Chrystus czy Mahomet?/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chrystus czy Mahomet? |
Pochodzenie | Pomarańcze i daktyle |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Christus oder Muhammed |
Pochodzenie oryginalne | Orangen und Datteln |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Czasy — się zmieniają, a wraz z nimi narody i ludzie. Prawdę tych słów uzna każdy, kto postawi stopę na ziemi Afryki północnej. Jeszcze niedawno drżały żeglarskie ludy Europy przed rozbójniczymi felukkami państw Barbaresków. Członków cywilizowanych narodów ograbiano bez miłosierdzia, zabijano, lub wleczono w dożywotnią niewolę. Przeciwko temu nie było innej rady oprócz wykupna za bardzo wysokie sumy i drogie pieniądze. Półksiężyc urągał tu krzyżowi, a bej lub dej małego rozbójniczego kraiku szydził z potężnych książąt i królów, którzy wydobywali armie z pod ziemi, ażeby się zwalczać nawzajem.
Jakże inaczej przedstawiają się tam stosunki dziś i to po upływie krótkiego stosunkowo czasu. Marokko cierpi na wewnętrzne wycieńczenie, a o Tripolis nawet niema co mówić. Algieryę „wykadzono“, a Francya położyła już swoją dłoń i na Tunisie. Cywilizacya francuska kroczy tam olbrzymimi krokami. Wszak położono nawet szyny żelazne, a przeraźliwy gwizd lokomotywy przerywa muezzinowi, gdy ten nawołuje z wysokiego minaretu wiernych do modlitwy.
Mimoto ma Tunis wygląd bardziej wschodni niż Algier, a nawet Kairo. Wpada to w oko dopiero wtedy, gdy się wejdzie do wnętrza miasta. W porcie przyjmują podróżnego najpierw celnicy, niezbyt surowi i niezdolni zapanować nad wzruszeniem na widok jednego lub kilku franków. Potem musi Europejczyk mieć się na baczności przed tragarzami, którzy często nikną razem z rzeczami, i kazać się czemprędzej zaprowadzić do hotelu „d’Orient“ lub „de France“, gdzie wprawdzie rzadko kiedy dostać można dobre jadło i czystą pościel, ale za to o każdej porze chętnie wyjaśnią, co znaczy na wschodzie słow o: bakszysz, napiwek.
O mieście samem mało da się powiedzieć. Jest podobne do innych wschodnich miast i nie posiada żadnych osobnych zalet. Muzułmanin oczywiście żywi o niem tak wygórowane mniemanie, że nazywa je miastem szczęśliwości. Europejczyk godzi się na to określenie, gdy ze wzgórka oliwnego, zwanego Belvedere, widzi przed sobą w świetle zachodzącego słońca smukłe minarety i płaskie dachy, na których bieli igrają barwy złociste. Ale gdy tylko wejdzie do środka miasta, zmieni to zapatrywanie na pewno. Ulice krzywe i ciasne, a wszędzie gruz, rumowiska i cuchnący brud. Szeregi domów schodzą się często tak blizko, że jednym krokiem można z dachu po jednej stronie ulicy przejść na dach po drugiej. Walących się budynków nikt nie naprawia.
Rozpadają się one powoli, a tymczasem ludzie stawiają nowe domy obok, ponieważ miejsca nie brak. Tak sąsiadują z sobą ruiny, dobrze utrzymane domy, naprędce rozpięte namioty, świadcząc o historyi rozwoju miasta od najdawniejszych czasów do najnowszych. Cesarz Karol V. kazał po zwycięstwie pod Keleah zbudować więzienie, do którego mieszkańcy musieli wyłamywać bloki z kartagińskiego wodociągu, a z marmurów Kartaginy wypalać wapno. Ten zamek leży już także w gruzach. Jedynym godnym wzmianki budynkiem jest pałac beja na placu Kasbah, którego jednak bardzo rzadko się używa.
