Córka Tuśki/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziewczęta się rozeszły. Oprócz dwóch sióstr Rościszewskich, wszystkie zamieszkują tę samą kamienicę. Cztery oficyny, więc dużo takich Żebrowskich pomieścić się może. Jaśka jest córką urzędniczki z telegrafu i jest ze wszystkich najuboższa. Ale i tu matka się zmogła i każe córkę uczyć tańczyć.
Tuśka po odejściu wszystkich zgasiła natychmiast lampę.
— Idę się położyć — wyrzekła do córki. — Ty przypilnuj pieca. Marysia jest w maglu.
— Dobrze, proszę mamy.
Tuśka wyszła, a Pita pozostała wreszcie na chwilę sama.
Wie, że to nie na długo, bo za chwilę wróci do domu Edek i zajmie stół w pokoju stołowym, gdzie się rozłoży ze swemi książkami. Wtedy do salonu sprowadzi się Mundek, który zasiądzie pod piecem, obłoży się także książkami i „kuć“ zacznie. Edek wrzeszczy, ucząc się z zatkanemi uszami; Mundek przeciwnie, milczy, zatnie usta i wtopi się cały w książkę. Wtedy dla niej, dla Pity, niema właściwie nigdzie miejsca. Idzie do pokoju stołowego i siada na sofce, na której sypia Edek. Bierze „robotę“ i zaczyna szydełkiem produkować nadzwyczaj potrzebne w życiu gwiazdki bawełniane i dobrze brudne. Lecz nim to ją spotka, ma jeszcze chwileczkę przed sobą. I z prawdziwą ulgą i radością przyklęka przed piecem, w którym dopalają się owe śliczne, wyschłe, bukowe polana.
Pita uklękła, wydobyła z kieszeni jabłko, trzy kawałki drutu, wbiła je w jabłko i postawiła delikatnie w piecu. Robi to uważnie, mieląc przytem językiem w buzi. Gdy jabłko już zaczyna się piec na swych trzech drucianych nóżkach, Pita pozostaje przed piecem w dziwnej pozycyi jakiejś pra-Ewy, patrzącej ciekawie w tajemnice przypadkowo roznieconego ogniska. Różowy blask oblewa jej twarzyczkę, wydobywając na jaw niezmierną delikatność rysów i linijki jej owalu.
Zdaje się w tej chwili czemś tak wątłem, nieziemskiem, wysubtelnionem, iż lada dotknięcie może ją skruszyć, jak porcelankę saską z epoki doskonalszej maniery.
Pita po raz pierwszy dzisiaj doznaje niepokoju z powodu zwierzeń Jaśki.
— Jaka głupia — myśli — mówi, że gdy ją ten... (usta Pity wydęły się po dawnemu) uściśnie za rękę, to coś się z nią dzieje. Nie uwierzę nigdy. Co się ma dziać?
Pita ujmuje swoją rękę lewą — prawą ręką i ściska mocno.
— To musi być takie wrażenie... więc niby co to ma być?
Lecz nagle, jakby ktoś leciuchno zastukał jej pomiędzy łopatkami.
— A może to co innego?
Takie nic. Taka, ledwie sformułowana myśl, jakby błyskawica. Niepokój, wstrząśnienie całego organizmu. Pita przycichła cała. Chwileczkę przestała myśleć. Nic, nic. Siedzi strwożona, jak młody ptak, który nagle po raz pierwszy posłyszał wystrzał. Stulił głowę i zdrętwiał. Tak samo i Pita.
— A może to co innego?...
Drzwi od przedpokoju otwierają się. Ciężko wpada Edek. Jego twarz, młodego orangutanga, pokryta pryszczami; na rękach całe kolonie kurzajek. Jest rozpaczą matki. Nagle zbrzydł tak strasznie, że niktby się w nim nie domacał owego pazia długowłosego, w czarnej aksamitnej bluzce. I te buty, wiecznie zabłocone, ten mundur poobrywany, zapięty krzywo i całe „wzięcie,“ pełne jakiejś nagle wyrosłej przekory, którą Tuśka tępi, jak chwast szkodliwy i wstrętny.
