Cudowna melina/Święty Józef na szpilce

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. ŚWIĘTY JÓZEF NA SZPILCE

Sekretarz Miedza siedział w gabinecie na pierwszym piętrze. Budynek komitetu stoi naprzeciw parku — okna były uchylone, ciepły powiew unosił muślinową firankę. Miedza powiesił marynarkę na oparciu fotela, siedział w rozpiętej koszuli z podwiniętymi rękawami.
Na ulicy, pod oknami, stała służbowa warszawa, w której drzemał kierowca Józik. Wystarczyło wychylić się przez okno i zawołać:
— Józik, chodź no tutaj!
Kierowca nie spiesząc się wysiadał z wozu i szedł na górę po schodach wyłożonych czerwonym chodnikiem. Zwykle w ciągu dnia Miedza kilkakrotnie wzywał go w ten sposób. Potem wydawał różne polecenia:
— Pojedziesz po papierosy. — Albo: — Skocz, Józik, do domu. Żona czeka. — Józik woził sekretarzową na targ i do sklepów.
W lecie jeździli na ryby. Najczęściej jednak spędzał dzień w służbowym samochodzie. Czytał książeczki z serii z żółtym tygrysem lub słuchał radia. Może dlatego rozleniwił się ostatnio i zaniedbał? Golił się co drugi dzień, nie oddawał żonie koszul do prania i przez okrągły rok chodził w tych samych, wypchanych na kolanach, spodniach. Miedza, wrażliwy na zapachy, uchylał podczas jazdy szybę.
Dzisiaj od ósmej (zbliżała się już dziesiąta) Józik siedział w warszawie. Sekretarz zamówił telefon do województwa i czekał na rozmowę. Nie lubił nie zapowiedzianych odwiedzin — dlatego co pewien czas starał się upewnić, czy któryś z towarzyszy nie wybiera się z wizytą. Nie lubił na przykład przyjazdów towarzysza Kmity, znajomego przewodniczącego Turonia (Miedza wiedział, że tylko dzięki stanowisku Kmity Turonia nie przeniesiono gdzie indziej). Kmita nie łowił ryb i nie lubił pić koniaku. Zadawał natomiast pytania, na które często trudno było odpowiedzieć. Kiedy Miedza próbował odpowiadać wymijająco, towarzysz z województwa przerywał ostro:
— Krótko, krótko, proszę. Tak czy nie?
Czekając na połączenie, sekretarz kruszył tytoń.
Chodziło o chińską różę — dwumetrowy krzew w wielkiej donicy, pod którym, w kącie gabinetu, stał stolik i cztery klubowe fotele. Na jej liściach pojawiły się mszyce. Miedza zmartwił się bardzo (chińska róża, hibiscus, była przedmiotem jego szczególnej troski), dzwonił nawet do kierownika Wydziału Rolnictwa i Leśnictwa. Przysłali człowieka z aparatem do rozpryskiwania specjalnego płynu, ale sekretarz nie mógł znieść zapachu. Preparat nieprzyjemnie cuchnął. Po dwóch dniach kazał sprzątaczce Czesi zetrzeć płyn z liści. Mszyce zresztą nie ustąpiły. Helenka poradziła wówczas stary, stosowany jeszcze przez jej babkę, sposób: natarcie róży wywarem tytoniowym. Tytoń papierosowy (ewentualnie fajkowy) należało zalać wrzątkiem i tak zostawić przez noc. Czesia od ósmej trzymała czajnik na maszynce.
Zadzwonił telefon. Miedza chwycił słuchawkę, ale był to tylko profesor Kwasiborski, dyrektor liceum.
— Moje uszanowanie, towarzyszu sekretarzu. Przepraszam, że niepokoję od rana.
— Krótko, krótko, dyrektorze — powiedział sekretarz. — Czekam na połączenie.
— Chodzi o syna. Chłopiec zapuścił długie włosy, wiecie, takie modne, do ramion. Trzeba, żeby poszedł do fryzjera. Szkoła nie może tolerować hippisów.
Sekretarz milczał chwilę. — Nie za ostro, dyrektorze? Młodzież musi się wyszumieć.
