<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Cicha miłość
Podtytuł Obrazek znad Wisły
Pochodzenie Poezje Michała Bałuckiego
Wydawca Wydawnictwo „Kraju”
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia „Kraju”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
CICHA MIŁOŚĆ.
(Obrazek z nad Wisły.)

CICHA MIŁOŚĆ.
(Powiastka z nad Wisły.)

PRZEDMOWA.

Z obrazków ziemi méj Krakowskiéj, świętéj
Na trzech mogiłach tak cudnie rozpiętéj,
Z złotych chwil szczęścia i z cichéj boleści,
Usnułem wątek téj mojéj powieści
Biednéj, nieśmiałéj, jak pacholę bose,
Co ma łzy w oczach — i korny ją niosę,
Jako w Jehowy świątynię w ofiarę
Noszono niegdyś synogarlic parę.
Wy, którym wielcy nucili poeci,

Nie gardźcie piosnką, co mi z serca leci;
Przy posągowém wielkich mistrzów dziele
Piosenka moja jak bluszcz się rozściele,
I marmurową pierś oplecie drżąca,
Drżąca z radości, że o nich potrąca.


I.

Dzień się kończył. Ponad Wisłą było
W owéj stronie, kędy Wawel siedzi,
Tak spokojnie, uroczyście, miło,
Jako w młodéj duszy po spowiedzi.

Stary zamek — w około topole,
Chat rybackich kilka w sadów wieńcu,
Kilka białych domków na Zwierzeńcu,
I błękitna, cicha Wisła w dole —
Oto wszystko, co w nadwiślu było,
Ale wszystko tak się to złożyło,
Że tu człowiek o szczęściu śnić może.

Dzień się kończył i w białym klasztorze
Już na aniół pański dzwony dzwonią;

Słońce gasło na bielańskim borze,
A niebiosa, rozmarzone wonią
Letnich kwiatów — błękity zmierzchłemi
Coraz niżéj spadały ku ziemi.

Jasna ścieżka nad Wisłą się wije,
Za wierzbami stoi domek biały,
I wyziera na świat tak nieśmiały,
Jak dzieweczka, gdy twarz w rąbek kryje.
Cicho było w domku — u okienka
Młoda jakaś siedziała panienka
I zajęta szyciem cicho śpiewa,
A błyszczące promyki zachodu
Zakradły się z lekka do ogrodu,
I patrzały na dziewczę przez drzewa,
I przez białych firaneczek dwoje,
I przez gęste w okienku powoje.

Bo patrzenia była téż i godna:
Chociaż blada, lecz dziwnie urodna,
Oczy ciemne, a przecież blondynka,
Napół smętna, pół figlarna minka;

Ale smutnie skończę o niéj gadkę,
Gdy wam powiem: panna biedną była,
I przy sobie chorą miała matkę,
I dla ludzi za pieniądze szyła,
I tém siebie i matkę żywiła.

Lecz niech wam się zaraz łzy nie marzą,
Co z westchnieniem płyną bladą twarzą
I ku wczesnéj prowadzą mogile;
Bo w tym domku biednie, ale schludno,
I cichego szczęścia było tyle,
Że obdzielić byłoby nietrudno
Tysiąc takich, którym świat zazdrości
Głośnych uciech i głośnéj radości.
O! im było dobrze w téj chudobie,
Jak gołąbki kochały się obie.

Po południu w święta i niedziele
Pan Stanisław czasem u nich bywał,
Z matką, z córką ugadał się wiele,
Pośmiał trochę, albo co czytywał,
Lub rysował dla panny Anieli

Deseniki; to téż nic dziwnego,
Że jakoby zbawienia dusznego
Tak Anielcia czekała niedzieli.
A gdy przyszedł i gdy do drzwi wchodził,
To jak młotkiem serduszko jéj biło,
I rumieńczyk na twarz jéj wychodził.
A nie przyszedł, — dziwnie smutno było,
I jéj oczy były jako kwiecie,
Gdy je w lśniące łzy obiorą deszcze....

Ale toć wy nie Anielka przecie,
To nie znacie Stanisława jeszcze;
Więc pozwolcie — kilka lat wstecz wrócę,
I o Staszku co nieco zanucę.


