Chwila obecna/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Nareszcie uformował się nowy komitet Towarzystwa muzycznego. Szło jak po grudzie, ale posiedzenia ogólne i posiedzenia szczegółowe, agitacye wyborcze, wota ufności i nieufności, wnioski, mowy, poprawki, — słowem, cała owa technika parlamentarna, której w ostatnich czasach więcej w Towarzystwie niż muzyki, a która miała pomagać do wytworzenia nowej władzy, zrobiła przynajmniej — może zresztą pomimowoli, tyle, że nie zdołała przeszkodzić uformowaniu nowego komitetu. Jest komitet, a więc będzie i muzyka. Pokrzepieni tą radosną nadzieją, gotowiśmy usprawiedliwić czasy interregnum, to jest okres między rozejściem się jednego a sformowaniem nowego komitetu — owe czasy rzeczypospolitej z domyślnym trybunem Narwickim na czele. Przyszły historyk Towarzystwa muzycznego, jeżeli to tylko nie będzie uprzedzony jaki meloman, któremu przedewszystkiem chodzi o muzykę, potrafi nie tylko usprawiedliwić ową epokę przełomu, ale nawet podnieść te jej zasługi, które niezawodnie położyła kształcąc parlamentarnie niewykształcone parlamentarnie nasze społeczeństwo. Istotnie, otucha wstępuje w serce moje na myśl, ile jednak mamy prawdziwych zdolności, które tak świetnie zabłysły w czasach agitacyi wyborczej; ilu doskonałych mówców, ile głów niewyczerpanych w pomysły, dążące prosto ku uszczęśliwieniu, rozszerzeniu i utrwaleniu wszelkich instytucyi; ile nakoniec wielkości, które niezawodnie więdłyby i marniały zapoznane, gdyby nie owe przewroty muzyczne, obecnie należące już wprawdzie do przeszłości, ale zawsze pamiętne przez wielkie reformy, jakie zdołały przeprowadzić.
Dzięki nakoniec tym przewrotom, życie towarzyskie naszego miasta, które już poczęło było usypiać, ożywiło się znakomicie. I jakże zresztą mogło być inaczej? Czyż salony dam, należących à tout prix do opozycyi i biorących gorący udział we wnioskach, poprawkach i agitacyach, mogły pozostać zamknięte dla bohaterów agitacyi wyborczych? Byłoby to równie nienaturalnem, jak i nagannem. Salony więc otworzyły się dla bohaterów, tak, jak otworzyły się i serca córek opozycyi: dziewicze serca tych wszystkich niepełnoletnich, pełnoletnich i przepełnoletnich kwiatów, dla których opozycya wywalczyła większe prawa, większe niż dawniej prerogatywy. O piękne kwiaty! o wy, córki opozycyi, nim przyjdzie czas, że zasiądziecie w komitecie i komisyi rewizyjnej, powiem wam na ucho, że nie dziwię się. Dobra jest muzyka, dobre wieczory piątkowe — ani słowa; ale jest coś lepszego od piątków i od muzyki, a tem czemś lepszem jest oddać serce prawdziwie wielkiemu człowiekowi. Ach! być Heloizą Abelarda, być oblubienicą męża, którego nazwiska nikt bez sakramentalnego zaimka nasz nie ośmieliłby się wymówić; być żoną męża, którego parasol i kalosze potomność pod szklanym kloszem umieści i w muzeach z podziwem i namaszczeniem oglądać będzie; opleść bluszczowemi ramiony wspaniały dąb, który sam nie wie, gdzie się wierzch w obłokach podział; lecieć do słońca wraz z orłem — czyż nie jest największe szczęście dla kobiety? Cóż więc dziwnego, że otworzyłyście serca, i że oczy wasze, patrząc na młodych agitatorów, zdały się mówić: Wejdź, panie! przybytek cichy czeka cię! Wejdź, panie — tu radość, tu szczęście, tu cisza, tu wesele i zapomnienie życia. Niech nikt nie wmawia we mnie, że tak nie jest. Wiem ja dobrze, że stan małżeński ma swoje kłopoty i umartwienia, ale wiem także, że poświęcenie ma swój urok i nie cofa się przed lada przeszkodami, zwłaszcza jeżeli chodzi o poświęcenie serca dla geniuszu, dla prawdziwej a potężnej wielkości.
