Chrystus czy Mahomet?/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chrystus czy Mahomet? |
Pochodzenie | Pomarańcze i daktyle |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Christus oder Muhammed |
Pochodzenie oryginalne | Orangen und Datteln |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Wierni postanowieniu udaliśmy się parowcem Societa Rubattino z Tunisu do Sfaksu, gdzie Turnerstick znalazł obfite żniwo. Sprzedał nie tylko resztę towarów, zostawionych pod opieką sternika, lecz jeszcze mógł przywieźć nowy ładunek. Był to człowiek zarówno sprytny w handlu, jak dzielny na morzu, a dzięki powodzeniom wpadł w różowy humor, odwiedzał ciągle znajomych, odbywał konferencye, a ze mną rozmawiał tylko wieczorami. Wobec tego ja postanowiłem w inny sposób skorzystać z wolnego czasu i zobaczyć poblizkie, bardzo zajmujące, wyspy Karkehna. Maltańczyk Mandi, najznaczniejszy handlowiec w całem mieście, u którego właśnie przebywaliśmy, oddał na moje usługi swoją barkę żaglową z kilku ludźmi do obsługi. Zabawiłem tam cztery dni i wróciłem dopiero piątego dnia wieczorem. Spędziwszy godzinę na naprawie nadwerężonego ubrania, poszedłem do Mandiego, aby mu podziękować. Tymczasem zapadł wieczór na dobre, a na niebie wychylił się księżyc. Służący, którego zapytałem o pana, oświadczył mi, że ten wyszedł właśnie do ogrodu. Wobec tego tam się udałem.
Należy wspomnieć, że Sfaks posiada bardzo piękne sady, ogrody warzywne i kwiatowe. Mieszka tu wielu Europejczyków, szczególnie Francuzów, Włochów i Maltańczyków, co towarzyskiemu życiu miasta nadaje charakteru francuskiego.
Ogród naszego gospodarza leżał samotnie, otoczony domem z jednej, a wysokim murem z trzech pozostałych stron. Rozglądając się za Mandim, miałem jeszcze tylko przeszukać ostatni zakątek, aby zaś tam się dostać, musiałem przejść przez mały otwarty placyk, oświetlony jasno przez księżyc. Zaledwie światło jego padło na mnie, usłyszałem jasny głos dziecięcy:
— El nuzrani, el nuzrani!
Czyżby to był mały Asmar, syn kata? Nie pozostałem długo w wątpliwości, gdyż malec przybiegł prędko i wziął mię za rękę, bo to był istotnie on.
— Gdzie jest twój ojciec? — zapytałem.
— Tam! — odrzekł, wskazując na dom.
— A Kalada, matka?
— Chodź, zaprowadzę cię!
— Kto jest przy niej?
— Niema nikogo. Jest sama.
Nie wahałem się pójść do biednej, godnej pożałowania kobiety. Siedziała na kamieniu w głębokim cieniu jaśminu. Pozdrowiłem ją, lecz ona nie podziękowała mi; obawa, żeby jej nie zastano tu ze mną, odebrała jej mowę.
— Wybacz, że idę za głosem twojego dziecka! — prosiłem. — Czyż byłby to tylko przypadek, że spotykamy się tu tak niespodzianie i niespostrzeżenie? Zostanę przy tobie tylko chwilę, dopóki się nie dowiem tego, o co mi najbardziej chodzi. Jakie skutki miały dla ciebie nasze odwiedziny?
— Nie przyznałam się, że mówiłam z tobą — odrzekła z wahaniem. — Złość mego władcy ugodziła w brata, który was do domu sprowadził, lecz i mnie spotkał gniew za to, że w strachu wymówiłam imię Jezusa i Najświętszej Panny. Dlatego władca mój pojedzie teraz ze mną i z dzieckiem do Keruanu, gdzie mam tę winę zmazać modłami i surami oczyszczenia. Chłopca postanowili mi odebrać, ponieważ odmawia już Ojcze nasz. Zostanie on w Keruanie, aby się tam stać pobożnym marabutem[1].
