Córka Tuśki/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Powiem ci coś ciekawego! — mówi Jaśka do Pity, spotkawszy się z nią na dziedzińcu.
Jaśka idzie na kurs stenografii, Pita powraca z kursu malowania na porcelanie. Niema do tego najmniejszych zdolności, ale niewiadomo, co może kobietę spotkać; niech będzie uzbrojona.
Tak mówi Tuśka.
— Powiem ci coś ciekawego! — powtarza Jaśka.
— Co?
— Albo, nie.
— No, to nie.
— E! taka jesteś... Czy ty nie jesteś ciekawa? Ja bo muszę wszystko wiedzieć. Już teraz wiem wszystko. Tylko się przysuń, bo to trzeba na ucho...
Po Picie przebiega płomień i jakiś lęk, jakaś odraza.
— Czy to co nieprzyzwoitego? — pyta, nieufnie patrząc na Jaśkę.
— No... spodziewam się. Mówiła mi to nasza służąca.
— To ja nie chcę nic wiedzieć.
Jakiś instynkt, coś, co każe kwiatom zamykać kielichy, gdy chłód wieczorny idzie, otula Pitę.
— Nie chcę...
— Powiadam ci, nie pożałujesz.
— Daj mi spokój, będę potem musiała mówić księdzu na spowiedzi.
Jaśka wydyma wargi:
— Ja zawsze mówię ogólnikowo. Mówiłam o rzeczach nieprzyzwoitych...
— A jak ksiądz się spyta: o jakich?
— To się mówi „o takich tam“ i zaraz się miele prędko inne grzechy...
— Nie, nie, ja nie chcę.
— Bo jesteś głupia.
— Może...
Przez dziedziniec idzie wolno służąca, ubogo odziana i niesie na ręku małą dziewczynkę, ubraną w szary, skromny płaszczyk i takiż kapturek. Chłopczyk, może czteroletni, w zniszczonem futerku, jakby zjedzonem przez mole i nowych kamaszkach, drepce obok sługi, trzymając się jej fartucha.
Pita mimowoli tę grupę wzrokiem ściga.
— Czyje to? nie wiesz? — pyta Jaśki.
— E! to takie tam biedoty. Nowego rządcy.
— A!...
— Tak, wdowiec. Mówiła mi sługa. Stary już. To dziwne, że ma takie małe dzieci.
— To jego dzieci...
I Pita patrzy, jak służąca z dziećmi znika w bramie.
— Więc nic nie chcesz wiedzieć?
— Nie. Bądź zdrowa.
— Bądź zdrowa... Ale... nie powiesz nikomu, że ja coś wiem i że ci to chciałam powiedzieć?
— Nie powiem.
— Przysięgnij się! Bo gdybyś powiedziała, to ja będę się gniewała na ciebie do śmierci...
— Ach, dobrze!
Pita powraca do domu. Idąc po wschodach, cieszy się, że nie pozwoliła Jaśce powiedzieć sobie to coś „nieprzyzwoitego.“ Skoro to zakazane, więc musi być brzydkie, a jeżeli brzydkie, to może i szkodliwe.
Małe dreszczyki przebiegają Pitę. Ta Jaśka ma dziwny dar budzenia w niej niepokoju. Już z tym uściskiem ręki, który jest podobno taki przyjemny, teraz znów z tem czemś nieprzyzwoitem. Wogóle Pita uważa, iż w życiu jest dużo jakichś rzeczy nieprzyzwoitych i niepokojących. Myślą zwraca się ku dzieciom rządcy. To chyba nie niepokoi. Takie biedaki, ubrane biedniusio. Zresztą ten rządca nie jest zwyczajny rządca. To podobno podupadły obywatel i „coś lepszego.“ Powiedział tak ojciec, a mama zaraz dodała:
— No... to będzie ładna historya. Znów dyletant.