Wpadł i zaraz dostrzegł Pitę, która ciągle klęczy przed piecem i ręce sobie ściska.
— Co robisz Pastrańciu? Już po pląsach? Cóż twoje meluzyny? Dobrze tańczą kaczken-kadryl?
Rozstawił nogi i zaczął iść ku Picie, kołysząc się, jak kaczka.
— Taś, taś, taś, tasiuchny... a Pastrańcia na czele.
Nagle urwał.
Dostrzegł jabłko.
Przykucnął i zmienił ton mowy. Stał się miły i układny.
— Daj mi to jabłko.
Pita wykonała grzeczny gest:
— Proszę cię, bierz!
Wyciągnął długą, dziwaczną rękę i ze zręcznością małpy schwycił jabłko. Rzucił je na ziemię, rozpalone druty zaczęły palić posadzkę.
— Zniszczysz podłogę.
Wzruszył ramionami.
— Cóż to? moje? Niech ten podły kamienicznik ma jakieś zniszczenie.
Z kieszeni od spodni, dobrze naładowanej przerozmaitemi tajemniczemi przedmiotami, wyciągnął chłopski kozik i kawałek bibuły. Roztasował się na ziemi i odepchnął od pieca Pitę.
— Posuń się, panno Pastrano!
Rozwijał się w nim prawdziwy mężczyzna. Układny i miły, gdy o coś prosił, z chwilą ustępstwa ze strony kobiety, zaznaczał swą pogardę i podwajał swą brutalność.
Był to jednak najlepszy chłopiec, z dobrem sercem, pełen sentymentu i posiadający w wysokim stopniu kult pamiątek.
Pod jego sofką, gdzie sypiał w pokoju stołowym, stała wązka długa paczka, przezwana przez inne dzieci „trumną.“ W tej trumnie Edek chował wszystko, co od kogo dostał, co mu przypominało jakąś ważniejszą chwilę, która się zaznaczyła w jego życiu.
Poowijane w kolorowe bibuły, w pudełka od lekarstw, w koperty — leżały rozmaite najróżnorodniejsze przedmioty owego krótkiego życia, opatrzone etykietami, napisami, kokardami, polakowane, popieczętowane — to znów w pudełeczkach szklanych, aby je dojrzeć było można. To było całe dotychczasowe życie Edka od lat najmłodszych, cały grobowiec i zarazem źródło najżywszych wspomnień, do których się zwracał ciągle i z któremi się nie rozstawał.
Tulił się do rzeczy martwych, on, pełen pragnień uczuciowych, zamarzły w tej martwocie grzecznej i „dobrze wychowanej.“
— To są konsekwencye przestawania z byle kim — mówi z ironią Tuśka, patrząc na syna.
— Rzeczywiście... Edku... my cię nie poznajemy — dodaje z po za Kuryera Żebrowski.
Och! Edek sam siebie nie poznaje. Tak go coś gna, tak go pędzi, tak go roznosi. Jakaś siła, jakaś buta, a potem nagle dziecięce, głupie porywy. Jakże naprzykład teraz chętnie „sprałby“ Pitę, pobił się z nią, ale tak, no!... a potem przeprosił ją, wycałował, za rękę porwał i poleciał na dziedziniec, gdzie dokoła klombu wyślizgali taką pyszną ślizgawkę. I Pastrancia by się zabawiła. Pożyczyłby jej jednej łyżwy, którą wydostał od kolegi Smoglewicza za dwie lepsze marki i nowy jeszcze wiszorek.
Bo w gruncie rzeczy, choć nazywa Pitę Pastraną i dokucza jej, wie, że ona jest dobra dziewczyna i zawsze to jego siostra...