Dawniej oddzielali się od siebie mieszkańcy ściśle wedle ras i wiary. Dziś już tak nie jest, mim oto zajmują dolną część miasta i przedmieścia przeważnie chrześcijanie i żydzi, górną zamieszkują t. zw. Kulugli, potomkowie Turków, a środkową Maurowie, przeważa nie potomkowie wypędzonych z Hiszpanii Morisków. Wspomnieć jeszcze wypada, że wieczorem, gdy zmrok nastanie, każdy jest obowiązany nosić z sobą latarnię.
Bej mieszka w swym zamku Bardo, położonym o godzinę drogi od miasta w kierunku zachodnim. By się tam dostać, trzeba minąć łuk wspaniałego akwaduktu, który niegdyś zaopatrywał w wodę Kartaginę. To Bardo jest grupą różnych budynków, w których nietylko bej rezyduje, lecz mieszka także wielu jego dostojników, urzędników i służby.
Do ruin Kartaginy prowadzi droga przez pole bitwy pod Zamą, gdzie Scipio Africanus pobił Hannibala. Największa część ruin pochodzi z czasów późniejszych, a za prawdziwe szczątki dawnej Kartaginy można uważać chyba tylko ów wodociąg, złożony z ośmnastu ogromnych cystern.
Z temi godnemi widzenia osobliwościami załatwia się obcy bardzo rychło. Ja zająłem się teraźniejszością; życie i prace obecnej ludności zaprzątały mnie bardziej, aniżeli zakazane tu szukanie i grzebanie starożytności. To też rozstałem się z Turnerstickiem, który tu miał bardzo wiele do czynienia, i zamieszkałem w śródmieściu u golarza, którego dom składał się z dwu wytwornych salonów, przedzielonych zasłoną, na całą szerokość i wysokość budynku. Pałac ten miał ośm kroków długości, a sześć szerokości, dach był ze słomy, a ściany z gliny i słomy. Celem uniknięcia wydatku na drzwi wypuszczono całą jedną ścianę. Zasłona zrobiona była bardzo sprytnie z kawałków papieru rozmaitego gatunku, wielkości i barwy. Podłogę tworzyła poczciwa matka ziemia. Siedziałem tu na kanapie, to jest na moim worku podróżnym, jedynym sprzęcie w tym domu i zaglądałem przez otwory w zasłonie do drugiego salonu, gdzie golarz oddawał się swoim zajęciom, jednak nie sam, lecz ze swoirm haremem. Była to siedmdziesięcioletnia może meduza, której głównem zajęciem było, jak się zdaje, pieczenie cebuli. Salon nie był ani na chwilę próżny. Mój gospodarz miał widocznie liczną klientelę, ale nie zauważyłem, żeby ktokolwiek płacił. Patrzeć na niego, gdy wykonywał swoje rzemiosło, było prawdziwą rozkoszą. Szczególnie wzruszyła mnie dokładność, z jaką gromadził pianę mydlaną, zeskrobaną z twarzy i czaszek, aby nią potem z prawdziwą lubością smarować inne twarze i czaszki.
Za mieszkanie miałem płacić cztery franki na miesiąc, czyli franka tygodniowo z góry. Gdy staremu dałem dwa franki i oświadczyłem, że zabawię tu tylko przez tydzień, uważał mnie za księcia z tysiąca i jednej nocy i okazał gotowość golenia mnie za darmo, czego się oczywiście wyrzekłem.
Sprowadziłem się tu tylko na to, żeby przez jakie dwie godziny dziennie przypatrywać się życiu w tunetańskiej golarni. Resztę czasu spędzałem na przechadzkach w okolicy lub po mieście, a w nocy spałem na statku.
Przez pierwszych pięć dni nie zetknąłem się z wrogim mi muzułmaninem. Jeśli chciał mnie ścigać, to szukał mię niewątpliwie w dzielnicy francuskiej, a nie tutaj. Szóstego dnia wypadło mi spotkać się z nim w sposób niespodziewany. Oto gdy poprzedniego wieczora przyszedłem na statek, oznajmił mi Turnerstick z radością:
— Charley, miałem dziś szczęście, wielkie szczęście! Zobaczę harem.
— Nic wielkiego! Ja go widuję codziennie.
— Gdzie?
— U mojego golibrody.
