Człowiek o dwu twarzach/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Człowiek o dwu twarzach
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bernard Scharlitt
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W POSZUKIWANIU PANA HYDE.

Tego wieczora Utterson wrócił w ponurym nastroju do swego mieszkania kawalerskiego i zasiadł bez apetytu do wieczerzy. W niedziele zwykł był po kolacji siadać przy kominie i czytać, aż na wieży pobliskiego kościoła wybije północ; o tej porze kładł się do snu. Tej nocy zaś czekał tylko, aż służący sprzątnął statki, poczem udał się do swej pracowni. Tam otworzył kasę żelazną, wyjął z tajnego schowka konwolut z napisem „testament D-ra Jekyll‘a“ i usiadł ze zmarszczonem czołem, by wczytać się w treść aktu. Testament był pisany własnoręcznie, gdyż Utterson miał go wprawdzie u siebie przechować, odmówił jednak wszelkiej pomocy przy jego układaniu. Stwierdził więc po pierwsze, że: w razie zgonu Henryego Jekylla Dr. med., Dr. obojga praw, członka Królewskiego Towarzystwa Naukowego i t. d. cały jego majątek przejść ma w ręce jego „przyjaciela i dobroczyńcy, Edwarda Hyde“; — po drugie, że: w razie zniknięcia lub niewytłumaczonej nieobecności przez przeciąg trzech miesięcy Dr. Jekylla, wymieniony Edward Hyde ma być prawnym następcą wymienionego Henryego Jekylla, bez dalszego odroczenia i z uwolnieniem od wszelkich ciężarów i zobowiązań, z wyjątkiem wypłaty kilku nieznacznych kwot służbie domowej Jekylla“.
Ten dokument był adwokatowi od pierwszej chwili cierniem w oku. Nie podobał mu się jako prawnikowi, ale taksamo i jako człowiekowi, lubiącemu w życiu codziennem logikę i zwyczaj, a dla którego też przeto „fantastyczne“ i „niestosowne“ były synonimami. Dotąd nieznajomość osoby tego pana Hyde budziła w nim niechęć, teraz zaś, gdy już wiedział kto to jest, tem bardziej jeszcze potępiał testament. Było już dość źle, jak długo nazwisko było tylko nazwiskiem, nie dozwalającem się niczego domyśleć. O wiele gorzej zaś stało się z chwilą, gdy się z niem łączyły nieprzyjemne rzeczy, a z mgieł, które je dotąd otaczały i oko łudziły, wyłoniła się nagle figura nieprzyjemna.
— Sądziłem, że to tylko jakieś warjactwo — rzekł do siebie, chowając znienawidzony dokument napowrót do kasy — a teraz zaczynam się już obawiać, że to — skandal.
Po pewnym namyśle wdział zarzutkę i wyszedł z domu, by udać się na Cavendish-Square, przybytku wiedzy medycznej, gdzie mieszkał przyjaciel jego: wielki Dr. Lanyon.
— Jeżeli kto, to z pewnością Lanyon coś będzie wiedział — pomyślał.
Ceremonjalny portjer znał go i ukłonił mu się nisko. Nie potrzebował wcale czekać, gdyż w tej chwili zaprowadzono go wprost do jadalni, gdzie Dr. Lanyon siedział sam przy flaszce wina. Był to serdeczny, zdrowy, elegancki pan o czerwonych policzkach i przedwcześnie posiwiałych włosach, pełny temperamentu i zdecydowany w całej swej istocie. Ujrzawszy Uttersona, zerwał się z krzesła i powitał go, ściskając mu dłoń obiema rękami. Ta serdeczność, jak wogóle całe zachowanie się D-ra Lanyona, miały na pozór coś teatralnego, wynikały wszelako z szczerych uczuć. Obaj byli bowiem starymi przyjaciółmi, kamratami jeszcze z ławy szkolnej i z uniwersytetu, obaj byli pełni wzajemnego szacunku, a, co nie zawsze z tego wynika, znosili się doskonale, kiedy się z sobą schodzili.
Po krótkiej rozmowie o tysiącu rzeczy, adwokat począł mówić na temat, który w tak nieprzyjemny sposób myśli jego zaprzątał.
— Sądzę — rzekł — że my dwaj musimy chyba być najstarszymi wśród przyjaciół Henryego Jekylla!
— Wolałbym, żebyśmy byli najmłodszymi — dowcipkował Dr. Lanyon. — Ale sądzę, że masz słuszność. Lecz czemu o tem wspominasz? Bo ja, prawdę mówiąc, dawno go już nie widziałem.
— Tak? — wyjąkał Utterson. — A ja sądziłem, że was łączą wspólne interesy?
— Tak było niegdyś — brzmiała odpowiedź. Ale już od dziesięciu lat, wiesz, Henry Jekyll stał się dla mnie zbyt ekscentryczny. Zszedł z czasem na manowce, w ideach swych naturalnie. A chociaż się mimoto, by tak powiedzieć, gwoli mej starej miłości, nadal nim interesuję, to jednak od bardzo długiego czasu wściekle mało go widuję. — Tego rodzaju nienaukowa paplanina — ciągnął dalej poczerwieniwszy jak rak — rozłączyłaby nawet Damona i Phintiasa[1].
Ta mała, pełna temperamentu uwaga, była dla Uttersona pod pewnym względem jakby ulgą.
— Nie mogli zgodzić się jedynie w kwestjach naukowych — pomyślał sobie. — A ponieważ dla rzeczy naukowych z wyjątkiem dziedziny, dotyczącej parcelacji gruntów, żadnej nie posiadał pasji, dodał w duchu:
— Więc nic gorszego między nimi nie zaszło?