Pita to wszystko sobie zanotowała i jest rada, że ten rządca jest „coś lepszego.“ Dlaczego — nie wie, ale to zawsze lepiej. Nie spotkała go więcej, ale często o nim myśli. Wie, że jest wdowcem. W pierwszej chwili ją to „speszyło,“ jak mówi Jaśka. Nie wyobrażała sobie, żeby taki on mógł być żonatym i wdowcem. Ale potem pogodziła się trochę z tą myślą, i nawet to mu dodało uroku.
— Musi chodzić na grób i nosić kwiaty — myśli. — Opiera się o krzyż i patrzy na kamień grobowy. Jaki on wtedy musi być piękny...
Pita wchodzi do domu. Tuśki jeszcze niema. Lada chwila powróci. Pita musi nakryć do stołu, pokrajać chleb, nalać wodę w karafkę. Zdejmuje żakiecik i kapelusik. Na delikatną jej buzię zimno wypędziło rumieńce. Przy kominie krząta się sługa o fryzowanych, rudawych włosach. Ma pozór wszystkiego innego, tylko nie sługi. Pita podchodzi ku niej i nad blachą zaczyna grzać sobie ręce.
Woń gotowanych w rosole jarzyn rozchodzi się dokoła. Na patelni leży nieudatny naleśnik, który się „przyswędził.“ Pita, elegancka, smukła, pochyla się nad garnkami, odsuwając się, o ile możności, z obawy spalenia sukienki.
— Panienka niech się nie grzeje zaraz z zimna, bo to nie dobrze — mówi Marcysia.
Picie nagle przychodzi do głowy, że Jaśka wszystkie „nieprzyzwoitości“ wie od sługi, i powoli odchodzi od komina, nie patrząc na Marcysię. Matka również zakazuje jej rozmawiać ze służącą, bo może się od niej „Bóg wie co nauczyć...“ I Pita znów jest zmieszana i niepewna. Marcysia wydaje się jej jak źródło jakieś mętne i trujące...
— Ach! dlaczego to jest tak? — myśli, idąc do pokoju. — Dlaczego ciągle przed czemś bronić się muszę? Jeżeli rzeczywiście to, co nie wiem, jest tak złe, dlaczego tolerują to na świecie? Dlaczego nie wyplenią, nie zakażą? Panienki wtedy mogłyby żyć spokojnie, a nie ciągle się przed czemś chronić.
Pita wiesza swój żakiecik, chowa kapelusik, zdejmuje granatową sukienkę i wdziewa starą spódniczkę i bluzkę szkocką, przerobioną z sukni Tuśki. Porusza się wdzięcznie, choć leniwie. Nakrywa do stołu cicho, nie znosząc sama hałasu i krzyku.
Żebrowski zjawia się pierwszy, i Pita słyszy, jak ojciec oddycha ciężko w przedpokoju. Lecz nie wychodzi na jego spotkanie. Stosunek ojca i córki jest zawsze na jednej stopie. Żebrowski całuje Pitę cztery razy do roku: Na imieniny, przy opłatku, przy święconem i w dzień swoich urodzin. Po za tem nie zamienia z nią prawie nigdy żadnych słów, ani gestów. Pita wie, że ojciec od pewnego czasu cierpi na jakąś duszność, lecz to jest wszystko.
Żebrowski wchodzi do pokoju i zaraz idzie do stołu, aby napić się wody. Pita całuje go w rękaw, a on szepce:
— Jak się masz!...