Tyle jak na dziś, o domorosłych wielkościach, w przyszłości bowiem nieraz jeszcze może do nich powrócimy, a teraz zajmijmy się naszemi sprawami domowemi, o których nie tylko zagraniczne pisma nie piszą, ale i my sami albo niewiele wiemy, albo nie chcemy wiele wiedzieć. Do takich spraw należy niezaprzeczenie Spółka Jedwabnicza. Pomimo ustawicznych nawoływań prasy, pomimo wszelkich wysileń Spółki, sprawa jedwabnictwa krajowego nie zdołała u nas wzbudzić żywszego zainteresowania się w naszej publiczności. Prawda, że dawny zarząd Spółki nie działał z należytą energią, ale kto wie, czy w ten stan apatyi, z którego jedni się naśmiewali, a drudzy ciągnęli osobiste korzyści, nie pogrążyła po części zarządu obojętność publiczna, z której nie umieliśmy się otrząsnąć do dziś dnia: do dziś dnia bowiem wielu, zwłaszcza obywateli ziemskich, uważa sprawę jedwabnictwa za zabawkę w najlepszym razie nieszkodliwą, ale i nieużyteczną. Czy jednak pogląd taki jest słuszny? Owóż, bez najmniejszej wątpliwości, zdania podobne nie tylko nie mają za sobą ani odrobiny słuszności, ale nawet są ciężkim grzechem przeciwko ekonomicznym interesom kraju. Jedwabnictwo może poprostu przynieść krajowi w przyszłości miliony, i niema żadnej dobrej racyi, dlaczegoby przynieść ich nie miało. Drzewa morwowe wytrzymują nasz klimat tak dobrze, a może i lepiej, jak gruszki, śliwki, ogrodowe jabłonki lub wiśnie; hodowla jedwabników nie wymaga wielkich nakładów; nie zajmuje wielu rąk, nie wymaga studyów. Rzecz to prosta, którą lada kto potrafi; słowem, jest to jedna z najtańszych a zarazem najkorzystniejszych produkcyi. Dlaczegóż więc mamy przez lenistwo i opieszałość pozbawiać kraj jednego z bardzo potężnych źródeł dochodu? We Francyi, przeszło sto lat wprowadzenie jedwabnictwa spotykało zacięty opór, a dziś przynosi jej miliony. Wszystkie argumenty, jakich dziś przeciwnicy jedwabnictwa u nas używają, były użyte już wówczas. Mówiono, że klimat Francyi nieodpowiedni; że hodowla się nie opłaci; że jest stratą czasu — dziś argumenty te przebrzmiały, a kraj ma miliony. Naprodukujemy jedwabiu, a nie będzie fabryki, któraby go kupiła — mówią dziś niechętni wszelkiej nowości konserwatyści. Naprodukujcie jedwabiu, a znajdą się fabryki — odpowiadamy wsparci doświadczeniem innych krajów. Nie lekceważcie sprawy; jeśli nie wy, to wasze wnuki i prawnuki doczekają się plonów i błogosławić was będą za wasze prace i niewynagrodzone na razie trudy. Pamiętajcie, że kto dziś zasadza jedno drzewo morwowe, ten w przyszłości rzuca garść złota do krajowego skarbu. Pamiętajcie, że jest to jedna z najważniejszych spraw społecznych, której pomyślne rozwiązanie nieobliczone korzyści przynieść nam może.
Ale sprawa ta, póki nie przejdzie ze szpalt dziennikarskich na pole rzeczywistości zmysłowej, póty pozostanie tylko marzeniem i zbiorem dobrych chęci. Największy obowiązek cięży tu: na obywatelstwie ziemskiem, które samo tylko może plantacye morwowe wprowadzić i rozpowszechnić — i na duchowieństwie wiejskiem, które, prócz tego, może w hodowli jedwabników znaleźć równie miłą, jak pożyteczną pracę, niezbyt utrudzającą a obfitą w następstwa.
Dalej nie trzeba zapominać, że jeden rodzaj przemysłu, mianowicie przemysł gorzelany, dawniej tak nieproporcyonalnie do innych gałęzi rozwinięty, teraz upada; dlaczegóż więc nie przygotować zwolna pola dla drugiego rodzaju przemysłu. Że zaś gorzelnictwo upada, na to zdaje się nie trzeba dowodzenia. Wysokie podatki akcyzne i brak gotówki, ta epidemiczna choroba obywateli ziemskich, sprowadzą niezawodnie znakomite zmniejszenie się produkcyi wódki. — Mniejsze gorzelnie upadną jeszcze za dni naszych, a pozostaną tylko większe, jako przedsiębiorstwa fabryczne, na znacznych kapitałach oparte. Otóż, gdyby jedwabnictwo, które nader małego potrzebuje nakładu, zastąpiło z czasem przemysł wódczany, zyskaliby na tem obywatele jeszcze i z tego względu, że nie potrzebowaliby na spłacenie akcyzy zaciągać żydowskich długów, lub też sprzedawać produktu po cenach, jakie brodaty wierzyciel, przy nadejściu terminu długu, bez względu na ceny targowe nakłada.