— Towarzyszu sekretarzu — nie ustępował dyrektor — to jest karygodne. Cała szkoła patrzy na waszego syna. Ja bardzo proszę: wpłyńcie swoim autorytetem!
— No, dobrze, pogadam z nim. W każdym razie dziękuję za pryncypialną troskę, jaką wykazujecie. — Słowa „pryncypialny” i „troska” zajmowały w słowniku Miedzy ważne miejsce. — Macie tam gdzieś pod ręką towarzysza Szeląga?
— Szeląga? — powtórzył Kwasiborski. Sekretarz pytał o nauczyciela gimnastyki i prezesa Kółka Łowieckiego. Kwasiborski nie lubił Szeląga. Młodszy nauczyciel szykował się na objęcie po nim stanowiska. — Nie ma, towarzyszu. Prawdopodobnie na zajęciach. Zawołać?
— Nie, nie. Nic pilnego. Powiedzcie, żeby zadzwonił do mnie. — I Miedza bez pożegnania odłożył słuchawkę. Jakiś czas siedział zamyślony, patrząc na muślinowe firanki. Nad nim, na ścianie, wisiały kamienne twarze przywódców. W oszklonej szafie widać było kilka książek i ułożone starannie roczniki pism.
Weszła sprzątaczka Czesia z herbatą. — Można, towarzyszu sekretarzu?
Sekretarka Miedzy — Rybaczyńska (żona Jasia Flachy) — miała urlop macierzyński. W sekretariacie zastępowała ją maszynistka Stasia (przyjaciółka Lenki), herbatę podawała jednak Czesia, u której, w komórce pod schodami, stała elektryczna maszynka i czajnik.
— Proszę, proszę. — Sekretarz odsunął na bok papier z kupką tytoniu.
Czesia była starą, siwą kobietą. Przed rokiem Miedza przypadkiem odkrył w komórce (sprzątaczka trzymała tam ścierki i szczotki) obrazek ze świętym Józefem przypięty do półki. Święty trzymał na rękach małego Pana Jezusa. Miedza zdenerwował się bardzo i natychmiast kazał Czesi zdjąć obrazek. Później co pewien czas zaglądał do komórki. Z pobieżnych oględzin wynikało, że obrazka nie ma, ale Czesia mogła powiesić go gdzie indziej. Sprawa ta, obok kłopotów z chińską różą, była również przedmiotem troski sekretarza.
— Niechby któryś z towarzyszy z województwa zobaczył taką rzecz! — krzyczał czerwony ze złości. — Kto będzie świecił oczami: ja czy wy?
Czesia przysięgała, że nigdy więcej obrazka nie zawiesi.
Miedza zaczął jeść śniadanie — odwinął zawinięte w bibułkę kanapki, przygotowane przez Helenkę, i wsypał do herbaty cukier. W tym momencie Stasia maszynistka otworzyła obite skórą drzwi.
— Towarzysz przewodniczący Turoń i jeszcze jakiś pan — powiedziała.
Miedza zerwał się. Wymijając biurko ruszył na spotkanie.
— Witamy, witamy — mówił rozkładając ręce. — Serdecznie prosimy redaktora! — Udał, że Turonia nie widzi.
Usiedli w fotelach pod chińską różą. Sekretarz wyjął z szafy butelkę radzieckiego koniaku, rozstawił kieliszki. Henryk odezwał się pierwszy:
— Wybaczcie, że was niepokoję. Przyszedłem w sprawie akordeonu.
Sekretarz jakby nie dosłyszał. — Kawy, redaktorze, napijecie się?
Muszyna podziękował.
Turoń mówił nie zrażony: — Dwa razy była u mnie delegacja Kółka Muzycznego z Domu Kultury. Proszą o akordeon, który pożyczyliście w ubiegłym roku.
Miedza wzruszył ramionami. — Dlaczego nie przyjdą do mnie?
— Podobno przychodzili kilkakrotnie. Niestety, tak się składało, że nigdy nie mieliście czasu.