Lecz Pita przylepiła się do ściany, niewyraźne oczy utkwiła w ciemną przestrzeń pokoju i tak bije od niej jakiś chłód i senność, że Edka aż wszyscy dyabli biorą.
— Ty... zaspana dolo! — mówi — czy rabin jest?
— Jest.
(Rabinem Edek nazywa swego starszego brata, ze względu na jego takt, rozum i wyniosłość).
— Nie masz więcej jabłek?
— Nie.
— No to... gryźnij się!
Pita aż się wyprostowała. Edek zebrał porozrzucane książki i podniósł się ociężale z ziemi. Widocznie wyładowywał swą energię za domem, a w mieszkaniu poruszał się jak niedźwiedź.
— Bywaj zdrowa, Dyndowa, bo mnie boli głowa! — zadeklamował, odchodząc do jadalni.
Na progu natknął się na brata, który przeszedł przez salon, trzymając czapkę w ręku.
— Wychodzisz? — zapytał.
Lecz Mundek nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał nawet zapytania.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I znowu Pita pozostała sama.
Delikatnie, wystygłym już drutem poprawia w piecu i wpatruje się ciekawie w rubinowe, z szafirowemi żyłkami węgle, które się rozsypują za dotknięciem.
— Jakie to śliczne! — myśli — suknia na bal w tym kolorze byłaby przecudna!...
I zaraz przychodzi jej na myśl:
— Gdzie ten Mundek poszedł?
Ona nigdy nie chodzi sama i rzadko wieczorami.
— Ja bym się bała — myśli — ale on, chłopiec, on się niczego nie boi. Tylko... gdzie on chodzi?
Jakieś całe światy zakryte, niepokojące i dziwne przesuwają się przed nią. Światy owe mieszczą się w ogromnej kamiennej budowli, do której drzwi są silnie zaryglowane. Ona nawet nie próbuje zbliżyć się do tych drzwi. Tylko tak zdaleka, w myśli patrzy, dziwi się.
— Tam się muszą dziać dziwne rzeczy — kombinuje — dziwne i straszne. Nie pragnę wiedzieć, jakie, ale przecież tam właściwie musi być świat żyjący i czynny. Mundek mówi zawsze, że idzie „do kolegów.“ Idzie po to, aby razem z nimi się uczyć.
Tak. Więc ten świat czynu i życia — to nauka...
Tak, tak.
Coś zapukało lekko, ale teraz nie w pochylone plecy Pity, lecz jakoś w piersi, w okolice serca.
— A może to co innego?
Przemknęła taka myśl, jak błyskawica, już po raz drugi. Niby ta sama, co poprzednio. Ale, nie. To coś innego. To coś wielkiego, przeogromnego, jakby wołanie tysięcy... Łkanie, krzyk, przekleństwa i nawoływania do wspólnego, silnego, wytrwałego oporu. Jest to tak wyniosłe w swym tragizmie, tak płynie z całej ziemi, z całego kraju i przepaja powietrze, że Pita na chwilę w poczuciu dziwnem nie wie, czy to nie ona sama krzyczy, łka, skarży się, nawołuje do oporu...
— Nie wiem, nie wiem...
Powoli jednak uspakaja się i powraca do dawnej równowagi.
— Co się ze mną dziś dzieje? — myśli — to nic, tylko ta głupia Jaśka zirytowała mnie swoją głupotą. Z takiem ordynarnem czemś za ręce się ściskać! Teraz jest skompromitowana. Powinna iść za niego. Winszuję! Już ja tam nie będę na jej weselu. Taki pan młody...
Mimowoli Pita zaczyna się zagłębiać w jakieś pogmatwane ścieżki.
— Pan młody musi być chudy, wysoki, cienki w pasie, mieć blond brodę i włosy, niebieskie oczy, śliczny anglez (fraki niemodne do ślubu) i nosić szpilkę z perłą. Musi cicho mówić, cicho chodzić i być strasznie dy-styn-go-wa-ny. No... powinien być taki, jak... Ketling.
