Chwila obecna/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Dowiadujemy się, że Kielce myślą o założeniu u siebie Towarzystwa muzycznego. Zamiar to ze wszechmiar godny pochwały, albowiem lepiej jest słuchać muzyki choćby najgorszej, niż tracić czas w miejscowych knajpach, jak to po większej części czynią urzędnicy w miastach prowincyonalnych. Warszawa niezawodnie nie omieszkałaby dostarczyć Kielcom muzycznych posiłków. Niejedna zawiedziona ambicya, którą ominęło krzesło dyrektorskie w Warszawie, udałaby się do Kielc, powtarzając nie do Kielc wprawdzie zastosowane, ale i w stosunku do Kielc trafne słowa Cezara: «Wolę tu być pierwszym, niż w Rzymie drugim».
A teraz pozwólcie, czytelnicy, że z Kielc przeniosę was do Kalisza, co zresztą z pomocą imaginacyi daleko łatwiej i bezpieczniej można uczynić, niż z pomocą wszelkich używanych u nas środków komunikacyjnych.
Czy wiecie też, czytelnicy, co to jest «przeciętny» Kaliszanin? Otóż napozór zdawałoby się, że jest to jednostka idealna, wypadła z podzielenia ilości cnót, wad, wszelakich dodatnich i ujemnych cech i czynności przez liczbę mieszkańców — w każdym razie jednostka teoretycznie idealna. Tymczasem cóż się pokazuje? Oto że ta jednostka w teoryi idealna — w praktyce jest — chciałem powiedzieć: dyablo nieidealną — mówię zaś: arcy realną. I tak: gdyby ktoś podzielił ilość wypitych kufli piwa przez ilość mieszkańców, pokazałoby się, że przeciętny Kaliszanin ma doskonałe pragnienie. Dalej, jeżeli podzielimy ilość zjedzonych wołów, bułek, chleba, cebuli, ilość wypitej herbaty, ponczu, ilość zjedzonych korcy kartofli, mleka, masła, przez ilość mieszkańców, okaże się, że apetyt przeciętnego Kaliszanina może wzbudzić prawdziwą zazdrość w duszy przeciętnego mieszkańca każdego innego miasta, położonego bądź po prawym, bądź po lewym brzegu Wisły. Dalej jeszcze: ilość zrobionych przez rok plotek przez ilość mieszkańców, świadczy wyraźnie, że i przeciętny Kaliszanin prawie dwa razy więcej interesuje się bliźnim niż sobą samym. Męska połowa mieszkańców twierdzi wprawdzie, że zasługa tak świetnego rezultatu co do ostatniej wypadkowej spada głównie na piękną połowę mieszkanek Kalisza, zwłaszcza zaś na te, które poślubiwszy dziewictwo, doczekały w niem wieczornych dni żywota swego. Ale nie o to chodzi; rzecz w tem, że przeciętny Kaliszanin dobrze je, pije jeszcze lepiej, sypia długo i dużo gada. Zobaczmyż teraz, ile przeciętny Kaliszanin czyta. Ponieważ nie mam pod ręką dokładnej cyfry prenumeratorów Kaliszanina, ani ilości pism wysyłanych do Kalisza z Warszawy, biorę więc te dane, które wziąć mogę. Oto panowie Heybowicz, Giller i Sp., założyli w Kaliszu tanią czytelnię, sprowadzili do niej kilkaset tomów książek i znaleźli w kilkunastotysięcznem mieście ośmnastu prenumeratorów. Wypada ztego, że Kalisz zażądał w swej czytelni ośmnastu tomów, wyraźnie: ośmnastu tomów, co podzielone przez ilość mieszkańców, daje ułamek tomu na mieszkańca tak mały, że go z tego powodu nie cytuję, albowiem w obliczaniu sum większych, zbyt małe ułomki zwykle się opuszcza.