Studwudziestobasowy akordeon Weltmeister wartości czternastu tysięcy złotych, był własnością Domu Kultury. Miedza, po lipcowej akademii, poprosił Myszkę o wypożyczenie harmonii. Nauczył się grać jeszcze podczas wojny, w czterdziestym piątym roku. Znał kilka żołnierskich piosenek. Spodobała mu się gra harmonisty. Zabrał akordeon do rybaczówki. Później, w czasie libacji nad jeziorem, instrument zaginął. Sam Miedza nie wiedział dobrze, co się stało: mógł wypaść z łodzi do wody lub zostać na brzegu (pływając motorówką często przybijali do różnych miejsc). Minęło pół roku i ci z Kółka Muzycznego zaczęli prosić o zwrot akordeonu. Zwłaszcza niepokoił się harmonista Domaradzki, uczeń ogniska muzycznego (pracował jako referent w POM-ie). Sytuacja była nieprzyjemna także dla Myszki, która osobiście wypożyczyła harmonię.
Miedza powiedział trochę opryskliwie: — Dobrze, dobrze, towarzyszu. Nie mówmy o drobiazgach. Przyślijcie muzykantów do mnie. No co tam, redaktorze? Jak wam się u nas podoba?
Muszyna cały czas pisał coś w notesie. Powiedział przerzucając kartki: — Towarzyszu sekretarzu, mam kilka pytań. Czy można od razu przystąpić?
Miedza śmiał się. — O, widzę, że towarzysz redaktor nie próżnuje. Proszę, proszę, pytajcie.
— Kto to jest Franek Słomkiewicz?
Miedza przestał się uśmiechać. Chwilę trwało milczenie — wyraźnie słychać było głosy z ulicy („Piesi, pamiętajcie o białych pasach!” — zahuczał radiowóz). Muślinowa firanka uniosła się lekko i opadła.
— Rozmawialiście z nim? — spytał sekretarz. I nie czekając na odpowiedź zaczął mówić: — Ten łobuz wygaduje niestworzone rzeczy! Był pijany, zatoczył się pod koła wozu. Trochę go poturbowało, a teraz ma żal do całego świata. Redaktorze kochany, gdzie on już nie pisał...
— Stracił podobno pracę.
— Jego własna wina.
— Nie ma renty.
— Mało to ludzi nie ma renty? To znany na tutejszym terenie alkoholik. Za pijaństwo wyrzucili go z pracy. Chodził na dziwki, łajdaczył się!
— Jest inwalidą. Widziałem na własne oczy.
Miedza machnął ręką. Powiedział: — Towarzyszu redaktorze, co ten człowiek krwi mi napsuł, to szkoda słów! Nie mówmy o nim lepiej. Ja przez niego musiałem się wyrzec, wiecie czego? — Pochylił się w stronę Muszyny. — W ogóle nie prowadzę wozu.
Muszyna notował pilnie. — Następne pytanie. Można?
Miedza podniósł kieliszek z koniakiem. — Wystygnie, wystygnie, redaktorze! — zażartował. Ręka mu lekko drżała.
Wypili.
— Z jakich funduszy i dla kogo został zbudowany ośrodek sportów wodnych nad jeziorem? Tak zwana rybaczówka.
Sekretarz popatrzył na Turonia. Henryk śledził powolne opadanie muślinowej firanki. Wydawało się, że nie słucha.
— No, to tego... Z funduszy przeznaczonych na rozwój bazy turystycznej w mieście.
— Kto korzysta z ośrodka?
— Jak to kto? Wszyscy. Kto chce.
— Mówiono mi — Muszyna postukał długopisem w notes — że ośrodek traktujecie jak prywatną własność. Mało ludzi tam zagląda.
— Bzdury! — żachnął się Miedza. — Tak samo jak z tym Słomkiewiczem. Wierzycie plotkom, redaktorze?
— Towarzyszu sekretarzu — powiedział redaktor Muszyna — ja tu nikogo nie znam. Wasi ludzie tak mówią. Dlatego pytam.
Miedza zwrócił się do Henryka: — Pokażemy redaktorowi nasz ośrodek, co, towarzyszu Turoń? Możemy być dumni, że mamy taki obiekt.
— No, ale w mieście boiska dla młodzieży nie ma — powiedział Henryk. — I prędko chyba nie będzie. Zabraliście fundusze przeznaczone na ten cel, żeby zbudować rybaczówkę.
