<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Salamoński i Towarzystwo. — Hrabiowie i siodlarze. — Piekarze i bułki. — Ważność faktów. — Konkurs dramatyczny. — Inne projektowane konkursy. — Pośrednik jako zguba. — Ogród zoologiczny. — Saski ogród. — Wiosna. — Miasto w pierwszy dzień wiosny. — Letnie mieszkania. — Komorne.

Przedstawienia cyrku p. Salamońskiego tak dalece zaprzątają wszystkie dobrze uczesane i dobrze ukapeluszowane głowy, że w towarzystwie prawie nie mówi się o czem innem. Nawet w rozmowie z damami wolno jest spowiadać się z doznanych wrażeń cyrkowych, zwłaszcza gdy się jest młodym i majętnym dżentlemenem, mającym opinię, która w języku salonowym streszcza się w zdaniu: Il faut que jeunesse se passe. Ktoby sądził, że w towarzystwie zdanie takie przynosi jakąkolwiek ujmę młodzieńcowi, z powodu którego bywa powtarzane, ten nietylkoby błądził, ale zarazem dowiódłby, że jest prostakiem, nie mającym najmniejszego o high life pojęcia. Owszem, naprzód i samo zdanie mieści w sobie tyle pobłażliwości, że owa pobłażliwość kipi z niego, jak z przepełnionego naczynia, a powtóre, opinia trochę lowelasa, trochę utracyusza, a razem wziąwszy: znanego i niebezpiecznego pogromcy serc niewieścich — uważa się nawet za coś, z czem młodemu mężczyźnie arcy do twarzy, co daje mu pewien ton towarzyski i nakoniec istotnie furtki panieńskich serduszek otwiera. Znałem jednego młodego poetę, który w staraniach o opinię zjadacza serc niewieścich zaszedł tak daleko, że publicznie przepraszał wierszem drukowanym, nie pamiętam w którym z kuryerów, jakąś piękność za jakieś winy, których jakoby się miał dopuścić. «Wybacz (mówi ten młody wieszcz): to nie ja, aniele, byłem winien. To była winna ta noc letnia, cicha, ciepła, księżycowa; winien był szmer bzów, których listki, trącane powiewem, szemrały nad naszemi głowami; winną była kalina i te dwa stawy, w których rozhowor wiodły senne chóry żab; winien był słowik płaczący w olszynie, i ta ławka, na której siedzieliśmy oboje rozmarzeni, zatopieni w sobie. O wybacz, aniele: ja nie wiem, jak się to stało!»
I czy myślicie, czytelnicy, że istotnie się coś stało? Gdzie tam! nic się nie stało: nie siedzieli na żadnej ławce, a ten biedaczysko nie dopuścił się żadnej winy, nie dlatego zresztą, żeby nie chciał... Ot tak! napisał sobie wierszyk, raz że jako poeta, własne dobre chęci i niedoszłe marzenia poczytał za coś spełnionego, a powtóre dla zrobienia sobie skandalicznej sławy. Widzicie więc, że to popłaca. Inny znany mi młodzieniec, posądzony raz (klnę się na bogów piekielnych, że żartem i tylko żartem) o serdeczne stosunki ze znaną z wdzięków osobą, odrzekł skromnie: «Więcej tam ludzie mówią, niż jest», czem zabił wprawdzie w oczach przytomnych temu kobiet opinię wyż wzmiankowanej osoby, ale natomiast tak podniósł swoją, że zbiera dotąd jej owoce. Trzeci nakoniec młodzieniec — niedościgniony wzór szyku i poloru, rozpytywany przez młodą panienkę o cyrk Salamońskiego, rzekł:
— Warto widzieć pannę ***.
— A czy ona jutro jeździ? — spytała panienka.
Mój znajomy oparł się wygodniej o poręcz krzesła, wyciągnął trochę nogi i odrzekł z pyszną niedbałością:
— Mówiła mi, że jutro i pojutrze.
— Jak to, to pan znasz pannę *** osobiście?
