziwy.
— Czy czasem nie zaczyna się u niej histerya!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita o tem nie wie i nie mówi. Tylko co jakiś czas rzuca ukośne na matkę wejrzenie. To złość kobieca, która się tak dziwnie rozpostarła w małem mieszkaniu, obija się o duszę delikatną dziecka, wywołując w niej jakieś słabiuchne i dalekie echa. Są dnie, w których Pita zaczyna stawać naprzeciwko matki z oczyma otwartemi szeroko i jakby motyl trzepocze się dokoła jej ust i rąk. Patrzą wtedy na siebie obie. Patrzą i Tuśka wzmaga swoje słowa, Pita wzmaga swoje milczenie. Lecz jest to już coś, co wykwita pomiędzy temi dwiema kobietami — coś, jakby lekki płomień dziwny i nieuchwytny.
A prawie bolesny i straszny.
One to czują.
I dlatego rozchodzą się szybko, każda w swoją stronę i na resztę dnia mają w oczach jakby lęk, jakby wstyd.
Boją się siebie i tego, co jest w głębi ich źrenic, w głębi ich dusz.
Bo — choć to jest matka i córka.
To są — dwie kobiety.
Dwie potęgi, dwie Władze — dwie One.
Dwie kobiety!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita nie chodzi już na pensyę, tylko uczy się „w domu.“
Tak zadecydowała Tuśka. Pita chodzi na kursa prywatne, gdzie schodzą się panienki w jej wieku, a przytem jakaś nauczycielka dokończa edukacyi.
Tuśka nie ma programu co do linii wykształcenia Pity.
— Nie chcę, aby była w „Przedpieklu“ — mówi sznurując usta.
— Nie chcę, aby była przemądrą i emancypantką — krzywi się znacząco.
— A potem... i tak za mąż pójdzie. A na żonę, miły Boże! szkoda wszystkiego! Jeżeli zostanie starą panną, to niech!
I następuje wymowne kiwnięcie ręką.
Czasem ogarnia Tuśkę szał praktycznego wychowania Pity. Daje jej do cerowania skarpetki braci, każe jej stać w kuchni i patrzyć, jak Marcysia gniecie ciasto i jednocześnie patrzy w okna sąsiedniego mieszkania. Nie wolno jednak Picie mówić z tą dziewką, która ma jakieś dziwne, impertynenckie uśmiechy i jakby pełno tajemnic w zanadrzu. Zakazy Tuśki jednak są zupełnie zbyteczne: Pita nie mówiłaby nic z Marcysią, oprócz krótkich urywanych rozkazów domowych. I tu Pitę ogarnia lęk rzeczy dziwnych i niezrozumiałych. Każde poruszenie się Marcysi, każde szarpnięcie się jej sukien przejmuje Pitę niepokojem, ciemnych, głębokich nocy. Te spojrzenia, rzucane przez kucharkę na balkon sąsiedni, gdzie migocą mundurki studenckie, jej podchodzenie do okna, łaszące się i niespokojne, Pitę ogarniają niewysłowionem rozdrażnieniem.
Czuje, że dzieją się tu rzeczy niedozwolone, a przedewszystkiem brzydkie. W brzydkich tych rzeczach dominującą i główną nutą jest Marcysia. Sama brzydka, bo grubokoścista, z rękoma czerwonemi i sterczącemi włosami. A przytem subtelna istota Pity potrąca o ciężką istotę moralną tej dziewczyny, którą wyczuwa ciskającą się w siatce życiowej, jakby jakieś płaskie, ociekające zwierzę bezmyślne a złośliwe. To wszystko napawa arystokratyczną duszę dziewczęcia odrazą i niepokojem. Zaciska usta i sukienkę unosi wykwintnie, odsuwając się ładnym ruchem od komina i Marcysi. Gdy wróci do pokoju, czuje się nieszczęśliwą, bo jest cała przepojona wonią kuchni i jakby osypana moralnie brzydką warstwą popiołu. Zaczyna wtedy wgłębiać się w swój światek, stojąc przy szybie, jak te dziewczęta Maeterlincka, czekające tak ładnie na przeznaczenie. Pragnie pozostawić za sobą to wszystko, co ją przez te kilka chwil ściągnęło ku ziemi.