— Naprawdę? — spytał redaktor. Znów coś zapisał w notesie.
Zadzwonił telefon. Sekretarz odstawił kieliszek i podbiegł do biurka.
— Jest województwo — zameldowała telefonistka.
— Nareszcie, nareszcie! Halo! Czy jest towarzysz Kotula?
Kotula należał do towarzyszy najchętniej przez Miedzę przyjmowanych. Zwykle razem jechali do rybaczówki — obaj lubili łowić ryby. Niestety — akurat wyszedł z komitetu. Miedza odłożył słuchawkę.
Turoń i Muszyna wstali.
— Pójdziemy już — powiedział redaktor. — Dziennikarskie obowiązki wzywają.
— Tak, krótko? Tak krótko? — pytał sekretarz, ale nie nalegał, żeby zostali.
Muszyna zrobił zdjęcie — Miedza za biurkiem, na tle portretów na ścianie. Głośno strzeliła migawka. Potem wyszli.
Sekretarz zamknął drzwi obite skórą i znów usiadł, tak jak go Muszyna sfotografował — ręce złożone na szklanej płycie, grymas zamiast uśmiechu. Patrzył nieruchomo przed siebie. Przed nim, na kartce białego papieru, leżała kupka tytoniu. Odetchnął głęboko, wstał, zawołał kierowcę i posłał po nowe papierosy.
Towarzysz Kotula zadzwonił kilka minut później. Sekretarka powtórzyła widocznie, że był telefon z powiatu.
— Co tam, towarzyszu Miedza? Macie coś do mnie?
Sekretarz ucieszył się. Powiedział najserdeczniej, jak tylko umiał: — Towarzyszu drogi, kiedy przyjedziecie na rybki? Czekamy na was!
Kotula milczał chwilę, potem fuknął: — Czy wy innych spraw na głowie nie macie? Co z wami? — Miał widocznie zły dzień.
Rozmowa skończyła się nieprzyjemnie — towarzysz z województwa odłożył słuchawkę nie mówiąc „do widzenia”.
Wrócił Józik z papierosami i Miedza dopiero wtedy wybuchnął:
— Jak ty wyglądasz? Ogól się wreszcie przyzwoicie, wyprasuj spodnie! Daj żonie koszulę do prania!
Józik stał trochę zaskoczony niespodziewanym wybuchem sekretarza. Potem zszedł na dół, rozparł się wygodnie za kierownicą warszawy i zaczął czytać książeczkę z serii z żółtym tygrysem.

Wracając z komitetu zatrzymali się przed trybuną naprzeciw frontowych drzwi prezydium. Groszek, w granatowym kombinezonie (z tylnej kieszeni wystawała żółta stolarska miarka), dyrygował ustawianiem podłogi na drewnianych kobyłkach. Dzięki życzliwej postawie majora Popielaka, do którego i w tej sprawie dzwonił Rybaczyński, stolarz dostał do pomocy kilku aresztantów. Ludzie w szarych drelichach pracowali pod nadzorem strażnika więziennego — z pistoletem przewieszonym przez ramię stał obok i przyglądał się robocie.
Groszek podszedł do Turonia. — Panie przewodniczący, sam pan widzi, co to za praca. Deski za cienkie, kantówki nie ma. Nawet gwoździ zabrakło! — Machnął zniechęcony ręką.
— Brawo, panie Janie! Trybuna na pewno będzie na medal! — zażartował Turoń.
Stary zapalił. Ręce miał zawalane trocinami. Nie odezwał się więcej. Ludzie w szarych drelichach zaczęli ustawiać naokoło platformy obudowę z płyt pilśniaków. Był to pomysł plastyka — Leluchowicza. Groszek z początku protestował, potem — widząc, że nie starczy desek na obudowę ani choćby na osłonę mównicy — zrezygnował. Kazał tylko odpowiednio dopasować drewniane schodki.
Turoń i Muszyna weszli do gmachu prezydium.