— Dlaczego twój mąż nie udał się prosto z Tunisu do Keruanu? Czemu okrąża statkiem przez Sfaks?
— Ponieważ przywiózł tu zlecenie beja dla dowódcy wojsk tutejszych. Mój władca mieszka zawsze u Mandiego i dlatego dziś tu jesteśmy.
— Kiedy odjeżdżacie?
— Jutro rano na wielbłądach z trzema służącymi.
— Czy twój mąż wie, że ja przebywam teraz z przyjacielem w Sfaksie?
— Nie, tego nie przypuszcza.
— W takim razie wiem dość. Dziękuję ci! Miej ufność w Panu, który szczęściem twojem i twego dziecka kieruje tak sam o pewnie, jak prowadzi gwiazdy na niebie. Bądź zdrowa! Może zobaczymy się kiedy.
Służący, który polecił mi pójść do ogrodu, stał jeszcze w drzwiach. Powiedziałem mu, że pana nie znalazłem i poprosiłem o zawiadomienie go, że Abd el Fadl nie śmie nic wiedzieć o naszej obecności. Potem wróciłem do mieszkania, które dzieliłem z Turnerstickiem, i zastałem go już w pokoju. Na mój widok zerwał się i przyjął mnie słowami:
— Witam was, Charley! Dobrze, żeście wrócili. Przyszła mi do głowy świetna myśl. Ponieważ interesa moje prawie już skończone, przeto zamierzam zrobić wycieczkę o dwadzieścia godzin stąd konno.
— Dokąd? — Kolosalna ruina, olbrzymi amfiteatr, walki lwów, tygrysów i słoni jak w czasach rzymskich!
— Macie na myśli El Dżem?
— Co? Wy to znacie?
— Trochę.
— Nadto olbrzymia grota, zasypana teraz niestety, ale mimoto godna widzenia.
— Czy Mahara er rad, grota piorunowa?
— Znacie ją także?
— Byłem tam raz, kiedy z Krumiru jechałem na południe. Wiem nawet, dlaczego ta olbrzymia jaskinia nagle się zapadła. Tam był ukryty wodospad, którego łoskot Beduini uważali za grzmoty. Stąd nazwa jaskini.
— To pyszne, że ją tak znacie! Wobec tego nie potrzebujemy przewodnika. Sami we dwu, dobrze uzbrojeni, puścimy się na odległość dwudziestu godzin drogi pomiędzy szczepy Beduinów! Jedziecie?
Oczywiście, że zgodziłem się z ochotą. Przed chwilą opanowało mię jakieś przeczucie. Jak bardzo chciałem pomóc Kaladzie! Byłbym musiał zostawić ją opatrzności Bożej, gdyby nie propozycya kapitana. Chcąc oglądnąć słynne ruiny, trzeba było udać się tą samą drogą, co kat. Czyżby to był także przypadek?
Turnerstick tak się ucieszył moją zgodą, że poszedł natychmiast kupić żywności i dwa dobre konie. Wprawdzie nazajutrz już wczesnym rankiem byliśmy do drogi gotowi, ale nie wyjechaliśmy zaraz, ponieważ chcieliśmy, żeby nas kat wyprzedził. Tymczasem dowiedzieliśmy się, że wyruszył przed świtem, wobec tego puściliśmy się w drogę o trzy godziny później.