II.

Była jesień smutna jako wdowa,
Wieczór blizki. Drogą do Krakowa
Szedł chłopczyna jakiś biedny, bosy;
Ciemne oczka miał i ciemne włosy,
A był w brudnéj, podartéj siermiędze.
Oj! niejednę znać wycierpiał nędzę,
Bo mu liczko zapadło, zbiedniało,
A oczęta łzawe tak nieśmiało
I po niebie i ziemi patrzyły,
Jakby one macochą mu były.

Zkądże, dokąd chłopiec młody kroczy?
Nie od szczęścia, nie od dobréj doli,
Bo za siebie nie biegną mu oczy,

Nie za szczęściem, bo idzie powoli.
Aż gdy przyszedł na wysokie wzgórze,
Stanął nagle zdziwiony wśród drogi,
I z podziwu zrobił oczy duże,
I do klęczk gięły mu się nogi;
Bo ujrzało ze wzgórza pacholę
Jak niebieska rzeka zwolna płynie,
A nad rzeką z kościołami w dole
Miasto duże — że jemu, co zgoła
Nic nie widział prócz swojego sioła,
Aż poczęło się mącić w głowinie.
Słucha mały — dzwonów choć ze dwieście
Na wieżycach huczy w oném mieście,
A słoneczko promienie tak miota
Od zachodu, że wszystko jak z złota
I ze srebra. Dwie stare mogiły
Jak piastunki miasto w sen niańczyły,
A klasztorne dwie wieżyczki białe,
Nad bielańskie lasy wybujałe,
Wyglądały niby dwaj anieli,
Co spłynęli z nieba z cichą rosą,

I w Piastowską chatę idą bieli,
I pociechę w białych skrzydłach niosą.

Tym sierotą, to był Staszek mały.

Już zciemniało i gwiazdy już tlały,
A sierota bez dachu i w biedzie
Szedł i płakał, nie wiedząc gdzie idzie.
Aż znalazła się kobieta jedna,
Co słyszała płacz dzieciny boséj,
I przyjęła w dom, choć sama biedna,
I mówiła córce jasnowłoséj:
„Będzie z niego braciszek dla ciebie.“
I Anielcia i Staszek maleńki
Jak dwa listki przylgnęli do siebie,
Na pociechę i radość mateńki.

Trudno było dopytać małego
Kędy domek i rodzina jego;
Mówił tylko ciągle o trumience,
Ciemnéj izbie, o zimnéj mateńce,
Że dziad jakiś, ale nie wie który,

Wiódł go ze wsi i gdzieś u figury
Rzekł mu: „Idźże teraz w świat, nieboże,
Obcy lepsi będą tobie może.“
To pamiętał i to mówił mały,
A łzy grochem po liczku kapały.


III.

Płynie Wisła — z Wisłą płyną latka,
I nad Wisłą postarzała chatka,
I sierotka już wyrósł w chłopaka,
I Anielka już dzieweczka taka
Z jasném czołem i pogodną duszą;
Wiotka, śliczna jak ranny obłoczek,
W twarzy ciemnych pływa dwoje oczek. —
Gdy się z Staszkiem bawiała pod gruszą
Na murawie, przy swéj matce miłéj
To te oczka jak gwiazdy świeciły
Od radości i uśmiech był w twarzy.
A gdy Staszek w inną odbiegł stronę,
To te oczka jak na płacz stworzone,
I do matki tuli się i skarzy:

„Mamo droga — dla czego ten Staszek
Nie chce moich zabaw i igraszek“ —

Staszek kochał siostrunię przybraną;
Ale milsze niż śmiechy dziewczęce,
Były jemu zabawy chłopięce,
I tam leciał, gdzie bójki staczano,
Pod las chłodny, kędy chłopcy mali
W żołnierzy się i wojny bawali —
Lub gdy łodzi, wiosła dorwał mały,
To mu ręce od zapału drżały,
I pierś chłopca od radości rosła,
I przyuczał wczas ręce do wiosła,
Ku rybackiéj ciało niewygodzie,
A znał Wisłę, jak ścieżki w ogrodzie.

