Colas Breugnon (Rolland, 1923)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Colas Breugnon |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Druk. i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Colas Breugnon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzeba się było ostatecznie zdecydować, gdzie zamieszkam. Zwlekałem z tem, ile tylko mogłem. Człowiek cofa się wstecz, mając wykonać skok. Tymczasem wałęsałem się od jednego znajomego do drugiego, tu przespałem jedną noc, tam znów dwie. Dopóki na wszystkich ciążyła zmora strachu i wspomnienie przejść okropnych, każdy się czuł dobrze u drugiego. Ale wiecznie to trwać nie mogło. Niebezpieczeństwo oddalało się, a każdy właził w swoją skorupę. Cóż, kiedy nie miałem skorupy. Nie mogłem zamieszkać w gospodzie, córka i synowie nie byliby dopuścili. Chłopcy oczywiście nie mieli dla mnie serca, ale jako mieszczuchy w Clamecy znane i zajmujące pewne stanowisko, nie mogli dopuścić, by ich wytykano palcem. Ale nie spieszno im było. Mam za długi język, a to bigoty straszne. Namyślali się, który ma się poświęcić i byli zaambarasowani tak samo, jak ja. Martynka kocha mnie naprawdę i od pierwszego dnia upominała się, bym u niej mieszkał. Ba... ale cóż powie pan zięć, myślałem ze strachem? Unikałem tedy wszystkich trojga i ulokowałem się w szałasie, w winnicy nad gościńcem baumondzkim. Tu spędziłem noc z zarazą, a ci zaślepieńcy, którzy spalili mój dom zgoła nietknięty chorobą, pozostawili zapowietrzoną budę. Ale nie bałem się już owej damy, przeto przyczaiłem się tutaj, wiedząc zresztą dobrze, że zimować niepodobna w kolebie o nieprzystających drzwiach, wybitych szybach w oknie dziurawym dachu, przez który lała się woda deszczowa. Ale jakoś deszcz nie padał... a jutro... ej... ktoby tam myślał o jutrze? Gdy nie mogę wydobyć się z matni, mam zwyczaj odkładać to na drugi tydzień.
— I na cóż się to zda? — powiedziałby ktoś — Trzeba i tak przełknąć pigułkę!
A oto cobym odparł:
— Czekajże, niewiadomo wcale, czyli za tydzień świat będzie istniał jeszcze. Okropnieby mi było, gdyby akuratnie po przełknięciu pigułki, ozwały się trąby Pana Zastępów. Pocóż się tak spieszyłem? Przyjacielu, nie odkładaj ni na godzinę szczęścia, bo szczęście pije się na gorąco. Natomiast niedola ma czas. Nie zaszkodzi niedoli, gdy trochę ochłodnie, będzie miała lepszy smak!
Głowić się niema co, powiedziałem sobie i czekałem, a raczej nie czekałem na nic, tylko sobie odpoczywałem, dla większego bezpieczeństwa zamknąwszy i zabarykadowawszy drzwi. Rozmyślałem, ale bez zbytniej goryczy. Skopałem swój ogród, poobcinałem suche gałęzie, okryłem winorośle, okopałem karczochy, przewiązałem rany w korze starych drzew, słowem przygotowałem swój ogród na sen zimowy pod śniegową kołderką.
Napracowawszy się, sięgałem czasem po złoty melonik, który się tu i owdzie zaplątał i rozkoszowałem się przepysznym, wonnym sokiem, spływającym mi do gardła. Nie chodziłem do miasta, chyba gdy trzeba było odnowić zapasy amunicji (to jest picia, jedzenia i nowinek) a czyniłem to, starannie unikając swej progenitury. Chciałem wpoić w nich przekonanie, że udałem się w podróż. Nie wiem czy wierzyli, ale jako synowie pełni szacunku nie twierdzili, że tak nic jest. Graliśmy z sobą tedy w ciuciubabkę! Ale nie braliśmy w rachubę Martynki, która niebawem przeniknęła mój podstęp.
Pewnego dnia, wychodząc z szałasu, spostrzegłem ją zdala. Więc wszedłem do środka i zamknąłem drzwi. Siedziałem z zapartym oddechem. Martynka zapukała:
— Otwórz, ojcze. Wiem, że jesteś w domu! Bębniła pięścią, kolanem, sabotami. Mało nie rozwaliła drzwi. Wreszcie dała spokój. Posłyszałem, że odchodzi, wyszedłem tedy i zacząłem się śmiać. Śmiałem się, kaszlałem, łzy mi zalewały oczy. Nagle posłyszałem za sobą głos:
— Nie wstyd ci, ojcze?