Młodzieniec zatoczył szapoklakiem, wydobył z za kamizelki fularową błękitną chustkę, przymknął oczy, i dotykając zlekka chustką ust, na których błądził jakiś nieokreślony uśmiech, odpowiedział:
— To jest... un peu!... vous savez... — I tu zaczyna się niby trochę tłómaczyć. Nie może się zaprzeć, że ją zna. Poznał ją na próbach. On wie, że było z tego powodu dużo plotek. Zawsze tylko o nim i o nim. Ale cóż robić! Jest już do tego przyzwyczajony. Nakoniec w pannie *** kochali się za granicą najznakomitsi ludzie z całej Europy, on jeden tylko nie, i może właśnie dlatego... Tu urywa i stara się przejść do innego przedmiotu.
Co do mnie, mam to przekonanie, że mój znajomy nie zna się z panną ***, bo nie bywa na próbach; na próbach znowu nie bywa, bo nie jest ani hrabią, ani siodlarzem, czyli jest człowiekiem bez pozycyi.
W oczach bowiem cyrkowych dwie są tylko kategorye ludzi, z których cyrk żyć może i powinien: hrabiowie i siodlarze. Hrabiowie są to ci wszyscy bez wyjątku, którzy mają pieniądze; siodlarze są to ci, którzy mają siodła. Poza temi więc dwiema kategoryami nikt nie ma ani pieniędzy, ani siodeł, z takimi zaś żyć nie warto.
Co do mnie, nie mam ani pieniędzy, ani siodeł, nie bywam więc na próbach i nic o nich czytelnikom moim donieść nie mogę. Myślę za to, że przedstawienia wieczorne, amazonki, klowny, konie, jelenie et caetera, dostarczą mi niejednokrotnie jeszcze materyału do pogawędki tak obfitej, że wypełnię nią cały odcinek.
Ale nim to nastąpi, czuję się wprawdzie uszczęśliwionym, gdy w naszej Warszawie stanie się coś ważniejszego nad odebranie Fiszli Monszralowi czterdziestu funtów, czy też bochenków niedopieczonego chleba. Gdyby tak zamiast odebrania, skazano Fiszlę Monszrala na powolne spożycie owych czterdziestu bochenków, kara byłaby o wiele cięższą; ponieważ jednak wiek dziewiętnasty, ba! nawet jeszcze ośmnasty, użycie tortur zniósł raz na zawsze, niepodobna zatem kazać naszym piekarzom, rzeźnikom, restauratorom, mleczarzom i t. p., aby zjadali własny towar, a raczej swoje własne wyroby. Co sami nieraz o nich myślą, za dowód niech posłuży odezwanie się pewnego naczelnika pewnego zakładu jadłodajnego, położonego na jednej z bardziej wprawdzie oddalonych, ale dość odwiedzanych ulic miasta.
— Dokąd pan idziesz? — spytał go raz jeden z gości, widząc, że w porze obiadowej wybiera się na miasto.
— Idę na obiad.
— Jak to na obiad? Przecież pan masz u siebie?
— A cóż to pan sądzisz, że mnie nie stać na lepszy? Truć się przecież dla jakiejś złotówczyny nie będę.
I miał racyę. Truć się dla dziesiątki lub złotówki nie opłaci się, ale natomiast, żeby mieć ową złotówkę, nie należy innych truć i zatruwać. Co się tycze piekarzy, dawno wiemy co o nich trzymać. Ci, zaczepieni o bułki, bronią się. Wprawdzie nie bułkami, ale artykułami w kuryerach. Napisałbym ja i teraz o nich, to jest o piekarzach i bułkach, więcej, gdyby właśnie nie obawa, że mogę obudzić krytyczno-polemiczne zdolności w którymkolwiek z przedstawicieli kunsztu, i dam powód do nowej jakiej burzy w ogłoszeniach obudwu naszych kuryerów.