Kiedy wieczór senną ziemię rosi,
On pocichu z domu się wykrada
Do starego Grzegorza sąsiada,
I na nocny połów z nim się prosi.
I płynęli obaj w noc gwiaździstą,
Ciszą nocną, drożyną srebrzystą,

Z pluskiem wioseł... a Grzegorz mu gada
Kędy skała, mielizna i zdrada,
Kędy połów obfity nocami.
A gdy przyszyli w cień tynieckiéj skały,
Gdzie przez okna ruiny ponuréj
Przeglądają gwiazdy i lazury....
O powieści stare prosił mały;
Wtedy Grzegorz powieści, legendy
I o zamkach i o wojnach pocznie,
Co z ksiąg czytał, lub widział naocznie,
Lub od starych słyszał ludzi kędy.
Więc mu prawił o rybackim rodzie,
O rybakach — aniołach na wodzie,
O Tatarach, obrońcy rybaku,
Aże dusza skakała w chłopaku.
U nóg starca siedział cicho mały
I stosowne do jego powieści,
To mu oczy radością się śmiały,
To twarzyczka bladła od boleści.
Przestał Grzegórz — to on go całował,
Rączętami nogi obejmował,

I prośbami drżał głosik chłopięcy:
„Mówcież, mówcież mi Grzegorzu wiecéj!“

I za każdą taką jazdą nocną
Chłopiec bywał zamyślony mocno:
Wtedy próżno go Anielcia woła
Do bawiących się dzieciątek koła;
Wolał wtedy siadywać sam w chatce
I na świstku, lub książki okładce,
Wiecznie kreślił coś i znowu mazał,
Lecz nikomu nigdy nie pokazał.
Aż go matka zdybała przypadkiem,
Jak w olszynie na papierze gładkim
Różne jakieś rysował figury:
Niby kościół, rozwalone mury,
A z nich idzie tłum niewiast, rycerzy — —
Nad tém wszystkiem pełny księżyc świeci;
Z boku widać łódeczkę maleńką,
A w niéj starzec, oparty na sieci,
Pacholęciu, co mu u nóg leży,
Coś tłomaczy i wskazuje ręką; —
Więc zdziwiona chłopczynę zagadnie,

Kto rysować uczył go tak ładnie.
Stach jąkając się nieśmiało gada,
Że od starca Grzegorza sąsiada
Dużo ślicznych gadek się nasłuchał,
A spamiętać wszystkie było trudno,
Więc co słyszał jaką powieść cudną,
To rysował, by czas nie rozdmuchał
Mu ich w głowie, jak w jesieni liście,
Boby szkoda było oczywiście.

Matka chłopca pogłaskała rada,
I zaniosła papier do sąsiada,
Ten do kumy, kuma dała kumie,
I wnet wszędzie były o tém mowy,
Że przybrany syn ubogiéj wdowy
Tak udatne rzeczy kreślić umie.

Aż ksiądz proboszcz rzekł jednéj niedzieli
Po nieszporach do matki Anieli:
„Chłopiec talent ma, marnować szkoda,
Niech go jejmość do szkół w mieście odda;
„W domu próżno tylko będzie wadził.“

I stało się jak ksiądz proboszcz radził.
I oddano go między malarzy,
A niewiasta czém może go darzy;
A choć bieda w domu, nie narzeka,
Byle Staszek wyszedł na człowieka.

Aż gdy brakło funduszów nareszcie,
Staszek sam się utrzymywał w mieście,
A choć czasem i głód cierpiał pono,
Nikt nie wiedział, bo się nie pożalił,
Jeno w sztuce wciąż się doskonalił,
I po ludziach wielce go chwalono.
Wszędzie radzi go mieli, lubili;
Ale jemu było tam najmiléj,
Kędy domek za Wisłą się bieli.
A więc w święto i każdej niedzieli
W wolnych chwilach on tam przesiadywał
Przy mateńce (bo ją tak nazywał)
I przy swojéj siostrzyczce Anieli.
A był taki wesoły, uroczy
I duch czysty przeglądał przez oczy.