Omal nie upadłem na ziemię. Obejrzałem się i zobaczyłem, że stoi pod murem i patrzy mi surowo w oczy.
— Mam cię, stary błazenku! — powiedziała.
Ogłupiały całkiem, odparłem:
— Ano wpadłem w sidła.
Nagle wybuchliśmy oboje śmiechem. Zawstydzony otwarłem drzwi, a ona weszła niby zwycięski Cezar, stanęła przede mną i, biorąc za brodę, rzekła:
— Proś o przebaczenie!
Rzekłem:
— Mea culpa! (Przy tej okazji, zupełnie jak na spowiedzi pocieszałem się, że zacznę na nowo).
Wzięła mnie za brodę i potrząsła dosyć mocno w prawo, w lewo, do góry i na dół.
— To wstyd! — powiedziała — Taki siwy jegomość, a trzymają go się psie figle.
Jeszcze potrząsnęła parę razy brodę moją, niby dzwonkiem, potem pocałowała mnie serdecznie i powiedziała: — Czemużto zły człowieku nie zjawiłeś się choć wiedziałeś, że czekam.
— Wytłumaczę ci to dokładnie, dziecko! — powiedziałem.
— Wytłumaczysz w domu! No chodźmy!
— Ależ nie jestem gotów! Muszę się przecież spakować!
— Spakować? — spytała — Więc pakujmy!
Zarzuciła mi na plecy kaftan, włożyła na głowę stary, zniszczony kapelusz, otrzepała mi kolana z prochu i zawołała:
— Już wszystko spakowane... marsz!
— Zaczekaj chwilkę! — poprosiłem i usiadłem na progu.
— Jakto! — krzyknęła oburzona — Opierasz się, ojcze, nie chcesz iść do mnie.
— Nie opieram się! Nie... naturalnie, widzę, że będę ostatecznie musiał iść do ciebie — bo innej rady niema!
— A to ładnie! Nie kochasz mnie, widzę!
— Kocham cię bardzo, droga Martynko, ale wolałbym dużo kochać cię u siebie, niż iść do cudzego domu!
— Cudzy? Przecież mój...
— Hm... w połowie! — zauważyłem.
— O, nie! — zawołała stanowczo — Bądź ojcze spokojny. Ja się godzę na to, czego on chce, ale on się musi godzić z tem, co jest moją wolą. Zobaczysz... będzie uszczęśliwiony! Dałabym mu, gdyby nie był uszczęśliwiony! Ho... ho!
— Wierzę ci! — odparłem — Ale dotąd miewałem tylko lokatorów... naprzykład żołnierzy z załogi ks. de Nevers, więc nie jestem przyzwyczajony być lokatorem...
— Przywykniesz, ojcze! — powiedziała — Nie mówmy dłużej daremnie... Dalej w drogę!
— Dobrze, ale jeden warunek.
— Już stawiasz warunki?
— Że zamieszkam tam, gdzie zechcę.
— Widzę, że będziesz tyranem! No... ale zgoda!
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam!
— I jeszcze jedno...
— Ani słowa! W drogę!
Wzięła mnie za ramię i nagle...
— Au! Jak ty szczypiesz... psia...
A to szelma baba. Uszczypała mnie do krwi... Trudno, musiałem iść.
Gdyśmy przyszli do domu, pokazała mi przeznaczony dla mnie pokoik za sklepem, miły, ciepły i w pobliżu jej pokoju położony. Poczciwa kobieta traktowała mnie jak dziecko przy piersi. Łóżko było gotowe, czyste, wonne, ponętne, a na stoliku nocnym stał w szklance bukiet. Byłem rozczulony, ale powiedziałem sobie:
— Doprowadzę ją do pasji — i rzekłem stanowczym głosem:
— To mi nie odpowiada!
Urażona pokazała mi inne pokoje na parterze, ale nie chciałem żadnego, natomiast obrałem sobie maleńką stancyjkę na poddaszu. Zaczęła się złościć, ale powiedziałem jej:
— Jak chcesz, moja droga. Tak, czy nie? Albo tu zamieszkam, albo wrócę do szałasu!
Musiała ustąpić.
Ale co dnia i co godziny wracała ciągle do swego.