— Nie gadajcie głupstw! Nie zazdroszczę wam tej praciotki rozrabiacza mydła. Zresztą skoro już mówimy o mydle, to wiedzcie, że już sprzedałem swoje, a na resztę towarów także mam zbyt, czego zaś tu nie wezmą, to zawiozę do Sfaksu, gdzie targ jest dobry. Chcę się tam udać najpierw, by się rozpytać. Czy pojedziecie ze mną?
— Oczywiście! Możebyśmy skorzystali z linii Societa Rubattino?
— Owszem. Pojutrze wieczorem odpływa stąd parowiec. Przygotujcie się do tego czasu!
— Jestem gotów każdej chwili. Ale wspomnieliście coś o haremie?
— Nietylko o haremie, lecz o domie wogóle. Pragnąłem oddawna zobaczyć wnętrze tunetańskiego domu, ale handlowcy, z którym i mam do czynienia, urządzają się wszyscy po francusku. Jeden z tych panów ma buchaltera maurytańskiego, który mieszka u swego szwagra. Ten szwagier posiada piękny dom, urządzony na sposób wschodni, a buchalter chce mi go pokazać jutro przed południem.
— Jak się nazywa ten szwagier?
— Abd el Fadl.
— To znaczy tyle co: sługa dobroci. Imię piękne i obiecujące wiele dobrego.
— Czy zgadza się, żebyśmy go odwiedzili w jego domu?
— Niewątpliwie.
— A czem jest ten człowiek?
— Nie wiem. Wiadomo wam przecież, że tu nie można dopytywać się o stosunki krewnych bez uchybienia zwyczajom. Buchalter zabierze nas z okrętu.
— No, a harem?
— Zobaczę także, ale tylko pokoje, ponieważ tej pani nie wolno się pokazywać.
— Co wam z tego, że obejrzycie mieszkanie bez właścicielki?
— A co wam z tego, że widzicie klientów golibrody? Chcę wzbogacić moje wiadomości tak samo jak wy wasze. A więc pójdziecie ze mną?
— Tak, ale tylko ze względu na was.
— Jakto?
— To może być zasadzka, z której trzeba będzie was wydobyć.
— Co wam do głowy przyszło! Ten młody buchalter, to uczciwy człowiek. O zasadzce niema mowy, a zresztą kapitan Frick Turnerstick nie jest z tych, którzyby się dali złapać.
Na tem się skończyło. Ja widziałem dość wschodnich domów i tylko troska o bezpieczeństwo przyjaciela skłoniła mię do towarzyszenia mu.
Nazajutrz rano zjawił się buchalter na pokładzie. Był to młody Maur o budzącej zaufanie postaci. Okazał się bardzo uprzejmym i skromnym i oświadczył, że szwagier wprawdzie nic nie wie o zamierzonem oglądnięciu domu, ponieważ wyjechał, ale w razie obecności byłby na nie pewnie zezwolił. To zapewnienie wypowiedział z takiem przekonaniem, że się uspokoiłem. Poszliśmy, ale ja oczywiście z rewolwerem.
Udaliśmy się ulicą, wychodzącą na plac Kasbah. Tam stał dom, którego ścianę od strony ulicy tworzył mur. Jedynym otworem w tej ścianie były drzwi. Buchalter zapukał, na skutek czego wpuścił nas zaraz murzyn do wnętrza, które nie różniło się od innych domów oryentalnych, już nieraz widzianych przezemnie.
Budynki takie składają się zawsze z otoczonego izbami lub innemi ubikacyami dziedzińca, na środku którego znajduje się studnia. Różnice polegają na mniejszej lub większej kosztowności urządzenia, na mniej lub więcej widocznem zaniedbaniu budynków, ale typ jest zawsze ten sam.
Tak było i tutaj. Wszystkie drzwi czworobocznego budynku otwierały się do dziedzińca, a w studni była woda, co trafia się bardzo rzadko, ponieważ wodotryski z jakiegoś powodu najczęściej nie działają. Umeblowanie izb stanowiły dywany i poduszki do siedzenia; więcej mieszkaniec Wschodu nie wymaga. Ponieważ można było przejść dookoła z jednego pokoju do drugiego, przeto łatwo było również dostać się do mieszkania żony. Ale jej znowu wystarczało wyjść zawsze następnemi drzwiami, aby nam przez całą drogę znikać z oczu. Na górze znajdowało się tylko kilka izb dla służby.