Oj wiedziała Anielcia dla czego
Tak serduszkiem przylgnęła do niego.

Ale już téż nie jednej niedzieli
Staszka tu za Wisłą nie widzieli,
A gdy przyszedł, zamyślony siedział,
Mało śmiał się, mało co powiedział.
Więc Anielka także smutnéj twarzy,
Rzadko śpiewa i rzadko się śmieje,
I jak dawniéj mateńce się skarży:
„Oj mateczko, co się z Staszkiem dzieje?“


IV.

Więc gdy znacie już Staszkowe dzieje,
I bieg losu jego od początku,
Do dalszego wrócę teraz wątku,
Do okienka, gdzie dzieweczka młoda
Pochylona robiła robotę.

Pochowały się promienie złote,
Pociemniało — szkoda ocząt, szkoda.

Więc Anielka robótkę złożyła,
Poprawiła pomięte firanki
I do matki staréj przemówiła:
„Matko moja, chodźmy dziś na wianki.


Tam pod zamkiem pięknie urządzono
Jakieś śpiewy, jakieś ognie pono;
Tak Staś mówił.“ — Prosiła i ręce
Całowała w pieszczotach mateńce;
A gdy matka przystała, więc ona
Ubierać ją pocznie ucieszona,
Potém siebie skromniutko a ładnie.
Lecz nim wyszły, pobiegła w ogródek
I wianuszek zwity z niezabudek
Wzięła z sobą, bo i ona na dnie
Cichéj duszy miała pragnień kilka
Wykarmionych wyobraźnią młodą,
I pytała się trwożna co chwilka,
Czy się spełnią, czyli ją zawiodą?

Wzięła wianek i do matki bieży.
A wtém z białéj zwierzynieckiéj wieży
Dzwon grobowy co ma pierś pękniętą,
Dziewięć razy drgnął modlitwą świętą
Za tych, co tu w Wiśle potonęli,
Aby wieczny odpoczynek mieli.


I Anielcia w ogródku klęknęła,
Za umarłych modlić się poczęła,
Bo dobrego ojca niegdyś miała,
A rybakiem był — w Wiśle utonął.
(Ona wtedy była jeszcze mała).
Modliła się, a w duszę jéj wionął
Smutek, jakby chłodny wiatr z mogiły,
Złe przeczucia radość z twarzy piły,
I ku ziemi smutną główkę kłoni,
A wianuszek drżał jéj w drżącéj dłoni.


V.

Nad Wawelem księżyc w chmurach chodzi,
Stare mury srebrne od promieni:
A u spodu wśród zamkowych cieni
I gwar ludu i szum słychać łodzi.
W jasne blaski księżyca ubrane
Tłumy roją się nad brzegiem Wisły,
Istne kwiatów morze rozigrane;
A na wodzie wianeczki zabłysły,
Niby gwiazdy, co z niebios powały
W ciemny błękit Wisły pospadały.

Płyną wianki młodych Krakowianek,
A na każdym marzony kochanek;
Myśl dziewczęcia, o przyszłości śniąca

Drży na wianku, jak skrzydła motyle,
To obawą o duszę jéj trąca,
To nadzieją rozjaśnia ją mile,
Jako księżyc, gdy z chmur wyjdzie nocą.

Płyną wianki z róż po gładkiéj fali,
Jak oczkami — świeczkami migocą,
Jedne toną, drugie płyną daléj;
A tymczasem młódź, stojąc u brzegu,
Bystrém okiem ściga wianki w biegu,
Radośnemi pieśniami takt bije
Pląsom myśli dziewczęcych po wodzie,
To z wesołym śmiechem siada w łodzie
I wśród ogni i wianków się wije.

Śliczna nóżka! Czarodziejski wątek
Dziwnych marzeń, uroku i cudu!
A i w pieśniach wieśniaczego ludu
Ta noc — nocą guseł i pamiątek.
Dziś czerwcowe słońce pełne żaru,
W każdy kwiatek nasypało czaru;
W ciemnych lasach wśród mchu i wilgoci

Kwiat cudownéj rozkwita paproci,
Rozkwitając kona i przemija.
Macierzanka, ruta i szałwia,
W latające girlandy świetlane
Świętojańskich robaczków ubrane,
Pachną w ciszy nocnéj i dziewczęce
Zabobonne wabią k’sobie ręce.