(Pita uznaje tylko Pana Wołodyjowskiego i to z powodu dystynkcyi Ketlinga. To, co mówi Zagłoba, sprawia jej nudności. Lecz Ketling! o!)
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Drzwi od przedpokoju otwierają się cichutko i wsuwa się przez nie jakaś wysoka, ciemno odziana postać.
W przedpokoju pali się lampka, i tak po strudze mdłego światła, płynącego z wpół otwartych drzwi, zjawia się przed Pitą coś nadzwyczajnego.
Jest to mężczyzna chudy, wysoki, cienki w pasie, w długim czarnym surducie. Ma blond brodę i blond włosy, a takie blond i delikatne, że aż drżą, jak te włosy aniołków na choince wigilijnej. Oczu nie widać, tylko dwie ciemne plamy, ale Pita czuje, że muszą być niebieskie.
Wszedł cicho i stoi tak nieruchomy, zakłopotany. W Picie coś aż zaszumiało:
Ketling! jak Bozię kocham, Ketling!
Zkąd się wziął? Czego chce? Czy ona śni?
Właśnie myślała, że taki powinien być „pan młody.“ I oto stoi przed nią nieruchomy, piękny, zagadkowy, tajemniczy.
Ni to człowiek, ni widmo.
Przywiało go coś, jakaś moc tajemnicza w ten wieczór zimowy.
I Pita powoli podnosi się z klęczek i zdaje się jej nagle, że to jakieś skrzydła u jej ramion wytrysły niespodzianie i tak niosą ją w górę.
A patrzy, patrzy na te złote włosy, na tę ciemną postać.
Wreszcie jakiś nizki, pełny głos męzki mówi:
— Czy mogę się widzieć z panem Żebrowskim?
Pita natychmiast odpowiada, przełykając ślinę, gdyż w gardle zaschło jej zupełnie.
— Tatki niema.
— A... a pani Żebrowska? Służąca mówiła, że jest w domu.
— Mamcia śpi... ale ją zbudzę...
— Nie, nie. To zbyteczne. Ja przyjdę jutro.
Lecz Pita przesuwa się przez pokój.
To dziwne. Ona zawsze taka pewna siebie, a tu nogi pod nią drżą. Idzie, jak przez rózgi.
— Mamcia zaraz będzie służyła.
— Pani się trudzi.
Och! jaki głos cichy i słodki. Potem ten sposób nazywania ją, Pitę, „panią,“ jak zupełnie dorosłą osobę. Wprawdzie i baletnik mówi „pani,“ ale co to za różnica!
Pita wbiega do sypialni rodziców. Mała lampka, nazwana przez dzieci „smarkatą“ dla drobnych rozmiarów, pali się na tualecie. Na łóżku, okryta pledem, leży Tuśka. Na odgłos otwieranych drzwi podnosi się natychmiast.
Tuska nie śpi, lecz lubi tak leżeć bezczynnie w półcieniu.
— Czego? — pyta córki.
— Proszę mamy, jakiś pan — mówi Pita, a głos jej zmieniony — jakiś pan... w salonie.
— Czego chce?
— Mamusi.
— Jak? co?
— Mamci. Chce się widzieć.
— Cóż to za figura?
— Nie wiem. Taki wysoki.
Tuśka leniwo wstaje z łóżka. Przechodząc, spogląda na córkę.
— Dlaczego jesteś taka zmieszana? — pyta, wpatrując się uważnie w Pitę.
— Ja?
— Tak. Masz nienaturalną minę.
Pita pod wrażeniem tych słów czuje, iż rzeczywiście miesza się i serce jej bić zaczyna nie na żarty.
— Ja nie wiem... może biegłam.