Szliśmy tak więc z izby do izby i wstąpiliśmy wreszcie do haremu. Tutaj również nic znaczniejszego nie zauważyliśmy oprócz dywanu, tapczana i kilku poduszek. Izby były podobne do siebie, a różnica zaznaczała się tylko w barwach. Z ostatniej izby haremowej dostaliśmy się znowu do pokoju, od którego zaczęliśmy zwiedzanie. Turnerstick chciał być dokładnym i poprosił, żeby mu pozwolono udać się także na górę, na co przewodnik się zgodził. Mnie nie zależało na tem, żeby zobaczyć kilka izb zamieszkałych przez czarnych, dlatego zawahałem się na chwilę, czy mam kapitanowi towarzyszyć. Wtem usłyszałem za sobą, jak otworzyły się drzwi, a potem zabrzmiał głos dziecięcy:
— Nuzrani, nuzrani!
To znaczy, chrześcijanin, chrześcijanin. Odwróciwszy się, ujrzałem w drzwiach małego, bardzo ładnego, sześcioletniego może chłopca. Jego oczy błyszczały niemal, policzki mu pokraśniały, a dokoła ust igrał miły uśmiech filuterny. Jakaż różnica była między nim a niedołężnemi, leniwemi dziećmi, które się spotyka zwykle na Wschodzie.
— Karrib, to’a lahaun, pójdź bliżej, tutaj! — szepnął do mnie z wymownym wyrazem w twarzy, jak gdyby chciał pokazać mi lub powiedzieć coś niesłychanie ważnego. Zgiął przytem swój wskazujący palec i przyzywał mnie do siebie, kiwając rączkami.
— Chodź ty do mnie! — rzekłem, gdyż on znajdował się jeszcze w ostatnim z haremowych pokoi.
— Czy wolno mi? — zapytał, kiwając głową.
— Oczywiście.
Nato przybiegł on w podskokach, objął mnie oburącz za kolana i znów zawołał:
— Nuzrani, nuzrani!
Popieściwszy go, zapytałem znowu:
— Czy wiesz, że jestem chrześcijanin?
— Tak.
— A od kogo?
— Od kalady.
— Kto to?
— Matka. Ona was widziała.
— Czy to ona przysłała cię do mnie?
— Nie; ja sam przyszedłem, jej niema. Chodź,, usiądź przy mnie. Chcę ci coś opowiedzieć.
Pociągnął mnie na tapczan pod ścianę. Czemu nie miałem rozkosznemu bębnowi zrobić tej przyjemności. Nie byłem już w haremie i mogłem tak samo, jak na dziedzińcu, oczekiwać powrotu Turnersticka i jego towarzysza. Usiadłem więc, a malec usadowił mi się na kolanach i z chwalebną gorliwością zajął się moją brodą.
— Jak się nazywasz? — spytał mnie.
— Nuzrani — odpowiedziałem — a ty?
— Asmar.
Imię to oznacza bruneta i odpowiadało wyglądowi chłopca. Wschodnie rysy jego twarzy i lekko przyciemniona cera przypominały mi słowa pisma świętego, opisujące późniejszego króla Dawida jako chłopca „czarnego i pięknego“.
— Tak mnie musisz nazywać! — dodał. — No, powtórz moje imię!
Spełniłem jego życzenie i podniosłem twarz jego do siebie, a on przesunął wargami po moim wąsie podobnie, jak się to czyni przy ostrzeniu brzytwy. W każdym razie miał to być pocałunek. Niestety nie doznałem całej jego rozkoszy, gdyż nagle usłyszałem głośny okrzyk niewieści, a kiedy spojrzałem przed siebie, zobaczyłem w drzwiach najbliższego, lecz nie haremowego, pokoju młodą i piękną kobietę. Stała z oczyma, zwróconemi na nas, a w jej wzroku odbijał się na poły strach, a na poły radosne zdziwienie. Twarz jej była odkryta, a zasłona zwisała z głowy. Nieznajoma stała jak osoba, która nie wie, czy ma uciec, czy też się zbliżyć. Nie zrobiwszy jednak ani jednego, ani drugiego, zarzuciła na twarz zasłonę, wskutek czego nie można już było rozpoznać jej rysów. Potem podniosła w górę wskazujący palec i rzekła:
— Asmarze, pomódl się!