Ano baję, jak gaduła wielki,
A tu trzeba wracać do Anielki.
Patrzcie! patrzcie! Na zakręcie Wisły
Zdala tłumu świeczki dwie zabłysły
I pobiegły po modréj topieli,
A za niemi oczęta Anieli.
Z mateńką się za ręce trzymały
I obiedwie za wiankiem patrzały.

Ale cóż się to Anielci stało,
Że tak nagle liczko pobielało,
I mateńki dłoń ściska gorącéj,
I za wiankiem nie patrzy już więcéj?
Bo głos znany, drogi dla serduszka

Z niedaleka zaleciał w jéj uszka,
Zaplątany w rozmowy i śmiechy;
To głos Stasia. On rozmawiał sobie
Z jakąś panią dostojną w żałobie
I z jéj córką — o! z córką najwięcéj
I z zajęciem, — a jéj uśmiech cichy,
Wpół panieński a napół dziecięcy,
Na bledziutkiéj twarzy się rozsiadał,
Gdy słuchała jak Staś do niéj gadał;
I patrzała na niego nieśmiała,
Jednak widno, że chętnie patrzała.
A on, topiąc ciemne oczy w pannie,
„Kocham“ mówił niemi bezustannie.

Mocny Boże, pożal się Anielki!
Rozmarzone serduszko żal wielki
Ścisnął teraz; ku matce się kłoni,
„Chodźmy już do domu,“ szepcze do niéj.
„A twój wianek?“ matka ją zagadnie —
Patrz jak płynie spokojnie i ładnie,
Ni wiaterek na niego nie wionął.“
„Oj utonął mój wianek, utonął!


Nie wypłynie“ — mówiła łkająca,
I dłoń matki uchwyciła drżąca;
Łzy fartuszkiem ściera pokryjomu
I ciągnęła mateńkę do domu.


VI.

Lecz któż były te panie w żałobie?

Gdybym ja miał talent poetyczny,
Tobym z tego zrobił ustęp śliczny:
Domysłami osnułbym je obie,
Potem udał, że ich nie znam wcale,
Zgadnąć kazał wam i sam zgadywał,
Powieść rosłaby, a ja w zapale
Wciążbym siebie i was zapytywał:
I któż były dwie czarne kobiety?!

Lecz że nie mam pretensyj poety,
Więc nie będę drażnił wyobraźni,
Lecz po prostu powiem: pani owa

W czarnéj sukni — to kasztelanowa,
A z jéj synem Staszek żył w przyjaźni.

Kasztelanic był na piersi chory,
Włoskie niebo radziły doktory,
A że nie chciał tam jechać bez Staszka,
Więc miał jechać on, Staszek i matka;
Kasztelankę zaś jak w klatce ptaszka,
Miano w jakimś umieścić klasztorze,
Gdzie przebywać miała aż do latka.
Odjazd miał się stać właśnie w téj porze.

Wejdźmy w pałac. W bawialnym salonie
Siedzi wyschły, znędzniały młodzieniec;
Na kominie krwawo ogień płonie,
I na bladą twarz rzuca rumieniec.
Staś od niego prawie nie odchodzi,
Bo kochali się bardzo ci młodzi.
„Wiesz co, Staszku, trza przyspieszyć drogę;
Wiatr jesienny coraz mocniéj kłuje
Moje płuca i targa, — ja czuję,
Że tu dłużéj się zostać nie mogę.


Trza pojutrze“ — Tu zakaszlał chory,
Tak, że na twarz wybiegły kolory.

Wtém przed bramą powóz się zatrzymał.
Chory niecierpliwił się i zżymał;
Lecz miast gości, stanęło w komnacie
Młode dziewczę, które wy już znacie.
Zosia było na imię panience,
W krótkiéj jeszcze chodziła sukience,
Jasne włosy jéj w loczki się wiły,
Koło wązkich ust dwa wdzięków dołki,
A nieśmiałe oczka tak się kryły
Pod powieki, jak w trawę fijołki.
„Któż przyjechał?“ spytał brat przybyłą.
„Nikt braciszku, rzekła smutnie, skromnie,
„To z klasztoru przyjechali po mnie,
„Przyszłam cię pożegnać...“ Łzy czuć było
W drżącym głosie, wstrzymywane siłą.