Energiczny dzisiejszy zarząd spółki z pewnością nie da, na wzór dawniejszego, powodu do znanego żartu, że w naszem towarzystwie jedwabniczem — jedwab niczem. Możemy zaręczyć, że obecnie sprawy spółki będą przeprowadzane z energią i z wytrwałością, które mimo wszelkich przeszkód, nie dadzą nikomu zaspać gruszek w popiele.
Nakoniec i dziennikarstwo winno, choćby aż do znudzenia, zajmować czytelników tą sprawą. Będziemy wołali i napominali bez względu na zarzuty, że się powtarzamy zbyt często. Chcecie, byśmy się nie powtarzali, czytelnicy? Krótka na to rada: sadźcie morwy i hodujcie jedwabniki. Oto czego żądamy.
A teraz możemy przejść do dalszych spraw chwili obecnej.
Posiedzenia wszelkiego rodzaju towarzystw, teatr, koncerty i odczyty — oto najważniejsze fakty z dziejów tygodnia. Koncert na niezamożnych studentów uniwersytetu powiódł się jak zwykle znakomicie, przyniósł jak zwykle znaczny dochód i wywołał jak zwykle liczne a pochlebne wzmianki w rozmaitych pismach o gotowości Warszawian w niesieniu pomocy kształcącej się młodzieży, o żywem poczuciu obywatelskich obowiązków, i tym podobne. Nie myślę temu zaprzeczać, ani narażać się moim czytelnikom przez odmawianie im tych grzeczności, na które istotnie zasługują, ale zwrócę uwagę na jedną okoliczność. Wartoby też pomyśleć i o gimnazyach. Studenci uniwersytetu stosunkowo w daleko lepszych znajdują się warunkach. Są starsi, wykształceńsi; łatwiej mogą znaleźć czy to lekcye, czy jakiekolwiek inne zajęcie, gdy tymczasem uczniowie z gimnazyum pozbawieni są tego rodzaju pomocy. Dalej, student, zalegający z zapłatą wpisu, mimo rygoru, jaki przestrzegany jest w uniwersytecie, więcej ma łatwości czy to w przedłużeniu sobie terminu wpłaty, czy to w uwolnieniu się od niej całkowitem, niż uczeń gimnazyum, dziecko jeszcze bezbronne wobec losu i niezaradne. Pomyślmy i o nich. Niektórzy z nich w trudnych i bardzo trudnych znajdują się warunkach. Ileż to się czyta ogłoszeń w obudwu kuryerach o uczniach, nie mających paltotów na zimę, lub książek do nauki. Prywatne miłosierdzie zapobiega temu jak może, ale nie zawsze może — i zresztą jałmużna prywatna upokarza, upokarza nawet dzieci — które nadto jeszcze młode, by zapracowały na siebie, dość są jednak rozwinięte, by zapłonąć wstydem, gdy obca prywatna dłoń wyciąga się ku nim z jałmużną. W miastach prowincyonalnych miejscowe gimnazya stosunkowo w lepszem są położeniu. Tam co rok albo i częściej odbywają się to koncerty, to teatry amatorskie, z których dochód na wpis i mundurki się przeznacza; w Warszawie uwagę ogólną absorbuje uniwersytet — gimnazya zaś zostawione są same sobie. Pomyślmy więc i o nich; pomyślmy z tą gotowością serdeczną, z jaką myślimy o uniwersytecie, a zachowamy nauce niejeden młody umysł, który nędza od niej odrywa.
Oby te słowa nie były głosem wołającego na puszczy!
Cóż więcej wam powiem, czytelnicy? Opera włoska opuściła nas; zimowe ptaki, śpiewające za pieniądze, i Bóg widzi — za grube pieniądze, odleciały, a wiosenne skrzydlate ptaki, śpiewające po bożemu za darmo, nie przyleciały jeszcze. Ach, ta wiosna! ta wiosna! Nie mogę sobie darować pewnego uniesienia lirycznego na cześć wiosny, jakiego dopuściłem się jeszcze w zaprzeszłym felietonie. Mój Boże: w duszy grały mi już fujarki wieśniacze, ptactwo śpiewało w zagajnikach, słyszałem szelest strumieni, powstałych ze stopniałego śniegu, widziałem zielone pąki na drzewach; gotówem przysiądź, że kreśląc tamte hymny, słyszałem już kukułkę w dąbrowie; a tymczasem, w chwili, gdy piszę te wyrazy, śnieg niesie swoje płatki, zacina wiatr, i mimowoli przypomina się gawędka, poczynająca się od słów:
«Cóż, Michale, tam na dworze?
«Źle — że człowiek wyjść nie może».