Lecz Tuśka, poprawiając włosy w lustrze, ma taką sceptyczną minę, iż Picie aż słów brak. Wreszcie Żebrowska wychodzi. Pita zbliża się do okna i opiera czoło o szybę.
— Dlaczego mama mówiła, że ja jestem nienaturalna? — myśli. — Rzeczywiście, że się ze mną coś dzieje... Jakie to przykre. Czego on może tu chcieć? Czy to jaki znajomy tatki? Po co on przyszedł?... Byle mnie mama nie zawołała do salonu. Boże... Boże... jeszcze się więcej zmieszam... Ketling nie był nawet taki wysoki i nie miał takich włosów... a jaki dystyngowany... Boże... jak mi serce bije... Jakie to głupie... Nie trzeba myśleć...
Pita usiłuje zająć się tem, co się dzieje na dziedzińcu i w innych mieszkaniach.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Bo jak dziwna, ogromna oszklona latarnia jest ten cały czworobok, obstawiony oficynami. I wszędzie, wszędzie pozamykało się w małych pudełkach życie ludzkie, skromne i ciche napozór. Przez okna, szczelnie przed zimnem zamknięte, widać tu i owdzie wnętrza czyste i starania pełne. Pozwłóczone do gniazd sprzęty — duma tych, którzy niebawem, może dziś, może jutro odejść mają, przybierają powoli postać istot, należących do życia i biorących w niem udział. Pomiędzy tą częścią nieruchomą snują się cienie ludzi i gesty ich w oddali i w sztucznem oświetleniu mają gesty tych, którzy powrócili z zaświatów i śpieszą się znów do nich. Ponieważ słów tych ludzi nie słychać, a widać tylko gesty, jest w ich ruchach pewna dostojność i harmonia. Młode dziewczęta siedzą przy fortepianach, a senne ich ręce głaszczą nieme klawisze. Oto wszedł stary człowiek i usiadł spokojnie pod lampą, a białe światło oblało hojnie jego srebrne włosy i twarz znużoną. Do niego podchodzi małe dziecko i tuli się do jego rąk zmęczonych. Wreszcie wdrapuje się na kolana starca i zasypia. Miejsce dziecka zajmuje biały łagodny pies, który położył łeb na ręku mężczyzny. Przez inne okna widać, jak nad pudłami, pełnemi róż pochylają się czarno ubrane kobiety. Białe ich ręce biegają, jak motyle po gałęziach kwiecia, układają je, jakby do snu lub na płytach grobowych. A teraz ktoś otworzył w głębi drzwi i widać jak w kuchni biała para przesłania wnętrze, rozjaśnione lampą. Po klatce wschodowej idzie na górę jakiś studencik i czyta, idąc, książkę. Przystaje na przystankach pod lampami i Pita śledzi go, mimowoli zainteresowana tą drobną postacią w zbyt dużym szynelu i płaskiej czapce na ostrzyżonej głowie. I wszędzie, wszędzie dzieci — ten drobny świat, usuwający na drugi plan tych, którzy sądzili, iż to oni staną się wreszcie w życiu głównym punktem, koło którego raczej wszystko obracać się będzie. W tym ulu otwartym i oszklonym rośnie cały klomb, cała grzęda drobnego kwiecia, drobnych ciał, drobnych serc, drobnych dusz. I oto tragedya Skończonych Istnień samoistnych, dla samych siebie! Abnegacya musowa, teror serdeczny i pieszczot pełen! Te wszystkie studenciki w zbyt długich szynelach, te pensyonarki, uciekające z sukienek, które widać majaczące przez szyby — to armia groźna i niezwalczona. Idą zwartym szeregiem ku tym, którzy jeszcze nic z życia dobrego nie wzięli, krom walki ciężkiej o to, aby coś wreszcie wziąć mogli.
I słychać wielki krzyk:
— Ustąpcie!
— My idziemy!...