Poczciwy kapitan wyobrażał sobie jazdę bardziej zajmującą, aniżeli była w istocie. Zaraz za Sfaksem zaczyna się okolica płaska, piasczysta i nieurodzajna. Rzadko kiedy natrafia się na wodę płynącą, która wkrótce znika gdzieś w piasku. W takich miejscach rośnie trawa, którą spasają trzody Beduinów. Między Bah feitun a Bah merai ciągną się wzgórza, należące do Beduinów, szczepu Metelit. Zatrzymawszy się u nich, dowiedzieliśmy się, że kat przejechał właśnie z całem towarzystwem. Niebawem zobaczyśliśmy go na własne oczy. Miał dwa wielbłądy dla siebie i żony z dzieckiem, a słudzy szli piechotą. Gdyśmy teraz zakreślali cwałem wielki łuk, by wyprzedzić naszego nieprzyjaciela, spotkaliśmy kilku biednych Beduinów Selass, którzy się przed nami w rozmowie poskarżyli, że muszą się wynosić, ponieważ duża pantera dziesiątkuje ich trzody.
Po jakimś czasie wydało mi się powietrze nadzwyczajnie ciężkiem, jak gdyby masą gdzieś z góry spadało. Zaniepokoiłem się niemało, gdyż to zjawisko było mi znane. Na południowym zachodzie jęło się niebo zabarwiać, na widnokręgu leżała warstwa powietrza, górą żółtawa, a dołem srebrzysta.
— To zaubaa el milh, burza solna! — zawołałem. — Dajcie koniom ostrogi, a za kwadrans będziemy w jaskini.
Turnerstick nie słyszał jeszcze nic o burzy solnej. Jest to wicher pustynny, przesuwający się po szotach, czyli solnych jeziorach. Jeźli z jakichkolwiek powodów sól się rozprószy, a samum porwie ją z sobą, powstaje bardzo niebezpieczna burza solna. Sól wciska się w oczy i w uszy, we wszystkie otwory i pory ciała, kłuje jak igły, człowiek odczuwa pieczenie i kąsanie, zdolne nawet lwa i panterę o szał przyprawić. Taka burza właśnie nadchodziła. Srebrzysta warstwa zawierała sól, a żółtawa nad nią lekki piasek pustynny.
Nie dotarliśmy byli jeszcze do jaskini, kiedy się burza zaczęła. Nie był to orkan wśród wycia i szamotania się żywiołów, lecz jednostajny, równy, wiatr, lecący z ciężkim szumem przez Sahel. W jednej chwili mieliśmy usta i nos pełne soli i zaczęliśmy kichać i kaszleć. Z końmi było to samo, dlatego próbowały nam uciec. Zaledwie o dziesięć kroków przed sobą mogliśmy rozeznać przedmioty, tak było ciemno, ja jednak znałem dobrze położenie jaskini i dzięki temu w pięć minut dostaliśmy się do niej.
Wązkie wejście zaprowadziło nas do pieczary, której podstawa wynosiła może pięćdziesiąt stóp kwadratowych. Pieczara była coraz węższa, im dalej szło się w głąb, tak, że kto jej nie znał, mógł sądzić, że się wnet skończy. Tam jednak była szczelina, przez którą nawet koń mógł się przecisnąć, a kto się przez nią przedostał, stawał pod wysokiem sklepieniem na kształt tumu. Tam więc wcisnęliśmy się, żeby się zabezpieczyć przed solą.
Zaledwieśmy się tam usadowili, ujrzeliśmy przez szczelinę, jak do jaskini biegły inne stworzenia, które szukały w niej ochrony; oto pokazało się najpierw kilka szakali, a potem coraz to więcej i więcej. Nawet dwie hyeny się przyłączyły. Strach je tu spędził i pogodził, że nie rzuciły się jedne na drugie. Przez szczelinę widzieliśmy sól, przelatującą przed wejściem grubemi smugami. Biada temu, kto musiał burzę przeczekać pod gołem niebem!
Wtem wydało mi się, że wśród szumu doleciał mnie krzyk dziecka. Głos ten zbliżał się ciągle. Przed wejściem zatrzymały się dwa wielbłądy i trzej ludzie. Najpierw zsiadł kat, a potem żona z płaczącem dzieckiem. Wszyscy schronili się do środka, nawet wielbłądy. Szakale i hyeny wypadły bojaźliwie na burzę.