I leciuchno unosi się ponad ziemię. Niewiele, okruszynę. Gdyby ją kto zapytał, powie: kilka centymetrów! Ale i to dosyć. Coś błękitnego ją owiewa. Patrzy, patrzy... Ludzie chodzą po dziedzińcu dokoła klombiku. Tu i owdzie dziewczynka, druga, przylgnęła do szyby; fortepiany płaczą deszczem gam. To także jest życie. Ale dalekie od niej. Ona tylko jest widzem! widzem! I to oddzielone od niej szybami, przestrzenią, milczeniem...
O! środkiem dziedzińca idzie Ketling-rządca. Palto ma nowe. Śliczne! Kapelusz zniszczony, lecz Pita tego nie widzi. Och, Jezu! Jakże się w niej coś targa, to pomiędzy drobnemi, bieluchnemi piersiami. Jakże to dobrze, że nikt do niej teraz nie mówi. Nie mogłaby nic odpowiedzieć. Żeby tylko on tu nie spojrzał. Kolanka jej drżą. Dziwne uczucie.
Jakby się jej pić nagle zachciało.
Ale to strasznie pić.
Ketling-rządca staje na środku dziedzińca. Patrzy do góry. Właśnie naprawiają dachy. Pita odsuwa się szybko od okna. Nie chce, aby ją dostrzegł w oknie. Dlatego, tłumaczy sobie, że dobrze wychowane panienki nie wyglądają przez okna. Dlatego jedynie. A może i dlatego, że nagle w drobnej, płaskiej jeszcze piersi brakuje oddechu... może.
Z drugiego pokoju, gdzie słychać przestawianie w kredensie naczynia, rozlega się głos:
— Pito! dlaczego nie siadasz do fortepianu?
A potem:
— Już jedenasta.
Martwo odrywa się Pita od ściany, do której się przytuliła. Podchodzi do pianina. Tak. Już jedenasta. A więc nie powinno nic tam łopotać w piersi, jak oślepły motyl. Już jedenasta! Litania gam powiększy się jeszcze o jeden głos. Litania chorobliwych gam. Na dziedzińcu rządca-Ketling śledzi żydowskich czeladników, uczepionych w powietrzu na dachu. Szafirowy cień palta podnosi piękne złoto brody. Wyniosły jest i smukły. Pita gra gamy chromatyczne w tercyach i widzi go, choć jest daleko od okna i plecami do światła. Ona go widzi dokładnie, przeczysto, jakby przez kryształową szybę jakiejś czarującej świątyni. Widzi go długo, ciągle.
Drobne usteczka różowe rozchyliły się. Jakby róża w promieniu słońca.
— Dziś proszę ćwiczyć Impromptu, pierwszą część... Pamiętaj, że źle dzielisz. Nie możesz wpaść.
Tak. Pita wie. Nie może „wpaść.“ Ale i to wie, że zawsze Impromptu grać źle będzie i że tam dziś u niej jakaś żałość śpiewa. Śpiewa, jakby wiatr nagle zaszlochał po świeżo zoranych ugorach. Ach! jak to drży i rwie się w przestrzeni! Gamy chromatyczne jęczą, jęczą. I Pita poddaje się cała tym jękom, które wichrem biegną. Słyszy, że matka wyszła do kuchni. Urywa nagle. Nie może już dłużej. Głowa jej opadła na klawisze. Co z nią? Co z nią?... Boże wielki!
Dzwonek.
— Pito! otwórz!...
Zrywa się, biegnie do przedpokoju.
Odkłada łańcuch. Jakaś drobna postać kobieca.
— Pani sobie życzy?
Milczenie.