— Nie możesz tu mieszkać, ojcze! Lepiej ci będzie na dole. Powiedz, co ci się tam nie podoba... U licha, gadajże raz, uparciuchu, czemu się opierasz?
Odparłem przekornie:
— Bo tak mi się podoba!
— Wścieknę się ze złości! — wrzasła oburzona — Ho, ho, wiem ja dobrze zarozumialcze o co ci idzie! Nie chcesz niczego zawdzięczać dzieciom, mnie nawet! Dalibóg spiorę cię na kwaśne jabłko!
— Ano dobrze, spróbujemy się, ale przestrzegam, że ci posiniaczę pośladki!
— Jesteś człek bez serca!
— Kochane dziecko...
— Tak, tak, przymilaj się teraz, służ na łapkach... obrzydliwy jesteś!
— Kochana córuś, słodka Martynko, drogi babiszonku, śliczna bestyjko...
— Zalecasz się do mnie, widzę ty, miodousty pochlebco, kpiarzu, kłamco! Skończże raz drwiny, nie śmiej mi się w nos, nie rób małpich min!
— Martynko! Popatrz mi w oczy. Ty także żartujesz, prawda?
— Ani mi się śni!
— Ej...
— Nie, nie i raz jeszcze nie!
— Ale przecież widzę wyraźnie!
Nacisnąłem palcem jej policzek wzdęty od śmiechu, aż musiała wypuścić powietrze.
— Dość głupstw! — zawołała — Mam do ciebie, ojcze, wielką urazę, a nie mogę się nawet zdobyć na gniew. Robisz takie miny, że mimowoli śmiać się muszę. Rób co chcesz, nienawidzę cię! Stary kpiarz zrujnowany udaje Artabana i robi miny pyszałka wobec dzieci swych. Nie masz do tego prawa!
— Mam prawo i to jedyna rzecz jaką posiadam...
Zasypała mnie docinkami, a ja jej wetknąłem również parę ostrych szpileczek. Języki nasze były wprawne, obracały się wartko, a słowa błyskały i cięły niby noże. Na szczęście w chwilach największego zacietrzewienia to ja. to ona musieliśmy palnąć coś śmiesznego i niesposób się nam było powstrzymać od wybuchu wesołości. Potem zaczynaliśmy na nowo.
Kiedy już dostatecznie wytrzepała na wszystkie strony język (od długiej chwili nie słuchałem jej już), powiedziałem:
— Teraz pora zamykać bramę. Jutro będzie ciąg dalszy.
— Dobranoc. Więc odmawiasz? Milczałem.
— Pyszałku! Pyszałku! — zawołała.
— Posłuchajno, moja droga! — rzekłem — Jestem pyszałek, Artaban, słowem wszystko co chcesz. Ale powiedz mi szczerze, Martynko, jakbyś postąpiła, znalazłszy się w mojem położeniu?
Zadumała się, a potem odparła:
— To samobym uczyniła, ojcze, co ty!
— A widzisz. Tedy basta i pocałuj mnie na dobranoc!
Pocałowała mnie serdecznie, potem zaś odeszła mrucząc:
— Czyste utrapienie, kiedy niebo obdarzy człowieka dwoma takiemi ananasami!
— Racja! — dodałem — Powiedz tedy kazanie twemu drugiemu ananasowi, nie mnie.
— Usłyszy co trzeba, ale to nie skwituje nas obojga!
I nie skwitowaliśmy się. Zaczęła na nowo następnego ranka. Nie wiem co o tem sądziły niebiosy, ja jednak utrzymałem się na posterunku.
∗
∗ ∗ |
Przez kilka pierwszych dni było mi jak w raju.
Wszyscy mnie psuli, nadskakiwali mi. sam Florimond starał się odgadywać me myśli i zasypywał mnie dowodami miłości synowskiej.
Martynka wodziła za mną oczyma, a Glodzia ćwierkała, jak ptaszynka. Miałem najlepszy — fotel, podawano mi pierwszemu półmisek, słuchano nabożeństwem, gdym otworzył usta... Było tak dobrze... ach, tak wyśmienicie, że nie mogłem wytrzymać. Djabli mnie brali, nie mogłem dosiedzieć na miejscu, włóczyłem się dwadzieścia razy na godzinę po schodach na strych i złaziłem znowu na dół. Czułem, że to drażni wszystkich. Sama Martynka podskakiwała ze zdenerwowania, ile razy usłyszała trzask schodów, uginających się pod memi stopami. Gdyby to było lato, uciekłbym w pole, teraz wracałem na strych. Jesień nastała ciemna, lodowata, gęsta mgla przysnuła pola a deszcz lał po całych dniach i nocach jak z cebra. Byłem przykuty do miejsca, a w dodatku do cudzych kątów... Boże wielki!