Straszna chwila pożegnania była
Brata z siostrą, co się tak kochali.
Ona świeża, jakby kwiat konwalji,

A od niego już pachnie mogiła.
Pożegnanie ich było podobne
Pogrzebowi. A potém Staszkowi
Zosia rączki swe podała drobne
I szepnęła: „powracajcie zdrowi!“
I wybiegła od nich; lecz w alkowie
Słychać było długo Zosi łkanie;
To pamiątka im i pożegnanie.
Czy kochała Staszka Zosia? — Kto wie?
Bo któż w duszy przeczyta dziewczęcéj
Te niejasne i mgliste marzenia,
Senne, choć już zbudzone z uśpienia?
Kto wie czy to przyjaźń czy coś więcéj?
I rozstali się dziś na czas długi,
Kto wie, czyli zejdą się raz drugi.


VII.

Dziwny chaos był w Stasiowéj duszy,
Kiedy wracał od kasztelanowéj.
Włoskie niebo i kraj zaalpowy,
Pełen czarów, ruin, geniuszy,
Wabił z dala; — ale czuł jak trudno
Rzucić ziemię tę rodzinną cudną.
I tych wszystkich, co tu miał i kochał;
Więc i cieszył się — i znowu szlochał.


VIII.

Jeszcze ujrzeć chciał za Wisłą chatkę,
I pożegnać Anielcię i matkę. —
Właśnie tam się miał wybierać z rana,
Gdy w tém ujrzał wchodzącego Jana
Na poddasze do jego izdebki.
Jan był rybak, człek mowny i łowny,
Siwy, łysy, ale jeszcze krzepki.
Gdzie zawitał — tam śmiechu bez miary,
Bo znał różne dykteryjki stary.

Ale dzisiaj coś w poważnéj minie,
Długo ręką gładził po łysinie,
Aż rzekł: „Siądźno, panie Stanisławie,
Bo o ważnéj mam pomówić sprawie,“

I rozpoczął od Adama prawie,
Aże w końcu doszedł do Anielki.
„Poczciwe to dziecko, skarb to wielki“
Ciągnął daléj — „pracowna, pobożna,
Że dalibóg niekochać nie można;
A żal bierze, że to zawdy w biedzie
Z starą matką lichy żywot wiedzie.
Więc ja myślę: mam drągala syna,
Jest i w sadzie niepłona drzewina,
Ryb nie mało u mnie w skrzyni przecie,
Dom chędogi, a jest i w kalecie
Nie chwalący coś starego grosza:
Ano niech się pobiorą i basta.
Zestroiłem się jednéj niedzieli,
I gdym wrócił ze mszy świętéj z miasta,
Kopnąłem się w swaty do Anieli...
I dostałem mospanie odkosza.
Co rozpocznę o ślubie, weselu,
To panienka łezki ściera z cicha;
Matka patrzy na córkę i wzdycha.
Aż po długich termedyach wielu
Szepnęła mi na ucho babina,

Że ku panu ma się coś dziewczyna.
Gadałać to pod sekretem matka;
Ale furda! któż tam język wstrzyma,
Kiedy dziewka więdnie przed oczyma
I na twarzy bielsza od opłatka,
Mało oczek z płaczu nie wyszlocha.
Więc cóż czekać, kiedy ciebie kocha?
Toć niczego mospanie dziewczyna,
A że będzie z niéj żona jedyna,
To jéj każdy na twarzy wyczyta.
Zatem z nią się waść ożeń — i kwita.
Taka moja rada, takie zdanie,
A wy sobie rozważcie to panie.
Potém... wiecie kędy Jana chata,
Przyjdźcie do mnie, będę rad za swata.“

Tak powiedział Jan mowny, otwarty,
I pożegnał zaraz Stanisława,
Który długo o okno oparty
Stał i dumał — w piersiach walka krwawa,
Straszny zamęt. Tak się męczy, żali
Ptak, gdy skrzydła kamień mu przywali.