Całe towarzystwo zajęło przednią jaskinię, gdyż o dalszym jej przedłużeniu nikt, jak się zdaje, nie wiedział. My nie daliśmy żadnego znaku o sobie, chcąc śledzić zachowanie się nowych przybyszów.
Dziecko ciągle jeszcze płakało, a matka uspokajała je, jak umiała. Wtem odezwał się mąż szyderczo:
— No, módl się teraz do swego Jezusa, żeby zakazał podnosić się soli! Czy zdoła co poradzić? Twoja wiara jest...
Słowo uwięzło mu w gardle, a mnie także serce mocniej zabiło, gdyż przed wejściem ukazało się zwierzę, szukające schronienia w jaskini, a mianowicie olbrzymia czarna pantera z wywieszonym od zmęczenia językiem. Była to może ta pantera, o której opowiadali Beduini Selass. Weszła do środka bez obawy, kaszląc i parskając. Zaledwie sól jej z ócz zeszła, rzuciła się na wielbłąda, rozbiła mu łapą krąg w szyi i przegryzła gardło. Potem nie troszcząc się o ludzi, zaczęła swój łup pożerać. Zgrzyt i trzeszczenie kości brzmiało ku nam okropnie.
— Strzelamy? — zapytał zcicha Turnerstick.
— Nie — odpowiedziałem. — Zły strzał kosztowałby za dużo krwi. Zaczekajmy!
Pięcioro ludzi na przedzie siedziało bez głosu i ruchu z przerażenia. Matka trzymała dziecię w objęciach. Kat spróbował wstać, lecz drapieżne zwierzę podniosło natychmiast głowę i ryknęło z gniewu, wobec czego nie ruszył się z miejsca. Ci ludzie byli w niewoli i nie mogli się bronić. Trzej służący wcale nie mieli strzelb, a rusznica kata leżała daleko na boku.
Położyłem się teraz na lewym boku, aby się przekonać, czy potrafię dobrze wymierzyć. Było to rzeczą trudną, ponieważ m rok tu panował, a musiałem bezwarunkowo posłać kulę w samo oko.
Wtem wpadła do środka hyena, rzuciła się niemal przez panterę i wyleciała napowrót. Rozgniewane tem zwierzę, ryknęło tak, że prawie ściany zadrżały. Tego było już za wiele dla nerwów Kalady. Rozłożyła mimowoli ręce, aby sobie oczy zasłonić, a dziecko stoczyło jej się z kolan w stronę pantery. W tej chwili zabrzmiało kilka okrzyków, a między nimi był i mój.
Scena, która teraz nastąpiła, nie da się opisać. Na szczęście chłopak zemdlał z przerażenia.
— Allah, o Allah, ratuj, ratuj! — jęknął ojciec, co nie przeszkadzało widocznie panterze.
Matka zakryła sobie oczy rękoma, a ojciec siedział blady jak trup w swej okropnej bezsilności.
— O Allah, Allah, dopomóż! O Mahomecie, ty jasny, ześlij ocalenie! O święci kalifowie, pocieszcie mnie! — jęczał ciągle.
Służący zachowywali się całkiem cicho. Im szło o własne życie.
Naraz spróbowała Kalada, czy zwierzę pozwoli odebrać sobie dziecko. Nie podnosząc się, wyciągnęła po nie rękę, lecz pantera mruknęła i pociągnęła przednią łapą dziecko bliżej do siebie. Uważała je już widocznie za swoją własność. To wzmogło w najwyższym stopniu przerażenie rodziców.
— O Mahomecie, proroku proroków, ratuj, zmiłuj się! — wołał kat.
— Jezusie, Zbawicielu świata, zmiłuj się! — modliła się matka. — Święta Matko Zbawiciela, módl się za moje dziecko!
— O Mahomecie, Mahomecie! — powtarzał oj ciec. — O Abu Bekrze, o Ali, wielcy kalifowie! O Mahomecie, ratuj, jeśli to w twej mocy!