Martynka nie zdawała sobie dostatecznie sprawy, że poglądy estetyczne Florimonda były straszne, a cały dom zapchany był rzeczami, które doprowadzały mnie wprost do rozpaczy. Dałbym nie wiem co, by móc je zmienić w kształcie, albo przynajmniej przestawić na inne miejsce. Ale właściciel czuwał i robił zawsze awanturę, ile razy dotknąłem choćby palcem jego skarbów. Zwłaszcza w jadalni znajdowała się rzecz wprost ohydna, mianowicie duży dzban z podstawą metalową i ozdobami przedstawiającemi dwa całujące się gołąbki, oraz panienkę, uśmiechającą się z cielęcą czułością do młodzieńca. Mgliło mnie gdy spojrzałem, więc poprosiłem Florimonda, by tę potworność usunął ze stołu bodaj na czas jedzenia. Ale w poczuciu praw swoich odmówił stanowczo, był dumny z onego dzbana i uważał go za ostatni wyraz sztuki, zaś moje kaprysy potraktowano humorystycznie.
Cóż było robić? Czy śmiać się z samego siebie, czy płakać nad sobą? Po całych nocach przewracałem się z boku na bok, niby kotlet na patelni i słuchałem szumu deszczu po dachu. Nie śmiałem nawet chodzić po mojej stancyjce.gdyż stąpanie wstrząsało całym stropem i budziło śpiących.
Gdym tak razu pewnego siedział na łóżku z bosemi nogami, zwieszonemi na dół i dumał, postanowiłem dokonać rzeczy wielkiej: — Colasie Breugnon, — powiedziałem sobie — nie wiem kiedy i w jaki sposób, ale musisz wziąć się do odbudowania chałupy! — Od tej chwili poweselałem — i zacząłem potajemnie akcję, nie wspominając oczywiście dzieciom o tem co zamierzam. Ale skądże wziąć pieniędzy?
Gdybym był Orfeuszem, mógłbym poruszyć śpiewem kamienie i kazać im utworzyć ściany. Ale nigdy nie miałem pięknego głosu. Tedy udałem się bez wahania do przyjaciela Paillarda, chociaż poczciwiec wcale nie uczynił mi propozycji pożyczki. Korzystając z powrotu pogody, udałem się do Dormecy. Właściwie tylko deszcz ustał, pogody nie było, po niebie pełzały nisko ciężkie chmury, a żółte liście orzechów zaścielały drogę.
Za pierwszem słowem Paillard drgnął, skrzywił się i, przerywając mi, zaczął narzekać na zastój w interesach, brak pokrycia gotówką i złych klijentów, tak że mu powiedziałem:
— Drogi Paillard... może chcesz ode mnie drobnej pożyczki na codzienne wydatki?
Byłem dotknięty do żywego, on tak samo, a może bardziej jeszcze. Rozmawialiśmy lodowatemi głosami o różnych rzeczach potocznych. Wstyd go było. Wiem, że nie jest złym człowiekiem, że mnie serdecznie kocha i w tej chwili byłby mi dał wszystko, czegobym zażądał. Tacy już wszyscy ci mieszczuchy. Nawet najhojniejszy z nich zawsze powie nie, gdy tylko ktoś uczyni aluzję do jego kieszeni. Paillard byłby dał wszystko, gdybym mu teraz pisną słowo... ale nie uczyniłem tego. Pogadawszy jeszcze z przymusem o tem i owem, wstałem z krzesła. Odprowadził mnie do samych drzwi. W chwili, gdym je otwierał, nie mogłem dłużej wytrzymać, otoczyłem ramieniem jego szyję i pocałowałem go bez słowa.
Oddal mi pocałunek i rzekł bojaźliwie:
— Dam ci, ile chcesz... ile chcesz...
— Nie mówmy o tem! — odparłem stanowczo.
— Colasie! — powiedział błagalnie — Zjedzmy bodaj obiad razem!
— Ano... dobrze! — zadecydowałem — To inna sprawa.. możemy zjeść obiad, mój drogi!