Myślą dawne odgrzebał wspomnienia,
I Anieli słowa i spojrzenia
Po pamięci jego przeciągały,
Jak żórawi po niebie sznur biały,
I wyrzutu dzwoniły piosenkę,
Że nie poznał wprzód, iż zapłonienie,
Gdy w nią patrzał, że lekkie jéj drżenie,
Gdy żegnając się brał ją za rękę,
Było więcéj niźli zaufanie,
Było więcéj niż siostry kochanie.
Myślał — myślał i żal brał go wielki.
Bo on kochać tak nie mógł Anielki.
— Więc ma nie iść tam, gdzie myśli gonią,
I gmach szczęścia własną zburzyć dłonią?
Więc zejść z drogi, kędy dusza śmiała
Wielką przyszłość sobie wydumała
I spaść nizko — i w takiéj cichości
Przejść przez życie drogą małą, nudną?
O, to trudno — o, to bardzo trudno!

Dumał Staszek, a w dumań błękicie
Słyszał czasem cichy płacz Zosienki,

Niby echo urwanéj piosenki
O nadziei... Szkoda! śliczne życie!

Lecz gdy znowu myśl się nasunęła
Ile winien téj staréj kobiecie,
Co sierotę w dom swój przygarnęła,
Gdy nikogo już nie miał na świecie,
I dała mu, co sierocie trzeba,
Odrobinę i serca i chleba,
I kochała go jak dziecko własne,
To ciemniały znów marzenia jasne.
Czyż podobna za dobrodziejstw tyle
Niewdzięcznością serca im zakrwawić,
I porzucać je w nędzy, w rozpaczy?
Takiéj zbrodni i Bóg nie przebaczy.
Ha, stało! się! — rzekł i nieprzytomnie
Porwał pióro, pisząc temi słowy:
„Nie pojadę, nie mogę! Bądź zdrowy,
I pamiętaj tak jak ja — ty o mnie!“


Po wysiłku tym upadł na łoże
I przeleżał tak przez dni trzydzieści,
Cierpiąc duszą i ciałem boleści.
Biedny Staszek! Pożal się go Boże!


IX.

Jest przy Panny Maryi kościele
Chryst cudowny, w smutnym grobów cieniu;
Co wieczora przy lampy płomieniu
Ujrzysz ludzi modlących się wiele
Na kamieniu, co od klęczek zgięty,
I patrzących łzawo w obraz święty.

Na obrazie Chrystus malowany,
Krew z sercowéj w kielich płynie rany,
Matka Boska blada kielich trzyma,
Litosnemi pogląda oczyma
Na człowiecze boleści i grzechy,
I u syna prosi im pociechy.


Przed ten obraz poszedł Stach sierocy,
Kiedy z ciężkiéj podniósł się niemocy,
Bo wśród cierpień było mu potrzeba
Pokrzepienia i pomocy z nieba.
Więc przed Matką Boską bolejącą
Modlił się tam długo i gorąco.
Świetne dumy o szczęściu, o sławie
Na poświęceń krzyżu ukrzyżował,
Dla tych których teraz umiłował,
Mówiąc: Boże! błogosław méj sprawie!“
Potem powstał i szedł gdzie Anieli
Skromny domek za Wisłą się bieli.
Późno trochę! Jego matka biała
Na śmiertelném już łożu leżała;
W głowach stoi z gromnicą sąsiada,
Pot z niéj ściera i paciorki gada,
A Aniela ziębnące już ręce
Łez potokiem rozgrzewa mateńce.
„Matko moja — droga moja mamo!
Nie zostawiaj mnie na świecie samą!“
Woła ku niéj boleśnie, rozpacznie;
A jéj matka z bólem w twarzy bladéj

Tuli córkę swą i gadać zacznie
Słabym głosem do swojéj sąsiady:
„Miła Marto — tak do niéj mówiła,
Gdy mnie chłodna nakryje mogiła,
Nie zapomnij o méj jedynaczce
Nie zapomnij o mojéj biedaczce,
By się między ludźmi nie zmarniła.“