— To nie jest w jego mocy! — zawołała żona.
— Czy Iza, twój Chrystus, potrafi nas ocalić? — spytał na pół szyderczo, a na poły z nadzieją.
— Z pewnością!
— Zobaczymy! Uwierzę w tego, który przyniesie ocalenie.
W tym wypadku nie można było o niczem innem pomyśleć, jak tylko o rozstrzygnięciu za pomocą mojej kuli. Zachodziło tylko pytanie, kiedy się potwór podniesie, gdyż tylko wtedy mogłem być pewien strzału. Zastrzeliłem już lwa i czarną panterę w nocy, byłem pewny mej strzelby i nie bałem się, że chybię.
— O Mahomecie, panie proroków, wysłuchaj mnie, — błagał kat drżącym głosem. Kochał dziecko istotnie, nawet wydało mi się, że słyszę, jak ze strachu dzwonił zębami. — Oddaj mi syna, albo cała twoja nauka nic nie warta!
Zaczekał chwilę, a gdy nic się nie stało, odezwał się do żony:
— Podpowiadaj mi słowa!
— Módl się tak! — odrzekła, podsuwając mu poszczególne słowa.
W tej samej chwili odzyskało dziecko przytomność i usłyszało, jak matka powiedziała: „Módl się tak“! Słyszało ono już nieraz to wezwanie i zaczęło odmawiać głośno swoje „Ja abana Iledsi“, Ojcze nasz. Tak więc trzy głosy równocześnie modliły się żarliwie.
Pantera zajęta była ciągle jeszcze jedzeniem, widocznie nie przeszkadzały jej głosy tych ludzi. Kiedy jednak usłyszała obok siebie jasny delikatny głos dziecka, podniosła się do postawy siedzącej i zaczęła wyć z zamkniętemi oczyma. Moja strzelba była gotowa, a zaledwie zwierz oczy otworzył, a ja ujrzałem ich żar żółtozielony, huknął mój wystrzał, odbijając się od sklepienia stokrotnie. Pantera poleciała na bok od dziecka, jak gdyby ją z przodu coś ciężko w łeb uderzyło. W tej chwili rzucili się ojciec i matka i porwali chłopca nienaruszonego zupełnie. Pantera tarzała się jeszcze przez chwilę, potem wyprężyła nogi i zdechła.
Jakaż radość zapanowała dokoła! Nikt nie myślał; o tem, że strzał padł, że mógł wypaść tylko ze strzelby, która też musiała mieć właściciela. Matka pierwsza zaczęła o tem mówić, a ojciec zbadał panterę i przekonał się, że kula weszła jej w prawe oko.
— Kto to strzelił? — zapytał.
— Ja wiem, ja wiem, ja przeczuwam! — zawołała. — To jest obcy effendi, gdyż on chciał mi dopomóc.
— Jaki effendi?
— Pokażę ci go. Kula mogła paść tylko z tyłu i tam on z pewnością jest. Poszukam go zaraz.
Tymczasem Frick Turnerstick postarał się już o to, żeby nas znaleziono z łatwością. Jakże zdumiał się i osłupiał kat na nasz widok! Poprostu słowa nie mógł z siebie wydobyć. Ująłem go za ramię i zapytałem:
— Czy i teraz jeszcze będziesz godził na moje życie?
— Nie, nie, nie, na Allaha! — wyjąkał. — Chciałem cię zabić, a ty ocaliłeś mi dziecko. Jak ci mam za to dziękować?
— Dziękuj nie mnie, lecz Bogu i zapytaj sam siebie, czy muzułmanin przebacza tak rychło jak chrześcijanin. Czy teraz żonie twojej będzie wolno się modlić tak, jak nakazuje jej serce?
— Tak, wolno jej, a ja pomodlę się z nią razem, ponieważ nasz prorok nie chciał usłyszeć mojego głosu..