Przeciętny tedy, czyli w teoryi: idealny Kaliszanin — niezbyt idealnie przedstawia się w praktyce. Że jednak między nieprzeciętnymi mieszkańcami pomienionego grodu liczne znajdują się wyjątki, dowodzi tego choćby zapis zmarłego w Kaliszu Walentego Stanczukowskiego, który to zapis niedawno jeszcze silnie zainteresował publiczność. Nieboszczyk, podzieliwszy cały swój majątek, 4.500 rs. wynoszący, na drobne sumy bądź rozmaitym miastom, bądź instytucyom, z warunkiem, aby nie pierwej zostały obdarowanym oddane, niż po latach 120, to jest wówczas, gdy jednostki na tysiące, a dziesiątki na miliony się zamienią. Zacny filantrop i uczciwy obywatel! A jednak cóż powiecie, czytelnicy, że niektórym krytycznym umysłom zapis taki wydał się niezgodnym z zasadami ekonomii, sam zaś p. Stanczukowski niepraktycznym. W istocie był niepraktycznym i wysoce nawet niepraktycznym, słuszną jest bowiem uwaga felietonisty Niwy, że nazwanoby go praktyczniejszym, gdyby np. za owe 4.500 rubli kazał nabyć okowity po cenach dawnych, a następnie sprzedawać po teraźniejszych, lub gdyby kupił dom w Warszawie i po każdem podniesieniu o 3 ruble podatków, podwyższał o 30 rubli komorne każdemu z lokatorów. Zaiste taka praktyczność aż nadto często obecnie jest u nas praktykowana.
Ale cóż bo u nas nie jest obecnie praktykowane? Od czasu, jak odbył się bal w Czerwonym domu na Lesznie, nie dziwią się już w Warszawie niczemu. Ale czy wiesz, czytelniku, co jest Czerwony dom na Lesznie? Jeżeli jesteś kupcem pierwszej lub drugiej gildyi, wiesz to niezawodnie, może nawet empirycznie; jeżeli zaś nie jesteś kupcem, muszę cię objaśnić, że jest to jedyne miejsce w Warszawie, gdzie nietylko nie podnoszą komornego, ale nawet darmo mieszkania dają. — Proszę? — powiesz: — chciałbym w tym domu mieszkać! Co do mnie, przed balem nie radziłbym ci nawet in effigie, gdyż jest to, po prostu mówiąc, koza za długi — ale po balu, doprawdy sam nie wiem: radzić czy nie radzić? Bawiono się — słyszałem — tak dobrze, jak na żadnym z rautów ubiegłego karnawału lub postu. Niektórzy nawet wyrażają nadzieję, że w przyszłości dom ten zastąpi dotychczasową Resursę kupiecką; raz dlatego, że w dotychczasowej, coraz większy brak resursu wesołości czuć się dawał, a powtóre, że w nowej wyłącznie kupiectwo nasze ma brać udział. Obawiają się nawet, że natłok kandydatów będzie zbyt wielki, jak na niezbyt rozległy dotychczasowy budynek; optymiści jednak pocieszają się myślą, że właśnie entuzyazm ten kandydatów powstrzyma wielu z nich od nagłych a niespodziewanych wycieczek za granicę, które dotąd tak bardzo bywały w modzie.
Oto i jedna z ważniejszych nowin ubiegłego tygodnia. Drugą taką nowiną jest świeżo zaprojektowane założenie salonu porady prawnej w Warszawie. Ma to być coś w guście lecznicy. Rzecz jeszcze jest podobno w powietrzu, ale kto wie, czy nie przyjdzie do skutku. Miałaby ona tę dobrą stronę, że jeżeli nie położyłaby końca pokątnemu doradztwu, to przynajmniej ograniczyłaby je w znacznej części. Za pewną, niezawodnie wielce umiarkowaną kwotę możnaby każdej chwili zasięgnąć rady prawników młodych i pełnych energii. W praktyce, założenie takiego salonu napotka zapewne niemało trudności; spróbować jednak nie zawadzi. Lecznice idą wcale dobrze i przynoszą założycielom czyste zyski, możeby więc i salony porady szły dobrze. W każdym razie wynagrodzenie musiałoby tu być zależne od wielkości sprawy, co zresztą sami prawnicy obmyśleliby dokładnie bez naszej pomocy.