Poczem siada na sofie, przymyka oczy i pozostaje tak martwy, milczący z rękoma sztywnie złożonemi na wychudłych kolanach. Jest mu niewygodnie w tej pozycyi, ale Żebrowski nie ma właściwie na czem odpocząć we dnie. Tuśka, która całe popołudnia wyleguje się na łóżku, gniewa się, gdy mąż położy się na zasłanej i kapą klasyczną okrytej pościeli. W salonie kanapa, obita adamaszkiem szafirowym, kanapa z czarnego drzewa, kanapa, mogąca przynieść zaszczyt poczekalni dentystycznej, nie jest do tego aby domowi siadali na niej, a tem więcej się kładli. Żebrowski więc nie ma swojego kąta. Zresztą tu nikt nie ma swojego kąta. Wszyscy się ciągle ze swoją pracą, ze swemi myślami przenoszą z pokoju do pokoju, jedni uciekają przed drugimi. Robi to wrażenie chwilowego popasu, pomimo, że to jest właściwie życie. Zaledwie myśl pocznie się przyzwyczajać do otoczenia i układać w warstwy, już podrywa się ją, przenosząc w inne środowisko. Rozproszone, jak stado ptaków, ściąga się z trudem, co wymaga dużego wysiłku.
— Proszę cię, Edek, — mówi Tuśka — idź teraz do salonu uczyć się; trzeba nakryć do herbaty.
Za chwilę:
— Proszę cię, Mundek, wyjdź ztąd. Pita będzie się ćwiczyć na fortepianie. Możesz iść do mego pokoju...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie rozumie słodka dusza, że to nietylko „książki i zeszyty“ przenieść trzeba z sobą, lecz powlec z sobą coś więcej, coś ponad to, coś, co w takiej ciągłej tułaczce zagubić może właśnie najcenniejsze objawienia, jakiś blask, który mógł rozjaśnić mrok...
I to bezpowrotnie...
Gdy Tuśka tak komenderuje i przerzuca uczącemi się dziećmi, zdaje się jej, że właśnie wypełnia swoje obowiązki.
A w żardinierce ma rośliny, których broń Boże! nie powinno się ruszać z miejsca, bo tego nie zniosą... I chroni je, i stoją nieporuszone, bo zginą.
O Tuśko — wytrawna ogrodniczko!...
Czy znasz ty słowo — bezpowrotnie? Czy wiesz, co ręka twoja biała i pełna, wskazująca dziecku przerwanie nauki, rozprasza w tej chwili?
O Tuśko — dbająca o kwiaty!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Żebrowski wreszcie oczy otworzył.
— Pito! — wyrzekł powoli — tam w palcie mojem, w kieszeni, jest flaszka. To syrop, dla ciebie, syrop Egera. Jeden mój kolega daje go swojej córce i bardzo jej dobrze robi. Spróbuj. Kupiłem pół flaszki na próbę.
— Dziękuję tatusiowi! — mówi Pita.
Z hałasem wchodzi Edek. Wali koło ojca swój tornister. Po twarzy Żebrowskiego przebiegł nerwowy dreszcz. Zaciął usta. Edek zbliża się do ojca i natychmiast zaczyna:
— Prosiłbym ojca na podręcznik fizyki.
Przerażenie prawie odbija się na twarzy Żebrowskiego:
— Kupiłem ci przecież wszystkie książki przed zaczęciem roku.
Edek zaczyna przestępować z nogi na nogę.
— Tak... ale mi ktoś wziął...
Przybrał minę płaczliwą. Pita nie patrzy na brata. Czuje, że kłamie, że on sprzedaje książki, aby mieć kilka kopiejek w kieszeni. Ogarnia ją wstyd i wstręt.
— Szkaradny chłopak... — myśli — na co mu te pieniądze potrzebne? Ja nie mam grosza, a żyję.
Wchodzi Tuśka. Jest zdenerwowana, podniecona. To już czuć od progu. Chodziła z wizytą konieczną i do kościoła, i tak po mieście.
Dostrzega męża. Przygryza usta, które jej latają.
Przechodząc, rzuca:
— Dawno już jesteś?
— Chwilę.
— Cóż dziś tak prędko z biura?
Jakaś intencya jest w jej słowach. Pita doznaje nerwowego ściśnienia w piersiach. Ona zna ten ton matki i wie, o co jej chodzi. Tuśka wchodzi do sypialni. Słychać, jak z łoskotem otwiera i zasuwa szuflady. Żebrowski siedzi wciąż na sofie, jakby w oczekiwaniu jakiejś katastrofy. Edek podszedł do kredensu i pożera chleb, na który cichaczem posmarował trochę musztardy.