Jedliśmy obficie i gadali, ale pozostałem nieugięty. Mimo, że sam na tem ucierpiałem, najwięcej chciałem ukarać Paillarda.
Powróciwszy do Clamecy, zacząłem roztrząsać problem. Szło o to, by odbudować dom bez materjału budowlanego, pieniędzy i robotników. Ale trudności nie odwiodły mnie od postanowienia. Przedewszystkiem zbadałem dokładnie całe miejsce pożaru i poskładałem porządnie wszystko, co się jeszcze mogło przydać, więc przepalone belki, osmolone kafle i cegły, stare żelaziwo, potem zaś obliczyłem, jak zużytkować cztery chwiejące się ściany, czarne, niby dusza potępieńca.
Następnie udałem się do kamieniołomu w Chevroches i zacząłem kopać, grzebać, dobywać po kawałku ową kość ziemi, ów kamień ciepły w tonie jakby czerwony od krwi, która niegdyś w nim pulsowała zanim ścięła się w bryłę twardą. Nie przeczę, że, idąc przez las, dopomogłem kilku starym sosnom do ukończenia karjery życiowej i spoczynku wiekuistego. Stało się to tak jakoś mimochodem. Może popełniłem coś, czego nie wolno, ale cóż wartem by było życie, gdyby się miało robić tylko to, co wolno? Drzewo jest własnością miasta... ja także... prawda? Tedy skorzystałem z mych praw pocichu, spokojnie i basta! Nie nadużywać, to rzecz główna! Zresztą tak czynił każdy...
Ale objąć w posiadanie to jeszcze nic, koniecznem było przewieźć budulec i tu mi dopomogli sąsiedzi. Jeden dał mi wóz, drugi woły, trzeci pożyczył narzędzi, a nawet sam popracował koło obróbki... bo wszakże pomoc taka nic nie kosztuje. Możesz u nas żądać od sąsiada wszystkiego co ma, nawet żony, tylko nie pieniędzy. Rozumiem to dobrze, pieniądze to... możliwość posiadania czego dusza zapragnie... to symbol marzeń... to rzecz nieobliczalna, a przeto bezcenna. Reszta... niewiele warta, albowiem ma się ją już, posiada, a przeto człowiek zobojętniał.
Mróz ścisnął właśnie owego dnia, kiedy wraz z kochanym mym Robinetem mogliśmy rozpocząć zaciąganie pierwszych belek. Wszyscy jednozgodnie oświadczyli, że jestem szaleńcem. Dzieci moje robiły mi co dnia sceny, a człowiek najbardziej pobłażliwy radził mi, bym przynajmniej zaczekał do wiosny. Ale nie słuchałem nikogo. Mam upodobanie doprowadzać do wściekłości bliźnich mych i książąt. Wiedziałem co prawda, że nie zdołam sam i w dodatku w zimie zbudować domu, ale nie o dom szło narazie, tylko o budę, o przytulisko, o norę króliczą!
Lubię, bardzo ludzi, ale pod warunkiem, by ich nie widzieć na oczy, gdy nie jestem usposobiony. Lubię gadać, mleć językiem, ale obejść się nie mogę bez rozmawiania z sobą samym. Jest to mój najlepszy przyjaciel i poszedłbym na koniec świata, by się z nim spotkać. Dlatego też, lekceważąc sobie zdanie ogółu — uparłem się budować dalej.
Niestety, nie było mi pisane, że wygram sprawę. Pewnego dnia, pod koniec października mrozik ścisnął kawalerski i belki pokryły się lodem. Wstępując na rusztowanie, pośliznąłem się i nagle... bums... znalazłem się na ziemi.
— Zabił się! — wrzasnął Robinet.
Przybiegł do mnie, chciał mnie podnosić! Ale powiedziałem z przekorą:
— Zeskoczyłem umyślnie!
Chciałem wstać... Aj... aj! Okropnie mnie boli noga w kostce!... Upadłem z powrotem na ziemię. Przyniesiono nosze, złożono mnie, sąsiedzi utworzyli orszak, odprowadzili mnie do domu, a Martynka załamywała ręce. Wyglądało to jak pogrzeb, bo nie brakło krzyków i lamentu. Uczyniłem co mogłem najlepszego, udawałem zmarłego i w ten sposób uniknąłem powodzi wymówek, zarzutów i dowodzeń.