Dwie pary oczu toną w sobie chwilkę. Pita cofa się, prawie jakby zalękniona. I zostaje tak nieruchoma w ciemni przedpokoju. Tamta nie wchodzi. Stoi także nieruchoma. Patrzy. Zmrużyła teraz oczy. Pita wchłania w siebie linię szerokiej szczęki i dość zmysłowo rozwiniętych ust. To uderza na pierwszy rzut oka. Te usta jakby podane naprzód, jakby na coś czekające. Reszta, mało znacząca. Cera szarawa, włosy mysie, gładko przyczesane.
Tylko te usta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I od nich wieje coś dziwnego.
Są układne i zuchwałe. Są głupie i inteligentne. Jest w nich cała kobiecość i to co jawne i to ukryte. Śmieją się, choć się nie uśmiechają. Płaczą, choć kąciki równe i nie skrzywione bólem. Wabią, a przecież prawie są surowe. Jest w nich zwiędnięcie kwiatu i delikatność akacyowego listka. Tak pachnie od rosy porannej i tak odtrąca woń zaułków małego miasteczka.
Bije od nich coś dziwnego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani sobie życzy? — pyta wreszcie Pita.
— Ja do szycia... Zamówiła mnie pani Żebrowska...
— A tak!
I Pita stwierdza, że jest bardzo głupia. Cóż znowu? Zalękła się tej szwaczki.
— Proszę. Zaraz mamci powiem.
Szwaczka wchodzi krokiem kota. Pita zauważa, iż ta dziewczyna, ubogo odziana, ma śliczne, szpiczaste lakierowane buciki.
— Może od kogo dostała — myśli Pita.
Tuśka idzie już naprzeciw szwaczki. Zaraz ją obejmuje w swoje posiadanie. Chodzi o przerobienie sukni Tuśki na Pitę. A potem o szlafrok, a potem...
— Szyć panna będzie tu, w jadalnym rano, a po południu to tam, gdzie się panowie nie będą uczyli.
„Panna“ z pod oka rzuca szybki wzrok na całe umeblowanie i już rozebrana z kapelusza i żakieta siada przy maszynie.
— Dobrze, proszę pani!
Tuśka zajmuje się objaśnieniem, jak i co zrobić należy. Od pierwszej chwili widać, że „panna“ jej się podobała.
— Jak imię?
— Władysława.
— Dobrze. Panna Władzia. Przedewszystkiem należy spróć. A potem zobaczymy.
— Dobrze, proszę pani.
Widocznie dobrze usposabiają Tuśkę ślady ospy na twarzy panny Władzi. Pita patrzy ciekawie. Nie widziała nigdy tak blizko ospowatej twarzy. Bezwiednie posuwa rączką po swoich gładziutkich, jak atłas policzkach.
Panna Władzia pochyla się nad szarym stanikiem i zaczyna nadzwyczaj zręcznie odprówać taśmę, naszytą w gzygzaki. Pracując, wysuwa język, czerwony, mięsisty i przyciska nim kąciki ust. Tuśka wychodzi do swego pokoju. Pita przez chwilę zajęta tą obcą istotą, wprowadzoną tak nagle do ich wnętrza, zapomina o rządcy-Ketlingu. Lecz nagle jakby ją coś schwyciło pod gardło. On jest tam na dole i niepokój ją szarpie. Gdyby zbliżyć się do okna. Ale nie — nie. To niemożliwe. Przez kuchnię wchodzi Jaśka. Ma na sobie nową, turkusową flanelową bluzkę. Jest jej do twarzy. Wie o tem i uśmiecha się zwycięsko. Przyszła grać na cztery ręce z Pitą waryacye z „Hugonotów.“ Pita aż zaciska usta, tak jej ciężko w tej chwili mówić z kimkolwiek. Panna Władzia pokornie podnosi się i kłania Jaśce, a jednocześnie obrzuca z pod brwi krój turkusowej bluzki. Jaśka nawzajem otaksowała całą Władzię.
Pociąga Pitę do salonu.
— Chodź, będziemy grały.