Dam więc pokój tej kwestyi, a przejdę do czego innego. Mówiłem, że nader szczęśliwy jestem, gdy stanie się w Warszawie coś ważniejszego. Takim ważniejszym faktem jest przyjście do skutku konkursu dramatycznego, którego sędziowie zostali już mianowani, o czem dzisiejsza kronika miejscowa gazety naszej szczegółowo objaśnia.
A propos wszelkiego rodzaju konkursów, żartobliwe języki rozpuściły wiadomość, że reporterowie różnych pism mają zamiar ogłosić drugi konkurs, na odszukanie Towarzystwa: Pośrednik. — Było to towarzystwo mające pośredniczyć w interesach między Królestwem a Cesarstwem. Zadanie, jak widzimy, nie małe, ale też i wypełnienie jego sumienne a mądre mogło było potężne przynieść owoce. Na nieszczęście, Towarzystwo jak w wodę wpadło. Możnaby przypuszczać, że zginęło gdzieś na drodze; ale tymczasem jest rzeczą niezawodną, że nie wyruszało z Warszawy. Imaginez vous, zginęło więc w Warszawie. Łamią sobie ludzie głowy, co się stać mogło. W Wisłę nie wpadło, bo w Wiśle wody nigdy niema; w kanał nie wpadło, bo kanalizacyi niema; mogło było nogę złamać, bo bruków dobrych niema, rozbić się, zabić, być przejechane, bo latarni dobrych niema — ale tak zginąć bez wieści? I cóż tu robić? Niektórzy przypuszczają, że zasnęło sobie, jak to u nas jest we zwyczaju; położyło się gdzieś w kąciku, by go nie można znaleźć, i śpi jak zarznięte, nie słysząc nawoływań szukających. Ale nie traćmy nadziei: szukajmy, szperajmy i nawoływajmy, póki się czegoś nie dowołamy.
A zatem: hop! hop!
Mówiliśmy, że senność rozmaitych instytucyi, które pocieszają się myślą, że w najgorszym razie «kto śpi, nie grzeszy», — owóż, że senność ta ogarnia częstokroć i całą publiczność, albo że zaczyna się od publiczności, a przechodzi na instytucye. Dowodem tego «zaleganie», wyraz najlepiej ze wszystkich znany wszelkiego rodzaju Towarzystwom, począwszy od Muzycznego, a skończywszy na Pośredniku.
Dowodem jeszcze owej apatyi, jaka przejmuje u nas wszystkich, jest także odwieczna sprawa Ogrodu Zoologicznego w Warszawie. Pozwolenie jest, grunt zapewniony jest, nawet jakie takie zwierzęta już są, brak tylko poparcia u publiczności. Poruszaliśmy już wielokrotnie ten temat, a da Bóg poruszać jeszcze będziemy nieraz. Redakcye pism chętnie otwierają swe szpalty i pośrednictwo ofiarodawcom. Składki mogłyby być małe, i bardzo małe, byle tylko wielka liczba osób wzięła w nich udział. Dowodzić pożyteczności instytucyi, potrzeby jej, wykazywać, ile zyskałaby na niej Warszawa, a z nią i kraj cały, byłoby powtarzać rzeczy znane i ogadane. Dziwna rzecz: każdy, byle niezbyt z natury ograniczony człowiek, wzięty z osobna, zgodzi się niezawodnie na konieczność ufundowania ogrodu. A tak! to konieczne, to konieczne: oto jest zdanie, jakie usłyszysz z każdych ust. — A więc trzeba dawać składkę? — Trzeba — odpowie każdy, i odłoży przesłanie jej do jutra. I odtąd jutra będą następowały po jutrach, a o składce ogólnej ani słychu.
Tępo idzie i bardzo tępo. — Gdyby tak jaki efektowny artykulik w którym z kuryerów o jakiejś nadzwyczajnej nędzy, pieniądze posypałyby się jak groch. Łatwo się unosimy, łatwo wzruszamy i łatwo zadość czynimy naszym uniesieniom i wzruszeniom; ale gdy chodzi o czyn rozwagi, o ofiarę obywatelską, nie dajemy jej, — nie przez skąpstwo, broń Boże, nie przez złą wolę, ale przez marudztwo poprostu.