I jeszcze:
— Oddajcie nam wszystko. Pracujcie dla nas, jedynie dla nas. Pielęgnujcie nas i oddajcie nam miejsce w słońcu. Wy idźcie w cień —
My idziemy!...
Och! drobne małe dziewczęta, o jasnych lub ciemnych warkoczach, och! smukli chłopcy, strzyżeni na jeża, odziani w wiecznie zniszczone mundurki, jakąż potęgą nieubłaganą wy jesteście w życiu!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pita o tem nie wie.
Przeciwnie, jej się zdaje, że ona jest krzywdzona, usunięta w cień, że jest w tym domu niczem, tak samo, jak w innych domach te inne dziewczęta.
Patrzy znów na Jaśkę, która przylgnęła do szyby, tam w górze, na trzeciem piętrze, urządziwszy matce scenę o nową kremową sukienkę i białą książkę do nabożeństwa.
Pita nie urządza scen, ale za to potrafi „nadąć się“ — i cały dzień nic nie mówić.
Tak już się zaprawiają i trenują te małe kobietki.
Pita myśli:
— Kto to może być? Tak mało mamy znajomych. Od powrotu z Zakopanego mamcia nie chce nigdzie bywać, ani nikogo przyjmować. Kto więc to być może? Bardzo dystyngowany, bardzo...
Aż się uśmiecha do szyby i z pogardą patrzy na Jaśkę.
— No... niechby go ta głupia Jaśka porównała z takim baletnikiem. Zrozumiałaby wreszcie, co to jest dystynkcya.
Drzwi od sypialni skrzypnęły.
Tuśka weszła do pokoju. Pita szybko od okna odskoczyła. Matka zakazywała jej surowo „wystawania przy oknach.“
— Powiedzą, że ze studentami kokietujesz — rzuciła raz niebacznie.
Picie wydało się to tylko zabawne. Przyglądała się czasem studentom, ale tak, jak panienkom. Bawili ją swoją niezgrabnością i arogancyą, z jaką traktowali ją i jej przyjaciółki.
— Takie fąfle! — decydowała.
(U Pity „mężczyzna“ zaczynał się liczyć dopiero od lat trzydziestu kilku. Łysina napawała ją szacunkiem, a szpakowate włosy wprawiały w ekstazę).
— Moja Pito! — zaczęła kwaśno Tuśka — na drugi raz nie wpadaj tutaj i nie budź mnie bez potrzeby.
— Kiedy proszę mamusi, ten pan...
Tuśka ramionami wzruszyła.
— To nie żaden pan! — wyrzekła, układając się znów na łóżko — to jest nowy rządca.
— Ach!... — wyszeptała Pita.
— Co?
— Nic, proszę mamusi.
— Idź już. A weź gorset i wszyj sobie nową bryklę, kupiłam ci taką twardą, że jej nie złamiesz, bo się nie będziesz mogła w niej zgiąć w żaden sposób.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pita siedzi na sofce w jadalni i wytęża oczy, aby zahaczyć szydełkiem we właściwe oczko. Wszyła bryklę w gorset, teraz wzięła się do szydełka. Jeden, dwa, trzy słupki — sześć, łańcuszka zahaczyć.
I znów:
— Jeden, dwa, trzy słupki...
Przed nią, na stole do jedzenia, rozłożył się z całym „kramem“ Edek. Jak chłop w karczmie do wódki, tak on rozsiadł się do owej „nauki.“ Już zdążył wylać atrament, (szczęściem jest klasyczna cerata) i porozrzucał dokoła pełno zmaczanej bibuły. Sam urządził lejek z papieru i wciąga ustami atrament w lejek, poczem wydmuchuje go do kałamarza. Opija się atramentu, ale to nic nie znaczy. Parsknął, rzucił lejek na suknię Pity. Wreszcie siadł, zatknął uszy i krzyczy całe szeregi imion książąt rosyjskich... całe szeregi!
Pita jest tak oswojona z tym wrzaskiem, że nic sobie z tego nie robi. Edek wrzeszczy swoją drogą, Pita myśli swoją drogą.