— Nie jedz musztardy — szepce Pita: — będziesz miał jeszcze więcej pryszczów.
— Co ci do tego? — Będę miał, to ja — a nie ty...
Nagle drzwi od sypialni się uchylają, ukazuje się w nich Tuśka.
— Proszę cię — mówi do męża — na słówko!
On się podnosi wolno.
— Służę ci... — mówi z niepokojem.
Idąc, nie śmie spojrzeć na dzieci.
Za chwilę przez przymknięte drzwi słychać urywane frazesy:
— A ja cię proszę, aby coś podobnego w moim domu nie było!
— Ależ zaręczam ci.
— Nie zaręczaj; ja wiem co mówię. Ja mam przeczucie. Każda uczciwa żona ma przeczucie w takich razach. Rób, co chcesz, po za domem... Na to już jestem zrezygnowana... ale tu... obok żony, obok dzieci...
— Daję ci słowo honoru...
— Och! wasze słowo honoru! Wy, mężczyźni, zawsze w takich razach dajecie słowo honoru!... Wstydź się! Ze sługą!
— Cicho! proszę cię!... dzieci słuchają.
— To dla nich nie nowina. One dawno to już widzą. Zresztą synkowie pewnie wstępują w ślady ojca. Może także... och!...
I tak dalej, dalej trwa ten ton podniesiony, a wyrazy padają dziwnie, walą poprostu we drzwi, jakby ktoś polanami w nie ciskał.
W jadalni Pita skurczyła ramiona i stoi nieruchoma przy stole. Wbiła oczy w obrus i przysłoniła je rzęsą. Czegoś się wstydzi za matkę, za ojca, sama nie wie, co się z nią dzieje. Edek je swój chleb coraz wolniej, wreszcie zasuwa się w kąt i przylega do ściany.
I pozostają tak oboje nieruchomi, przygnieceni, z nerwami, drżącemi dziwnem, nieznośnem uczuciem.
A potem ten smutek! ten straszny smutek, który się na nich wali i którego odeprzeć nie mogą...
Bo tam — znów scena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

To jest niby nic, najczęściej wymiana zdań, ulga dla naprężonych nerwów, rozrzucanie słów, w które się nie wierzy; ot, poprostu dlatego, aby zająć dominujące stanowisko, aby gnębić.
I to jest... scena.
Spada zwykle nagle, nieoczekiwana, w chwili, gdy słońce zaświeci, gdy dzieci się śmieją, gdy jakaś uroczystość rodzinna stoi na progu.
Inicyatywę jej daje zwykle kobieta. Robi wtedy wrażenie kogoś, kto chwycił nóż wyostrzony i kaleczy się nim, krwią bryzga i czyni to dla niezrozumiałych przyczyn. Pod ścianami stoją nieruchomie i kurczą się drobne istoty. Nic nie zdoła określić wzruszenia, przez jakie przechodzi wówczas takie młodziuchne serce. Jakże ono starzeje, jakże ono rozwija się szybko, pijąc piołun życiowy. Ach! ileż mętów bije wtedy całym prądem w tę wątłą duszyczkę, nieumiejącą rozróżnić jeszcze prawdy od kłamstwa!...
Młodości jasna i czysta...
Dzieciństwo anielskie...
Śnie na kwiatach.
Uśmiechu porannych zórz.
Wiosenny czarze rozkwitających zbóż...
Poszumie młodych kłosów...
Świętości młodych serc...
I tych oczu szeroko rozwartych.
Zdziwieniem i pełnią miłości.
Ty wszystko — młodości o silnej a delikatnej koronce skrzydeł — jakże w ciebie biją bezlitośnie te słowa, te głosy, ta... scena.
I tragiczna jest ta twoja bezsilność.
Musisz milczeć, chłonąć w siebie, widzieć, jak się rysują boleśnie kryształy twych świątyń, w których przemieszkuje twa dusza...