A tymczasem może czas minąć, a sposobność przejść. Śpieszmy się! Ogród jest to rzecz kosztowna i potrzebująca wielkich nakładów, a wartoby, żeby odrazu przedsięwzięto budowy domków, sadzawek, ogrodzeń, wielkich klatek i t. p., przynajmniej na taką skalę, żeby za jakiś rok nie trzeba zwalać i nowych na to miejsce robić! Skromność jest sobie wielką cnotą; ale gdy się coś dokonywa, należy dokonać tego odrazu jak najporządniej, jak najtrwalej i jak najozdobniej.
Park Aleksandryjski, jako miejsce dla ogrodu, wybrany doskonale. Roślinność tu silna, o wodę łatwo i do miasta stosunkowo blizko, a miejsca co nie miara. Brak dotąd wielkich drzew, ale i te z czasem znaleźć się mogą.
Z czasem park może się zmienić w jedno z najprzyjemniejszych miejsc wycieczek, zwłaszcza jeśli się zmieni w ogród zoologiczny. Za kilka lat, zamiast chodzić do ogrodu Saskiego i smażyć się tam w kurzu, gorącu i papierosowym dymie, może tam będzie można znaleźć cieniste schronienie, chłodne wiślane powiewy i pożyteczną rozrywkę.
Niestety, dziś mamy Saski ogród przedewszystkiem.
A już się poczyna napełniać. Drzewa jeszcze ponuro wyciągają pozbawione liści i pączków, szare, szpetne i wychudłe gałęzie; trawniki nie zielone jeszcze, na ulicach błoto; a jednak już się zapełnia ten stary przyjaciel emerytów, nianiek, dzieci, elegantek i próżniaków. Wczoraj uśmiechnęła się wiosna po raz pierwszy. Ciepłe, prawie nawet gorące oddechy stopiły resztki śniegu. Wreszcie i koniec zimie. Żegnamy ją ze złośliwym uśmiechem, wyciągając ręce ku wiośnie. Witajże, witaj! I rzeczywiście witały ją wczoraj tłumy. Miasto całe roiło się od spacerujących, ogród był pełny, również jak i aleje belwederskie. Każdy poczytywał sobie za obowiązek inaugurować wiosnę. Zjawiły się piękniejsze stroje wraz z weselszemi twarzami. Tu i owdzie otwierano lufciki i okna. Na twarzach ludzkich malowała się już jakby wiara w szczerość pogody. Nie będzie już przynajmniej śniegu! — tak każdy mówił sobie w duszy, rozpinając watowy, za gorący paltot, i ocierając spocone czoło. Tak, śniegu przynajmniej już nie będzie! Kto to wie? Niektórzy myślą już o letnich mieszkaniach, głównie zaś ci, którzy mają je do odnajęcia. Mówią, że mają być tanie. Przynajmniej! Warszawscy właściciele domów znowu popodnosili komorne. Znowu niestety, znowu! Quousque tandem... Lecz zdaje się, że popodnosili nie na długo. Z nadejściem wiosny, mnóstwo zamożniejszych rodzin wiejskich wyjeżdża z Warszawy, gdzie przepędzały zimę; większe mieszkania tu i owdzie poczynają świecić pustkami. Za większemi idą i mniejsze, zajmowane przez mniej zamożne rodziny; ceny spadną, i przyjdzie chwila, w której serca nasze nasycą się zemstą. Zresztą alboż to mało domów buduje się na wszystkie strony! Istotnie mnóstwo, a coraz większe, piękniejsze i coraz obfitsze w drobne mieszkania, które najsowitszy przynoszą dochód. Jest więc nadzieja, że dzisiejsze nadmierne żądania i dowolne podwyżki, od których niema apelacyi, zaczną wychodzić powoli ze zwyczaju, aż w końcu, jako niemożliwe, zupełnie ustaną.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 74 z dnia 6 kwietnia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.