Idą do pianina i siadają na taboretach. Śliczne wzięcia drobnych figurek i zaokrąglenia bardzo ładną linią na podstawie czerwonych taboretów. Z ramion spadają włosy jedwabne, dziewczęce, pachnące. Położyły ręce na klawiszach. Uderzyły w nie. Harmonijnie, równo.
Chwilę milczą. Wreszcie pierwsza mówi:
Jaśka: Cóż to za coś szyje?
Pita: To nowa szwaczka.
Jaśka: Szkaradna.
Pita: E!...
Jaśka: Tylko ma zmysłowe usta.
Pita: !!!
Jaśka: Ja na miejscu twojej mamy nie brałabym coś takiego do domu.
Pita: ?
Jaśka: Ja to rozumiem, co mówię.
Uwertura skończona. Rozpoczyna się błogosławieństwo sztyletów. Pita znów myślą wybiega za okno, tam gdzie koło sztachet złoci się dziwna, jedwabista broda. Chciałaby zapytać Jaśkę, czy spotkała na dziedzińcu rządcę, ale lęka się czegoś, boi. I nagle Jaśka sama mówić zaczyna:
— Widziałam rządcę. Ma komiczny nos.
Picie ręce drżą. Chce ująć się, odeprzeć podobny zarzut, ale nie może wymówić słowa. Tylko z serca jej jakby płynęła jakaś fala gorąca ku twarzy. Płynie, płynie, oblewa ją całą i pozostaje na szyjce, na uszkach, aż het... do czoła białego.
Jaśka spogląda zdumiona.
— Pita!!!
— Co?
— Czegoś taka czerwona?
— Ja?
— Tak!... a! a!...
Milczenie. Coś padło między te dwie figurki z saskiej porcelany. Wreszcie Jaśka wzrusza ramionami.
— Masz też w kim.
— !!!
— No, no. Ja się znam. Ależ masz gust. On ma krzywe nogi i troje dzieci.
Pita porywa się od pianina.
— Czego ty chcesz? czego ty chcesz? Ja ciebie nie rozumiem.
Łzy jej drżą na ślicznych rzęsach. Przyległa do ściany. Wtula się w obicie, chciałaby zniknąć — zapaść się.
Jaśka nie podnosi się z taboretu.
— Moja kochana! — mówi spokojnie — to przecież chodzi po ludziach. To nawet dziwne, że dopiero teraz na ciebie przyszło.
— Co? co?
Jaśka widocznie jest zirytowana. Pita, cała drżąca, odwraca się ku niej. Patrzą na siebie, jakby nienawidząc się wzajemnie. Nie wiedzą jednak dlaczego. Tylko rzucają ku sobie jakby zatrute strzały — prosto w białe, znaczone stygmatem różowych płatków piersi.
— Słysz... — dysze jakby jedna — ta, która już wie — słysz, idzie ku tobie już ból największy twego życia, idzie to, co cię zszarpie i żywą w mogiły nieprzebranych tęsknot wtłoczy, idzie ku tobie to Straszne, które cię na morze uczuć ciśnie i będziesz po tem morzu szaleć i wyć z rozpaczy, i umierać wielokrotnie, a skonać nie będzie ci z tych śmierci sądzono...
Bo idą na cię śmierci bez skonu!
Idą na cię ogrody trujących kwiatów!
Idą ku cię bagna, na których migocą czarowne motyle.
Płyną ku cię purpury nie królewskie, ale męczeńskie; purpury, którą się już odziała liliowa twarzyczka twoja, mała Pito!
I nie wiesz, jak ją masz nosić, biedne dziecko. Nie wiesz, czy to maska klowna, czy tragiczne piętno cierpienia.
Stoisz bezradna, oczy twe czerwone otwarłaś szeroko, postać twa smukła przywarła się do złotawego tła obicia.
I mówisz:
— Co? co?
A tamta, „która wie“ — która już wpłynęła w mgłę trosk i tęsknot, rzuca ci przez zaciśnięte zęby:
— No, co? Zakochałaś się!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

O! Pito, czy to być może? Czyś ty naprawdę zakochana, ty złotowłosa Pito?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.