Musisz.
I to najtragiczniejsze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle z sypialni wysunęła się głowa Żebrowskiego. Był bardzo blady i znużony, powiódł po dzieciach tępym wzrokiem.
— Pito... — wyrzekł — zagraj co na fortepianie!
Pita wyszła do salonu.
Zrozumiała doskonale. Ojciec nie chciał, aby słuchała. I ona wolała także nie słyszeć tego więcej. Woli grać, choć ręce jej drżą i na klawisze natrafić nie może.
To, co rodzice mówili przed chwilą, to także należy do kategoryi tych rzeczy złych, przed któremi ona uciekać winna. Więc ciągle to samo. Co matka zarzuca ojcu właściwie? Tak się często to powtarza. Teraz, coraz częściej. Przedtem nigdy tego nie było, lecz mama powoli robi się ciągle czegoś zagniewana. To na ojca, to na nich. A głównie na sługi. Znieść ich mama nie może. I gdy się kłóci z ojcem, ciągle ta „sługa“ wraca w rozmowie.
— Wstydź się — ze sługą!
Lub znowu:
— Winszuję gustu, sługa...
Ojciec na to:
— Ależ bój się Boga, takie straszydło.
— Daruj mi, ale nie mogę trzymać sług w innym celu. Sługa mi potrzebna do roboty... a nie do czego innego.
Co mamie się stało!... Pita uczuwa jakiś straszny niesmak i wstyd. A potem żal okropny, bezgraniczny. Zdaje się jej, że ktoś ją porwał za włosy i tarza w błocie, a ona krzyczy...
Z całą szaloną wściekłością zaczyna grać walca Chopina, gra w tempie tanecznem, fałszuje, radaby porwać struny i roztłuc fortepian. Ach! zemścić się za to, co jej czynią, za ten jakiś ból i smutek, który na nią walą.
— Odgródźcie mnie od siebie! — krzyczy w niej rozpacznie dusza — zostawcie mnie w ciszy, nie odkrywajcie przede mną nic. Ja nic nie chcę wiedzieć!...
Do salonu wchodzi Edek i zbliża się do fortepianu.
— Nie graj!...
— Ojciec kazał.
— Nie graj!...
Straszne zdenerwowanie jest także w głosie chłopca. Pita bije pięściami w fortepian.
— Odczep się!
— Nie graj!
Pochwycił pokrycie i opuścił je ciężko na ręce Pity, przytłukując je boleśnie. Ten ból ją opamiętał. Zaczęła płakać i łamać ręce. Edek chwilę patrzył na nią, wreszcie wyrzekł cicho:
— Przepraszam cię!
Wszedł Mundek. Za chwilę siedzieli wszyscy przy stole, każdy z oczyma wbitemi w talerz, z wyrazem twarzy zgnębionym i smutnym. Nieśmiało przekradł się ukośny promień słońca, zamigotał i zaraz uciekł. Tylko Tuśka spojrzała na talerz Pity i nakazała:
— Proszę Pity zjeść wszystek rosół.
Pita wlewać zaczęła żółtą wodę, która sprawiała jej nudności i przed którą jej organizm bronił się instynktownie.
Mundek odepchnął talerz z rosołem i siedział, pogrążony w swoich myślach.
Żebrowski kilkakrotnie zabierał się jakby do zapytania go o coś, lecz spojrzawszy na tę twarz ponurą i już urobioną, cofał swoje zapytanie.
Wnosząc sztukę mięsa, Marcysia pochyliła się ku Mundkowi:
— Proszę panicza, tam kolega czeka.
Po twarzy Tuśki przebiegł płomień.
— Proszę powiedzieć, że teraz obiad! — zawołała.
Mundek porwał się z krzesła.
— To niema nic do rzeczy — wyrzekł i wybiegł szybko.
Tuśka zwróciła się do męża:
— To z pewnością ten z drugiej oficyny. Powinieneś zakazać Mundkowi wdawać się z nim. To jest, Bóg wie co. Ładnych rzeczy się od niego nauczy.