Bądź co bądź, jeżeli rzecz przyjdzie do skutku, to żyć nie umierać, i tylko się procesować w Warszawie. Pokazuje się, że na wszystko będą niezadługo ulepszone sposoby. Będziemy tanio się leczyli, tanio procesowali; słowem, przyszłość uśmiecha się nam i obiecuje bardzo wiele.
Z tych obiecanek pragnęlibyśmy szczególnie, aby jedna nie stała się cacanką. Oto, mamy podobno dostać źródlaną wodę do picia. Pan Kaczkowski wskazał po lewym brzegu Wisły aż jedenaście źródeł czystej jak łza a zimnej jak lód wody, którą gdyby tylko jakimikolwiek sposobami sprowadzić do Warszawy, nie pilibyśmy tak wielkiej ilości gliny, mułu i wielu innych mniej jeszcze pożywnych, a przedewszystkiem mniej zdrowych niż glina i muł, ingredyencyi rozpuszczonych w wiślanych falach. Dziś już, ile mi wiadomo, robią ludzie zakłady, czy municypalność sprowadzi te źródła, czy ich nie sprowadzi do Warszawy. Co do mnie, trzymam za tymi, którzy utrzymują, że źródła będą sprowadzone; nie zakładam się tylko o to, kiedy będą sprowadzone, bo tego nikt przewidzieć nie zdoła. W każdym razie winniśmy się cieszyć, że jeżeli nie my sami, jeżeli nawet nie nasi synowie lub wnuki, to przynajmniej prawnuki nie będą tak zależeli od wodociągów, jak my.
Okropna to bowiem sprawa z tą Wisłą i z tymi wodociągami! Kiedy w Wiśle wody mało, w wodociągach niema ani wody ani ciągnienia; kiedy zaś Wisła duża, wodociągi się zatykają, jak to się dzieje w tej chwili — i pijemy żur nie wodę, który sprowadza rozmaitego rodzaju choroby. W takich chwilach woda źródlana byłaby prawdziwem dobrodziejstwem.
Wspomnieliśmy o Wiśle i znacznem jej w ostatnich dniach wezbraniu. Rzeczywiście wysokość wody dochodziła do tego stopnia, że już poczęto obawiać się powodzi. Prawdziwie piękny widok ujrzeć teraz można z wysokości mostu lub zjazdu. Woda wystąpiła szczególnie od strony Pragi poza bulwary. Domy na Pradze, schowane za wałem ochronnym, zdają się spoglądać jakby z ironią przez wał na fale, tak dawniej dla nich zgubne i straszne. Park praski do połowy prawie pod wodą, która, wcisnąwszy się między aleje, gęste wierzby, jałowiec, potworzyła jakby stojące, mętne, ale spokojne jeziora. Saska Kępa również prawie całkowicie pod wodą: tu wzrok gubi się na tych ogromnych błękitnych obszarach wód, które zalały niedoścignione okiem przestrzenie. Wieczorem, gdy słońce zachodzi pogodnie, wówczas obszary te, odbijając błękit i słońce i zorze wieczorne, stają się jakby drugą zorzą, rozpiętą po ziemi. Czasem przed oczyma przesunie się maleńka łódka rybacka. Zjazd i most roją się mnóstwem ciekawych osób, które albo gubią wzrok w dali, lub przechylone przez poręcz mostu, wpatrują się w ogromne żółte fale, niby szybko i narwisto, a jednak z pewną potężną ociężałością posuwające się naprzód.
Piękna od kilku dni pogoda sprzyja tym ciekawym turystom.
Rzeczywiście pogodę mamy już stanowczo, a raczej wiosna stanowczo już nastała. W dzień, koło południa, bywa nawet gorąco; nakoniec ukazały się już niezawodne zwiastuny wiosny: kwiaty.