O czwartej trybuna była gotowa. Pracą ludzi w drelichach dyrygował osobiście magister Leluchowicz. Płyty pilśniaki, ustawione naokoło platformy, obito czerwonym płótnem. Z przodu przypięto szpilkami dwie wielkie jedynki i słowo MAJ z kartonu. Za trybuną, na rzędzie wysokich masztów (ustawiono je również dzięki inicjatywie magistra), zawisły długie flagi. Kołysały się leniwie w podmuchach ciepłego wiatru.

Helenka, żona Miedzy, wyjrzała na ganek w chwili, kiedy Józik zatrzymał warszawę przed furtką. Widziała, jak sekretarz sapiąc wysiada z wozu, zatrzaskuje drzwi i macha ręką, żeby Józik nie czekał. Skrzypnęły zawiasy furtki — Miedza w rozpiętej marynarce, z wypiętym brzuchem, w sandałach, z wielką teczką z żółtej skóry, szedł ścieżką między rabatkami białych bratków w stronę ganku. Mniej więcej w połowie drogi musiał wyminąć psa. Wielki dog arlekin drzemał leżąc na ścieżce.
— Co tam, Pajac, co tam? — spytał Miedza. Dog uniósł łeb i stuknął ogonem o ścieżkę.
Miedza stracił z psem kontakt od czasu, kiedy uderzył go kolbą dubeltówki na polowaniu. Pajac warknął groźnie, a później nie dał się wsadzić do samochodu. Wrócił do miasta sam, psim swędem, i odtąd nie słuchał nikogo. Reniek śmiał się, że ojciec trochę boi się psa. Pajac przychodził tylko na obiady i czasem, żeby wyspać się pod gankiem. Włóczył się po całym mieście — można go było zobaczyć pod kościołem i w parku. Lubił tereny w pobliżu masarni, czasem kąpał się w rzece. Najczęściej przysiadał na rynku rozpędzając od czasu do czasu pijaków spod budki z piwem. Jeśli zaczepiali go.
— Jezus, Maria, Geniusiu, piąta godzina, gdzie byłeś, dziecko? — zaczęła mówić sekretarzowa, kiedy Miedza był blisko ganku. — O wpół do szóstej mam zebranie! Spóźnię się. Obiad już zimny.
Miedza wyminął żonę w milczeniu. Poszedł do swego pokoju. Wrócił w koszulce gimnastycznej i w szelkach przytrzymujących nie dopięte spodnie. Siedzieli w jadalnym: otwarte drzwi na taras, lśniąca posadzka, gałązka bzu w kryształowym wazonie. Helenka mówiła bez przerwy:
— Nie przysłałeś dziś kierowcy, chciałam pojechać na targ. Jak Rybarczyk nie odłożył mięsa, nie będziemy mieli na niedzielę. Dlaczego Józik nie przyjechał?
Miedza jadł w milczeniu. Rzeczywiście zapomniał przysłać Józka, który codziennie woził jego żonę na targ i do sklepów w rynku. Mógł sam domyślić się i pojechać, ale Józik był z tych, co to nie upominani będą cały dzień drzemać w samochodzie i nie ruszą się z miejsca. A Miedza po prostu zapomniał. Zapomniał z powodu wizyty Turonia i Muszyny i telefonów z województwa. To był zły dzień. Odstawił pusty talerz.
— Całe rano stałam nad dziewczynami w ogrodzie — mówiła Helenka — nóg nie czuję. Teraz jeszcze to zebranie. Dlaczego odesłałeś kierowcę?
— Jakie dziewczyny? — zainteresował się sekretarz.
— No, te z technikum ogrodniczego. Prosiłam, żeby przysłali kilka do pomocy. Skopały trochę grządek.
Miedza jadł kotlet schabowy.
— Reniek znów był na wagarach. Wiesz? Jak on wygląda! Dlaczego nie każesz mu pójść do fryzjera?
Sekretarz machnął widelcem. Powiedział z pełnymi ustami:
— Wiem. Kwasiborski dzwonił.
— Geniusiu, dziecko, tak nie można. Nie masz z nim żadnego kontaktu. On taki duży wyrósł. To już mężczyzna. — I Helenka odwróciła głowę.
— Herbaty — przypomniał Miedza.