Istotnie źle jest, a będzie jeszcze gorzej, bo oto i wielki tydzień. Jeżeli jesteś żonaty, o czytelniku! to wiesz, co to znaczy. Żona zapowiada ci, że nie myśli wprawdzie piec święconego, ale ot... byle tam coś mieć dla gości — i od tej chwili poczyna się w domu jarmark. Zamiast zwykłych rozmów, słyszysz tylko narzekania, że jaja podrożały, że rzeźnicy zdzierają, że trzeba kupić to rodzynków, to fig, to orzechów. Coraz to ciężej wzdychasz i coraz częściej sięgasz ręką do kieszeni. Coraz to częściej słyszysz przytem takie zdania, jak np.: «Ja także jestem oszczędna, i z pewnością nie wydam więcej niż potrzeba, ale przyznam się...» Tu następuje lekkie ruszenie ramionami i pewien grymasik, który rozumiesz tak dobrze, jak i ja. — Źle: żona w coraz gorszym humorze. Frazes: «Nudzisz, mój drogi!» poczyna stawać się w jej ustach przysłowiem. — Z kuchni dochodzą cię dyalogi tak ożywione i tak smaczne, jak echa Przeglądu Tygodniowego. Na dobitkę post. Żona nie da z mięsem. Napróżno rzucasz w przejściu wzrok pełen namiętności na czerwone wzgórzystości szynek i wieńce wonnych kiełbas. A uciekniesz z domu i zjesz w restauracyi z mięsem, to znów wyrzuty sumienia męczą cię. Coraz gorzej! — Ktoś dzwoni: wchodzi rządca domu z listą przesłaną z magistratu, uśmiecha się, jak gdyby coś najdowcipniejszego miał powiedzieć i z niezwykłą tej potworze słodyczą mówi, pokazując mu listę: «Oto nazwisko pana dobrodzieja... pan dobrodziej zechce wpisać, ile ofiaruje na ubogich» A ty odpowiadasz: «Ofiaruję dyab... chcę mówić: dyabelnie niewiele, bo ciężkie czasy» — i ofiarujesz jakiegoś tam rubla, bo mniej dać nie wypada. W wielki piątek, gdy wszyscy mężowie z żonami i dziećmi żon swoich (jak mówi Pismo) idą na groby, idziesz i ty wedle starego obyczaju z żoną i małym Jasiem. Wchodząc do kościoła, starasz się przemknąć między dwoma stolikami, przy których kwestują arystokratyczne damy; patrzysz w sufit sklepienia kościoła i odkrywasz w niem nieznane ciekawości, które nie pozwalają ci zauważyć, że właśnie arystokratyczna dama uderza pierścionkiem w tacę i uśmiecha się, spoglądając na ciebie wzrokiem przechodzącym wszelkie pojęcie, jakie o uprzejmości mieć można. Już sądzisz, że dzięki sklepieniom przemknąłeś się między Scyllą a Charybdą, gdy nagle słyszysz głośne: diaaa! swojego Jasia. Co się stało? Jaś poszedł do stolika, dostał od damy obrazek i dziękuje jej. Cóż robić! trzeba i tobie za Jasia podziękować. Wydobywasz trzy ruble. — «Jaki grzeczny pański synek! — słyszysz od arystokratycznej damy — jak się grzecznie kłania!» — Już ja mu się ukłonię, myślisz sobie, jak tylko przyjdziemy do domu, — i wreszcie wracasz do domu zły, bo lekki i głodny.
Wielka sobota: niepodobna w domu wytrzymać! Coś się tam przypaliło czy przyswędziło, czy przydymiło. Jaś łasował rodzynki z brytwanny i sparzył się. W domu krzyk, zgiełk, hałas. Żona nieubrana, nieuczesana, zamączona. Przekonywasz się, że jest to osoba opryskliwa, wychodzisz na ulicę i przychodzisz późno w nocy.
Wielka niedziela: Ranek. Jesteś zły; nie patrzysz na żonę. Idziecie do kościoła. Godzina 1-sza: wracacie. Żona wychodzi do drugiego pokoju i wkrótce wraca, niosąc talerz z jajkiem święconem. Spoglądasz na nią. Cóż to za rozkoszna, milutka i czyściuchna istota! Ciemne jej włosy wiją się ślicznie uczesane nad białem czołem, a w łagodnych niebieskich oczach ma łzy. Padacie sobie w objęcia i rozczulacie się. Godzina kwadrans na trzecią: zjadłeś święcone, napiłeś się ciepłego bulionu, nakładasz fajkę, siadasz koło żony na kanapie i poczynasz śpiewać:
«Raz gdy w gaiku zielonym
«Korydon ujrzał Palmirę...»
(etc. na nutę: «Było to pod Ciechocinkiem»).
Wesołych a spokojnych świąt, czytelniku.