Na to Marta rzecze: „Święty panie!
Długoż téj méj pieczy dla niéj stanie?
Toż ja wezmę tę gołąbkę młodą,
Lecz kiedy mnie w ciasny grób zawiodą,
To zostanie znowu sama jedna
W poniewierce między ludźmi biedna.“

Konająca ustami skrzywiła,
Jakby niemi dotknęła piołunku,
I z rozpaczą bolesną mówiła:
„A więc nie ma i dla niéj ratunku!
Jakżeż usnąć mi tam cicho w dole,
Gdy na taką rzucam niedolę!“


A wtém Staszek stanął w progu chatki —
Struchlał, skoczył do łóżka swéj matki.
„Matko moja, co się z tobą stało?
Nie patrz na mnie tak bolesną twarzą,
Bo mnie łzy twe przed Bogiem oskarzą
O niewdzięczność za tę chwilę całą,
Gdym zapomniał o was, matko miła.“
„Późnoś przyszedł, chora mu mówiła,
Ale ja się nie gniewam na ciebie.“
I tuliła go mocno do siebie,
I na jego i Anielki skronie
Błogosławiąc kładła zimno dłonie.
„Matko moja, mówił Staszek daléj,
Biorąc siostrę płaczącą za ręce,
Pozwól matko, byśmy się pobrali.
Ja twéj córce oddam to w podzięce,
Coś ty dla mnie sieroty czyniła;
Kochać będę wam tego anioła,
I pracować dla niéj w pocie czoła,
By szczęśliwą twoja córka była.“
Tak on prosił; lecz siostra płacząca
Ręce swoje wyrwała z rąk jego

I w ramiona matki padła drżąca,
I stłumionym płaczem gorzko szlocha,
Mówiąc: „Nie daj, nie daj mnie za niego,
Bo wiem, matko, że on inną kocha!“
Ale zimne, martwe matki ciało
Już wyrazów córki nie słyszało,
Tylko w twarzy uśmiech jaśniał miły,
I uśmiechem tym szczęścia, wesela
Trup się zdawał mówić z za mogiły:
„A więc będzie szczęśliwą Aniela!“


X.

Jeszcze jeden obraz do powieści, —
Po dwóch latach. — Znów noc księżycowa,
Wisła jako szyba metalowa,
I łódź płynie, i wesoło szeleści,
Łamiąc gładkie zwierciadło, — a w łodzi
Jacyś państwo dostojni i młodzi.

Młoda pani, szalem osłoniona,
W drżącą wodę patrzy zamyślona.
„Zofio — mąż rzekł — czyli ci nie chłodno?
Ach, zaziębniesz się tą jazdą wodną.“
I otulał hrabia swoją żonę.


„Jeszcze chwilkę — prosiła. Tę stronę
Lubię bardzo; tutaj niegdyś z bratem
Chodziliśmy na przechadzki latem.
Dziś grób jego od nas tak daleko,
Więc go szukam myślą nad tą rzeką.“
I patrzała znów na brzegi Wisły.
Wtém z po za drzew jakieś światła błysły.
„Mój rybaku, rzekła, co tak wiele
W onym domku jasnych świec się pali?"
„Proszę państwa, to Stacha wesele
Dziś.“ Zadrżała — rybak mówił daléj:
„Dobry chłopak, mógł los w świecie zrobić,
Bo miał zdatność i mógł się sposobić;
Ale się w nim zakochała jedna
Tu z Nadwiśla panieneczka biedna,
Któréj matka Stacha wychowała;
Więc przez wdzięczność — państwo rozumiecie,
Zdeptał los ten, co go czekał w świecie,
Bo go litość nad sierotą brała.“

„Co ci Zofio? ty drżysz,“ pytał żony
Hrabia, patrząc na nią zatrwożony.

„Nic mi, nic mi — szepnęła niewiasta;
Lecz już późno, wracajmy do miasta.“

Łódź z szelestem do brzegu przybiła.
Gdy kobieta z łodzi wychodziła,
Rybak dojrzał przy świetle księżyca,
Że łzy z rzęsów spadały na lica.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.