Chłopak wymknął mi się, stanął na ziemi i złożywszy ręce, jął się modlić:
— Ia abana’ Iledsi fi’ s-semevati jata haddeso’ smoka...
Co za niespodzianka! Toż to był Ojcze nasz! Czyżby to była chrześcijanka? Kobieta widocznie wyczytała z mojej twarzy to pytanie, gdyż, skoro tylko malec skończył się modlić, rzekła do mnie, jakby w odpowiedzi:
— Ja nie jestem nuzrana. Chciałabym bardzo nią zostać, lecz nie wolno mi.
— Kto ci zabrania?
— Mój władca.
— Czy to muzułmanin?
— Najsurowszy, jaki być może.
— Gdzie nauczyłaś się tej modlitwy, którą twój syn odmówił?
— Na dachu. Nasz dom styka się właśnie z dachem sąsiedniego, a tam mieszkała Franka, która była nuzraną. Rozmawiałam z nią codziennie, a ona opowiadała mi wszystko, co wiedziała z pisma świętego.
— A ty temu wierzyłaś?
— Czemu nie miałabym wierzyć?
— To dobrze. Jedyna i wieczna prawda zawarta jest w słowie Bożem, nie zaś w koranie i w pismach jego tłómaczy.
— Ja wiem, panie, wiem o tem. Wy chrześcijanie jesteście całkiem inni...
Zatrzymała się, jak gdyby chciała powiedzieć jakieś słowo, zakazane, poczem zaczęła mówić dalej:
— Po dłuższym czasie chciałam mego władcę zapoznać z temi świętemi opowieściami. Ale niestety z tą samą chwilą nie było mi wolno wychodzić na dach, a mąż mojej przyjaciółki musiał Tunis opuścić.
— Kto zmusił go do tego?
— Mój pan.
— Czy miał taką władzę?
— Tak. Czego chce mój władca, na to zgadza się rządca Tunisu.
Wobec tego jej mąż, Abd el Fadl, był chyba ministrem, lub innego rodzaju wysokim doradcą beja. Byłbym się chętnie jej o to zapytał, lecz krępowałem się nieco. Co za różnica! Ona nazywała swego męża panem i władcą, a męża chrześcijańskiej przyjaciółki jej małżonkiem. Oto wyborna charakterystyka położenia kobiety chrześcijańskiej i mahometańskiej. Skąd jednak wzięło się to, że ta kobieta ośmieliła się wbrew surowym regułom haremu rozmawiać ze mną? Ta kobieta odgadywała prawie moje myśli, gdyż znowu podjęła wątek rozmowy, jak tego sobie w duchu życzyłem:
— Przebacz, panie, że nie uciekłam! Ujrzawszy chłopca na twojem sercu, nie mogłam odejść. Zatrzymałam się także z innego powodu. Słuchałam chrześcijańskiej niewiasty i wierzyłam jej, lecz kobieta nie jest uczoną, ani nauczycielką. Mężczyzna wie lepiej, co jest fałszem, a co prawdą. Ty jesteś chrześcijanin i mężczyzna. Powiedz mi na wszystkie nieba, kto ma słuszność, Chrystus czy Mahomet!
— Chrystus, gdyż on jest Bogiem odwiecznym, a Mahomet był tylko grzesznym człowiekiem. Mahomet jadał haszysz i wyśnił swoje sury. Chrystus zaś umarł na krzyżu, by wziąć na siebie grzechy całego świata. Kto w niego wierzy, będzie zbawiony.
Na to złożyła ona ręce i zawołała po głębokiem westchnieniu głosem, w którym łzy było słychać:
— Wobec tego ja pozostanę wierną Chrystusowi, choćby mój władca miał mnie zabić. On kocha mnie bardzo, a nasz chłopiec jest jego życiem, lecz imienia Zbawiciela nie wolno mi przez wargi przepuścić.