Tak jest, zjawiły się już w formie małych bukiecików sasanków, które owinięte w zielony listek i posypane utartym fijołkowym korzeniem, mają zastępować fijołki. Małe chłopcy, trudniący się sprzedażą bukiecików, latają na wszystkie strony, chwytają niemal za poły przechodniów, proszą, pochlebiają, słowem używają wszelkich możliwych sposobów do spieniężenia swego towaru. Jeżeli idziesz sam, miły czytelniku, łatwo sobie z nimi dasz radę; ale jeżeli towarzyszysz kobiecie, a do tego młodej i ładnej kobiecie, z którą jesteś na stopie ceremonialnej, i której nie bardzo śmiesz kupić i ofiarować bukiecik, wówczas częstokroć bywasz w niemałym ambarasie.
Zaledwo bowiem wszedłeś w jakąś bardziej zwiedzaną ulicę, zdaleka widzisz, jak dąży ku tobie obdarty kwiaciarz i mówi:
— Panie! kup pan bukiecik, nie drogo sprzedaję! dychacza biorę, dulca biorę.
— Idź sobie! — odpowiadasz.
— Panie! jak Stwórcy dobrze życzę, kup pan dla panienki.
W tej chwili nie wiesz co masz robić: uśmiechasz się umiarkowanie w mądry sposób do swej towarzyszki, mieszasz się i dajesz chłopcu nieme, ale wymowne znaki, żeby sobie poszedł do dyabła.
— Panie! — woła mały psycholog: — taka ładna panienka, jak życzę szczęścia Bogu! ja żebym z taką chodził, tobym nie żałował... Phi! phi!
Mieszasz się jeszcze bardziej; wreszcie chcąc kres położyć sytuacyi, odzywasz się:
— Pani pozwoli?
— Ależ panie!
— Weźmie panienka — wtrąca chłopak: — powzdraga się i weźmie, jak Boga kocham!
Radbyś go za uszy złapał i podrzucił aż do zenitu, ale przy towarzyszce nie wypada. Dałbyś mu wreszcie dwa razy tyle za każdy bukiecik, ale nie śmiesz kupić go dla swej towarzyszki; nie możesz zaś zatrzymywać jej, aby kupić dla siebie. Ale przypuszczam, że towarzyszka twa zgadza się na bukiecik. Otóż naprzykład: pokazuje się, żeś zapomniał w domu portmonetki; albo co gorsza, że nie masz drobnych i dajesz rubla, żądając wydania reszty.
— Reszty? he! reszty? Albo to taka panienka nie warta rubla — woła mały potwór: — jabym dla niej dał dziesięć! hu! hu!
Zrzekłeś się więc i reszty. Ale przypuśćmy, że przyszedł na cię dzień feralny. Oto idziesz dalej i nagle po przebyciu dziesięciu kroków słyszysz:
— Panoczku! daj grosik, trzy dni nic nie jadłem...
Czasem taka odyseja po Warszawie jest godną istotnie opisu. Przyszedłszy nie dalej niż od domu Kronenberga do Teatru, lub od Śto-Krzyskiej do Poczty, możesz być napadniętym przez kwiaciarza, druciarczyka, przez młodą dziewczynę sprzedającą z płaczem (przez 12 godzin) kalendarzyki kieszonkowe; słowem: przez cały legion istot, których zatrudnieniem jest żebractwo pod pozorem handlu. Jeżeliś się nakoniec cudem jakim wymknął nie znudzony i nie oszołomiony, nie mów jeszcze hop! bo możesz łatwo się spotkać z żebractwem bez pozoru handlowego.
Patrz: oto zbliża się młoda i dość przystojna kobieta, nieźle nawet ubrana, i mówi równie płaczliwie, jak szybko:
— Panie, poratuj! jam wdowa, mąż mi umarł; rok tylko z nim żyłam: jedenaścioro biednych sierot z głodu umiera etc.
Czasem to będzie pseudo-emigrant z czerwonym nosem, który dla cywilnych jest emigrantem, dla wojskowych byłym wojskowym, dla Abdul-Medżida byłby Turkiem i czem kto chce wreszcie. Ten nie prosi cię odrazu o jałmużnę, ale przedewszystkiem pyta o mieszkanie angielskiego konsula.