— Rządca... Mama chyba tak umyślnie powiedziała. Czy możliwe, aby rządca był tak dystyngowany?! Szkoda, to wszystko psuje. Już chciała imponować Jaśce i powiedzieć jej: „Zobacz tego...“ Jaśka z niej wyśmiałaby się z pewnością i wyżej postawiłaby swego baletnika. Zresztą, tu nie chodzi „o kochanie się,“ tu chodzi tylko o to, że mężczyzna powinien być dystyngowany. To powinna Jaśka zrozumieć... Taki Porzycki, ten z Zakopanego, przecież także z teatru, a umiał być bardzo dystyngowany. Choć to już dawno, ale Pita go nie może zapomnieć. Na samą myśl o nim, ogarnia ją jakiś niepokój. Nie ze względu na siebie, ale taki niepokój, jaki czuje do tej chwili, gdy przypomni sobie, jak raz, w lecie, wieczorną godziną wpadł tu, do ich mieszkania, nietoperz i tłukł się czarny, dziwny, tajemniczy... Ojciec urządził na niego formalne polowanie i ona, Pita, zacisnąwszy dokoła siebie spódniczki, bała się, bała, a mimo to doznawała jakiejś dziwnej rozkoszy. I prawie jej żal było, gdy wreszcie ojciec złapał przez ręcznik owego nietoperza i wyrzucał go z domu, rad, że dopełnił czynu bohaterskiego. Potem mówiło się o nietoperzu kilka dni, a Pita ciągle pozostawała pod urokiem tego rozkosznego niepokoju...
To samo doświadczyła z Porzyckim. Gdy wreszcie pozostał w Krakowie, a ona z mamą jechały koleją ku granicy, Pita miała wrażenie, że ktoś wygnał z koła jej życia istotę, mogącą sprawić dużo złego nietylko jej, ale i jej najbliższym, lecz jednocześnie zagasło coś, przełamało się w jej egzystencyi, pozostało za nią...
Porzycki... a potem ten rządca... jakoś razem się to splata... Picie oczy się kleją. Ogarnia ją senność. Teraz często ogarnia ją senność. Jest anemiczna. Mama ciągle mówi, że zaprowadzi ją do doktora... Raz, dwa, trzy słupki... ciepło od tej dużej lampy i ten monotonny głos Edka... a potem Mundek i jego świat daleki, tajemniczy, i następnie to wszystko, co jest po za ścianami, pomalowanemi na blado perłowy kolor i duże zielone bukiety — jakieś mrowie całe zdarzeń — już postanowionych, utwierdzonych przez jakąś ogromną Siłę, cisnącą i ją w to mrowie.
Szydełko wypada z rąk Pity, główka jej pochyla się na poręcz sofy. Z całą mocą uchyla powieki, patrzy na Edka, podziwia go.
— Jaki on szkaradny... a potem, że też mu się chce tak kuć. Mężczyzna — musi... jakże potem? powinien być kimś, żeby się módz ożenić. Lepiej, że jestem dziewczyną! Choć nie — może nie. Sama nie wiem. Czasem mi się zdaje, że jestem jak królowa, czasem znów, że mi się stała krzywda. Taki mężczyzna to się nie martwi tak, jak ja, żeby coś wiedzieć... on wie wszystko... Chciałabym być mężczyzną. Nie nosiłabym gorsetu...
Przypatruje się przez rzęsy Edkowi, który powalany atramentem, z przymkniętemi oczyma, z głową orangutanga, robi odrażające wrażenie.
— Takim, jak Edek? Nie, ani takim jak baletnik, ani jak ojciec, ani... chyba jak ten... z tą blond brodą w czarnym tużurku.
Już Pita zasypia na dobre, kłębuszek z bawełną wolniutko po sukience ku ziemi się toczy.
— I chociażby rządcą...