— Czy twój pan taki okrutny?
— Przyzwyczajony do męczenia drugich, ponieważ jest dżelladem naszego beja. Dusza jego należy do mnie, a moja także musi należeć tylko do niego, nie zaś do Chrystusa, bo... precz, precz! Panie, bądź zdrów! Dziękuję ci!
Pochwyciła chłopca czemprędzej i zniknęła z nim w haremie, gdyż z zewnątrz dał się słyszeć odgłos kroków.
Teraz wyjaśniło mi się wszystko, Dżellad znaczy tyle, co kat, sądowy wykonawca rozkazów władcy. Urząd dżellada jest na Wschodzie urzędem honorowym, a piastujący go ma często większą władzę niż wezyr. Zrozumiałem również tę świeżość ducha, żywość i pieszczotliwość chłopca; był dzieckiem matki, sprzyjającej chrześcijaństwu, która darzyła go serdeczną opieką i prawdziwą miłością.
Teraz przyszli po mnie Turnerstick i buchalter, który zaprowadził nas jeszcze raz na dziedziniec, gdzie zgromadziła się służba, czekając na bakszysz. Rozdaliśmy między nich kilka monet i skierowaliśmy się już ku wyjściu, kiedy ktoś zapukał do bramy. Murzyn pobiegł otworzyć i jeszcze w rogu dziedzińca spotkaliśmy się z wchodzącym. Był to nasz wróg, muzułmanin, który do mnie strzelał w Marsylii.
Ujrzawszy nas, zatrzymał się na kilka sekund jak skamieniały z osłupienia, ale po chwili wybuchła jego wściekłość. Wydał jakiś nieartykułowany okrzyk, pochwycił mnie lewą ręką za gardło, wymierzył w moją pierś i wypalił, oczywiście nie trafiając, gdyż w ostatniej chwili wytrąciłem mu broń i wyrwałem się z jego uścisku.
Turnerstick chciał mi przyjść z pomocą, lecz słudzy, którzy dopiero co otrzymali odeń napiwek, rzucili się na niego tak, że się ledwie zdołał obronić. Mój przeciwnik dobył noża, aby znowu wpaść na mnie, gdy wtem otwarły się drzwi z haremu na dziedziniec i wyszła z nich żona, która słyszała wystrzał. Widząc, że mąż dobył na mnie noża, krzyknęła w przerażeniu:
— Ja issai-jidi, ja Jezuji, ja Messihji, wakkif, wakkif, o Najświętsza Panno, o mój Jezu, o mój Messyaszu, wstrzymaj się, wstrzymaj!
Wyciągnęła błagalnie ręce, na co muzułmanin wypuścił nóż z ręki. Jego żona, zasłonięta wprawdzie, ukazała się nam obcym, ujęła się za nami, wymawiając przy tem imiona, które były jej surowo zakazane. Mąż wpatrzył się w nią na chwilę, jakby nieobecny duchem, a następnie rozkazał:
— Do środka, natychmiast!
— Nie, nie — odparła. — Puść najpierw tych ludzi! Niech tu nie przyjdzie do morderstwa!
On poruszył się, jak gdyby skoczyć chciał ku niej, lecz ja pochwyciłem go za oba ramiona, przycisnąłem mu je mocno do piersi i spytałem:
— Ty, ty więc jesteś katem beja?
— Tak, jam jest dżellad. Musicie zginąć — odrzekł, usiłując się wyrwać.
— Zabij nas, jeśli potrafisz! — powiedziałem, puszczając go i wydobywając rewolwer. — Twoje życie za nasze!
W rysach jego twarzy widać było ślady gwałtownej walki wewnętrznej; po chwili wskazał na wejście i zawołał:
— Precz, precz, psy i psie syny! Najpierw dowiem się, czego szukaliście tutaj, a potem was osądzę. Byłoby lepiej, gdybyście się byli nigdy nie urodzili!
Odeszliśmy, nie odrzekłszy nic na jego groźby.