I ten, z początku tak odpychający, człowiek wziął mnie w objęcia, żona jego podała mi rękę, a on nie patrzył już na to ponuro, mały Asmar zaś musiał mi podać usta do pocałunku.
Wrażenie, jakie wywarło na kacie ocalenie dziecka, było widocznie doniosłe, oświadczył bowiem, że zaniecha podróży do Keruanu i powróci do Sfaksu, czem nikt nie ucieszył się tak, jak Kalada.
Ruszyliśmy w drogę i dotarliśmy pod wieczór z powrotem do Sfaksu, gdzie Mandi zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy znowu kata z żoną i dzieckiem.
— Powróciłem — rzekł muzułmanin — ponieważ nie chcę już nic wiedzieć o tem świętem mieście. Poznałem dzisiaj, że Allah nie dał najmniejszej władzy prorokowi, ani kalifom. Kto się do nich modli, ten nie bywa wysłuchany, natomiast Iza Chrystus ma wszelką władzę w niebie i na ziemi, a kto z ufnością zwróci się do niego, ten będzie wysłuchany. Sam tego doznałem i odtąd będę wierzył tylko w niego.
Słowa te stały się prawdą. Z Szawła zrobił się Paweł skutkiem przebytego w jaskini strachu, który jeszcze przez długi czas drgał w jego sercu. Wrócił ze mną i z Turnerstickiem na naszym statku do Tunisu, a po drodze zauważyłem, że zachowywał się wobec żony z delikatnością i uprzejmością, obcą przedtem jego istocie.
Turnerstick wziął w Tunisie nowy ładunek. Podczas tego mieszkaliśmy u kata, a u jego żony wolno nam było bywać, jak u Europejki. Darowałem mu biblię, drukowaną w arabskim języku, z której czytałem mu rozmaite ustępy. On przysłuchiwał się moim objaśnieniom z takiem samem zajęciem, jak Kalada. Nie myślałem wzywać go otwarcie i bezpośrednio do zmiany wyznania, lecz czyniłem, co tylko mogłem, aby łasce grunt przygotować.
Kiedy potem w dzień odjazdu pożegnaliśmy się z Kaladą i z Asmarem, odprowadził nas kat na pokład, podał mi swoją notatkę i poprosił:
— Effendi, napisz mi tu swój adres! Może później będę miał ci o czemś donieść, co cię ucieszy.
Dotrzymał słowa i napisał do mnie. List jego leży przede mną, a ja odpisuję go dosłownie, oczywiście w tłómaczeniu.
„Tunis ifrikija, 12-go kaum ittani. Abd el Fadl, nawrócony, do swego przyjaciela Mauwatti el Parseffendi[2]
Pozdrowienie i życzenia! Pozdrowienie także od żony Kalady i syna Asmara, którzy cię miłują. Siedzę na skórze pantery i piszę do ciebie. Jeszcze raz życzenia! Władca usunął mnie ze służby, ponieważ zostałem chrześcijaninem. Pobożni ludzie pouczyli mnie i odpowiedziałem na pytania kapłana. Za trzy dni otrzymam ritas el mukaddes[3] i będę się nazywał Jussuf[4]. Żona moja nazywa się Marryam, a syn Karal[5], ponieważ to twoje imię, które jest w wielkiej czci w naszym domu. Moi dotychczasowi przyjaciele pogardzają mną, ale dusza moja raduje się, bo znalazła drogę prawdziwą. Źrebięta są także zdrowe, a po wsiach mnożą się trzody. Czy Twoje także? Jeszcze raz życzenia! Czy Twój władca łaskaw na ciebie? Spodziewam się, że użycza dość paszy Twoim wielbłądom. Oby ognisko w Twoim namiocie nigdy nie zgasło, a kocioł był zawsze pełen kuskussu[6]. Wnet zakwitną pomarańcze. Odwiedź mnie wkrótce. Kwaśne mleko orzeźwia ciało; oby Ci go nigdy nie brakło! Miłuję Cię i wspominam. Bądź błogosławiony“!