Przypatrujesz mu się, przypominasz coś sobie, wreszcie mówisz:
— Ależ mój panie! pan mnie już przed rokiem pytałeś o to samo.
— Ah! pardon, monsieur!
Z temi słowami znika.
Dziś i żebranina staje się ulepszoną: staje się sztuką, opartą na znajomości serc ludzkich. Dziś, dawny typowy dziad, który to nucił po bramach, a siedząc pod kościołem wyciągał puszkę od szuwaksu, lub glinianą miseczkę, krzycząc, aż się rozlegało: «Wspaniały dobroczyńco!» etc. etc. — dziś taki dziad, mówię, staje się rzadszym. — Trzyma się jeszcze kościołów, pomniejszych ulic, wreszcie głównie Powązek, ale lepsze, bogatsze i piękniejsze dzielnice miasta opuścił, wyparty przez nowy, bardziej ucywilizowany gatunek. Za to ten ostatni rozmnaża się z coraz większą szybkością, eksploatuje domy, ulice, cukiernie, restauracye, ogrody i często, jak słychać, ma się wcale nieźle. Wielka to jednak klęska, czytelnicy, a tem groźniejsza, im szersze przybiera rozmiary. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest anormalny stan społeczeństwa, jest... ale pocóż ja wpadam w ten kaznodziejsko-ekonomiczny styl? To rzecz już nie moja, to rzecz artykułów wstępnych. Ja tylko daję obraz — ja wreszcie częstokroć zwracam uwagę, której to uwagi waszej, łaskawi czytelnicy, wstępne artykuły nietylko na kwestyę, o której traktują, ale czasem nawet na siebie zwrócić nie mogą.
A może chcecie wiedzieć, czyja to wina: czy one, to jest artykuły, nie przedstawiają rzeczy w sposób dość ponętny, czy może wy niedosyć chętnie czytacie rzeczy poważniejsze, przekładając nad nie felietony, choćby tak pobieżnie, jak niniejszy kreślone? Czy chcecie to wiedzieć? Jeżeli chcecie, to czytajcie!... artykuły wstępne, — tam i o tem coś znajdziecie.
A teraz, na zakończenie jeszcze jedna wiadomostka.
Nasze sfery teatralne mocno są zainteresowane pewną książeczką, która niedawno nadeszła z Krakowa do Warszawy. Książeczka ta nosi tytuł: «Pamiętniki aktora teatru w Gawronowie». — Autor kreśli w niej strony quorum pars magna fuit, a kreśli z życiem i prawdą, jak człowiek, który patrzał na wszystko własnemi oczyma. — Interes, jaki książeczka budzi, tłómaczy się tem, że pod bardzo przezroczystemi nazwami występują w niej osoby żyjące, dobrze znane i dotychczas występujące na scenie, bądź to w Gawronowie (Krakowie), bądź nawet na naszej. — Pamiętniki odsłaniają życie prywatne i zakulisowe artystów, malują przedstawienia teatralne tak, jak one, nie od strony publiczności, ale od strony wewnętrznej teatralnej się przedstawiają. — Autor prowadzi nas za kulisy, do garderoby teatralnej, słowem wszędzie, gdzie sam jako artysta ma dostęp. Niektóre postacie (jak np. postać Anny Klonowskiej) kreślone są z psychologiczną trafnością, a nawet z pewnym artyzmem. Przytem pamiętniki te tem się jeszcze od wielu prac tego rodzaju różnią, że nie są wcale paszkwilem, w którym osobista zawiść pragnie poniżyć i oczernić niemiłe sobie osoby. Przeciwnie, autor chętniej chwali niż gani — wogóle zaś, z wyjątkiem jednej, wspomnianej Anny Klonowskiej, która kreślona jest z pewną osobistą predylekcyą, stara się utrzymać na stanowisku objektywnem.
Wadą tych pamiętników jest zbyteczna w całem opowiadaniu pobieżność, brak proporcyi i nakoniec pośpiech, skutkiem którego język nie zawsze odpowiada wymaganiom poprawności.