Kobieta spojrzała na zegar ścienny. — Jezus, Maria! Kwadrans po. Spóźnię się na pewno. Weź, dziecko, herbatę sam. — Wstała i trzęsąc wielkim biustem wyszła z pokoju (zebrania Ligi Kobiet odbywały się raz w tygodniu, w budynku komitetu; Helenka była przewodniczącą koła).
Miedza został sam — siedział dłubiąc wykałaczką w zębach. Stały w małym srebrnym kubeczku obok wazonu z gałązką bzu. Patrzył na dwa plecione fotele na tarasie i na białą korę drzew owocowych.

Reniek leżał z nogami na poręczy łóżka i czytał pismo „Radar”. Uczył się na pamięć słów angielskiej piosenki „Everybody loves somebody sometimes”, której nuty i tekst (zapisany fonetycznie) wydrukowano w piśmie. Miedza zapukał cicho i wszedł do pokoju syna. Reniek nie zdjął nóg z poręczy ani nie przerwał nauki. Wyjrzał tylko na chwilę zza „Radaru”, popatrzył na ojca i z powrotem zasłonił się pismem. Miedza przysunął krzesło blisko łóżka i ciężko usiadł. Milczał jakiś czas, gdy tymczasem Reniek mamrotał z zamkniętymi oczami słowa piosenki: „Everybody loves somebody sometimes...”
— Reniu — powiedział Miedza po upływie minuty. — Reniu — powtórzył głośniej.
Reniek położył „Radar” na brzuchu, skrzyżował ręce pod głową i popatrzył na ojca. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i z łatwością dosięgał rękami sufitu. Nosił buty numer dwanaście.
— Reniu — powtórzył jeszcze raz sekretarz — posłuchaj, synu. Tak nie można.
— Co znowu? — zapytał Reniek opryskliwie.
Miedza stropił się. Popatrzył na swoje wielkie ręce o grubych palcach. Zapiął nie dopięty rozporek.
— Mama mówiła, że znów nie byłeś w szkole. Dzwonił do mnie dyrektor Kwasiborski...
— Kiedy ten stary wreszcie pójdzie na emeryturę? — przerwał Reniek. — On mnie wpędzi do grobu.
— Synu — zaczął Miedza po chwili — dyrektor mówił o twoich włosach. Dlaczego nie pójdziesz do fryzjera?
— Kwasiborski nosi brodę. Ja mu nie każę golić.
— Reniu, Kwasiborski jest stary, niedługo już będzie uczył. Nie możesz dla świętego spokoju pójść do Jankowskiego? Zadzwonię do zakładu, jak chcesz. Powiem, żeby ładnie cię ostrzygł.
— Co mi tu ojciec truje! — powiedział Reniek. — Będę nosił długie włosy, póki mnie do woja nie wezmą. Jak wezmą, to sami zetną.
— Kiedyś — powiedział Miedza oglądając ręce — sam może będziesz poważnym człowiekiem, inżynierem, na stanowisku. Będziesz miał dom, dzieci. Wtedy zobaczysz, jak to ciężko, jak trudno żyć. — Zamilkł. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć.
— Niech mi tu ojciec nie truje — powtórzył Reniek. — Ja ojcu do polityki się nie wtrącam.
Miedza wstał. — Lekcje odrobiłeś?
Reniek nie odpowiedział. Znów zaczął czytać „Radar”. Mamrotał pod nosem angielskie słówka. Sekretarz stał nad synem i patrzył na jego długie nogi w wytartych amerykańskich dżinsach, zamszowe półbuty z frędzlami, wielkie kościste ręce, twarz pokrytą krostami i długie włosy, w sprawie których dzwonił dyrektor Kwasiborski. Zrobił krok w kierunku łóżka, jakby chciał pogłaskać Reńka po włosach. Nie dotknął jednak głowy syna, cofnął rękę i wyszedł cicho zamykając drzwi. Reniek słyszał, jak ojciec schodził po schodach na parter.
Zerwał się, przeciągnął dotykając rękami sufitu i podszedł do okna. Między rabatkami, na ścieżce wysypanej żwirem, leżał dog arlekin i drzemał w słońcu.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.