Żebrowski podniósł na żonę wzrok pytający:
— Dlaczego?
— Cóż to? Nie wiesz? Przecież to jest syn tej pijaczki, która niedawno takie wrzaski wyprawiała na dziedzińcu. Teraz znów gdzieś znikła. Te dziewczyny i chłopak mieszkają znów sami. Stanowczo powinieneś zakazać Mundkowi przyjaźnić się z tym drabem.
Właśnie Mundek powrócił. Trzymał w ręku książkę jakąś, zawiniętą w papier i położył ją wysoko, na piecu.
— Proszę, żeby mi nikt tego nie ruszał — wyrzekł stanowczym tonem.
— Nie masz tu nic do rozkazywania — rzuciła mu oschle Tuśka.
— Ja nie rozkazuję, tylko proszę! — odparł Mundek i usiadłszy, pogrążył się znów w zadumę.
Pita doznaje ulgi, gdy ją matka wysyła do kuchni, aby była przy tem, gdy naleśniki będą „wysadzane“ z formy.
Gorąco jest w kuchni i Marcysia uchyliła drzwi. Pita podchodzi do nich i chce nabrać trochę powietrza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W sieni, przy oknie stoi wysoki, chudy sześcioklasista, bardzo blady i mimo młodości zniszczony. Ten młody chłopak ma już zmarszczki i na twarzy obwisłą skórę. Światło jasne, bijące przez szyby okna, oświetla go bardzo ostro. Oczy duże błękitne, jakby załzawione, spotykają się nagle z oczyma Pity. Mundur na nim zniszczony, szynel za krótki, z rękawami, z których ręce uciekać się zdają. Włosy bujne, dawno niestrzyżone, niewyraźnego koloru, spadają mu aż na kołnierzyk, a z przodu, chłopskim sposobem, zakrywają czoło. Jest niezgrabny i nie sili się, aby być innym. Stoi, jakby wbity w ziemię i czyta coś, pochylony ku oknu. Pita zna go z widzenia. To jest Tarnawicz, ten syn pijaczki z drugiej oficyny. Nigdy jeszcze Pita nie widziała go jednak tak blizko i nigdy jeszcze Pita nie spotkała się tak z nikim bezpośrednio oczyma, jak z tym chłopcem w tej chwili.
Nie zmieszała się przecież. Przeciwnie. Jakieś nieokreślone uczucie spokoju przepłynęło przez nią ciepłym prądem. Te załzawione, błękitne oczy przesłały ku niej dziwnie kojące wrażenie.
— On jeszcze czeka na panicza! — mruknęła od kominka Marcysia.
Pita drzwi przymknęła, poczem wzięła półmisek z leguminą i weszła do pokoju. Gdy usiadła przy stole, Tuśka zapytała ją natychmiast:
— Czy ten pan... kolega, już poszedł?
Pita bez wahania odparła:
— Poszedł, proszę mamci.
Mundek spojrzał na siostrę. Ona wzrok mu ten oddała. Nieznacznie skinieniem głowy dała mu do poznania, że tak nie jest.
I Mundek po raz pierwszy miał dla niej jakieś lepsze, cieplejsze spojrzenie.
Gdy przysunęła mu cukier, podziękował jej grzecznie:
— Dziękuję ci, moja kochana!
To słowo, ten ton były w tem środowisku taką niespodzianką, tak czemś nieznanem, zwłaszcza ze strony Mundka, iż wszyscy podnieśli głowy i spojrzeli na niego.
Lecz on już przybrał swoją obojętną maskę i tylko Picie zakołatało coś w piersiach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na podkładzie kłamstwa rozwijał się leciuchno jakiś kwiat o ciepłej barwie.
Było to niepewne, lękliwe, nieokreślone, ale było...
Może to w piersiach Pity zadrżało.
Lecz dlaczego na kłamstwie?!...
Dlaczego?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.