Zostawiwszy przyjacielowi parą sekund do uspokojenia się, zabrał się do kwestji, z którą przyszedł.
— Czy znasz przypadkowo pupila jego, niejakiego Hydego? — zapytał.
— Hyde? — powtórzył Lanyon. — Nie, nigdym o nim nie słyszał. Musi to być coś z nowszej daty.
Tyle tylko wyjaśnienia zabrał ze sobą adwokat do swego olbrzymiego łoża, na którem rzucał się niespokojnie aż do rana. Całą noc umysł jego pracował nad rozwiązaniem zagadki, która mu się wydawała coraz więcej zawikłaną.
Biła już szósta godzina na wieży pobliskiego kościoła, a on wciąż jeszcze łamał sobie głowę nad tym problemem. Dotąd tylko rozum jego nim się zajmował, teraz zaś obudziła się także jego wyobraźnia, i wśród ciszy nocnej opowiadanie Enfielda przesuwało się przed duchowem okiem jego, jak szereg jasno oświetlonych obrazów. I tak widział wyraźnie ulicę, potem postać człowieka szybko kroczącego, potem dziecko, biegnące od lekarza do domu, a wreszcie zderzenie się obu postaci, powalenie dziewczynki na ziemię i dalsze kroki potwora, nie troszczącego się wcale o krzyk dziecka. Albo widział także pokój sypialny swego przyjaciela, w którym ten leżał w łóżku i śnił, a potem drzwi się otwierały, zasłona łóżka została gwałtownie odchylona, przyjaciel ze snu obudzony, a przed nim stała postać, posiadająca nad nim władzę do tego stopnia, że mogła go nawet o tej cichej godzinie zmusić, by wstał i słuchał jego rozkazów. Przez całą noc postać ta prześladowała adwokata, a kiedy zdrzemnął się na chwilkę, widział ją coraz szybciej po ulicach kroczącą, aż wreszcie zawrotnie pędziła przez istne labirynty jasno oświetlonego miasta, a na każdym skręcie ulicy powalała dziecko i pozostawiała je krzyczące. I nigdy ta postać nie miała twarzy, którąby mógł poznać lub też jakąś, która mu urągała, rozpływając się przed jego oczyma. Kiedy się zaś obudził, wzmagała się w nim jakaś nieokiełznana żądza zobaczenia prawdziwych rysów pana Hydego. Gdybym tylko raz jeden, myślał sobie, mógł spojrzeć w to oblicze, cała tajemnica by się wyjaśniła, a możeby nawet całkowicie znikła, jak zazwyczaj rzeczy tajemne znikają z chwilą, gdy się je bierze pod lupę. Wtedy znalazłby może i przyczynę dziwnej sympatji, czy też dziwnego niewolnictwa przyjaciela swego, a nawet i nadzwyczajnych klauzul testamentu. A conajmniej zobaczyłby ciekawą twarz, godną widzenia. Oblicze człowieka, nie mającego w sobie litości, twarz, której sam widok nawet w duszy człowieka tak pozbawionego wszelkich namiętności jak Enfield, mogła wywołać trwałe uczucie nienawiści.
Od tego czasu Utterson zaczął regularnie czatować przy bramie owego tajemniczego domu. Rano, zanim udawał się do swego biura, w południe, pomimo, że miał o tej porze właśnie najwięcej do czynienia, a temsamem i najmniej czasu, nocą, przy świetle mglistego księżyca londyńskiego, o każdej porze dnia, więc i przy każdem oświetleniu, wśród największej samotności i wśród największego zgiełku, można było spotkać adwokata na posterunku, który sobie obrał.
Aż w końcu cierpliwość jego została wynagrodzona. Było to pewnej pięknej, suchej nocy zimowej; mróz wisiał w powietrzu, a ulice były gładkie jak posadzka sali do tańca, zaś latarnie, niewstrząsane przez wiatr, rysowały regularny wzór światła i cienia. Około godziny dziesiątej, gdy sklepy już były zamknięte, ulica była prawie pusta i mimo cichego pomruku, wydawanego przez Londyn ze wszystkich stron, jakby wymarła. Nawet najnieznaczniejsze szmery dochodziły zdala, a kiedy przechodzień się zbliżał, na długo przedtem słychać było jego kroki. Utterson stał już kilka minut na swoim posterunku, gdy nagle usłyszał zbliżający się dziwny i lekki krok. W toku swych nocnych wędrówek oddawna już stwierdził, jak dziwnie wyraźnemi stają się nagle kroki człowieka, będącego jeszcze dość daleko. Ale uwaga jego nigdy przedtem do tego stopnia nie została wzbudzona, jak w tej chwili właśnie. Z silnem przeto, wprost zabobonnem przeczuciem pewności sukcesu cofnął się w głąb bramy.
Kroki zbliżały się coraz więcej, a kiedy skręciły w ulicę, stały się nagle o wiele głośniejsze niż dotąd. Adwokat wychyliwszy się nieco z bramy, mógł wkrótce stwierdzić, z jakim ma do czynienia człowiekiem. Było to indywiduum wzrostu małego i bardzo skromnie ubrane, zaś widok jego już na tę odległość budził z niewytłumaczonego powodu niesłychany wstręt. Zbliżyło się szybko do bramy i wyciągnęło z kieszeni klucz, jak ktoś powracający do domu.
Utterson przystąpił doń w tej chwili i dotknął jego ramienia.
— Pan Hyde, jeśli się nie mylę?
Hyde cofnął się z syczącem westchnieniem. Ale bojaźń jego trwała tylko krótki moment. Nie patrzył adwokatowi wprawdzie w twarz, odpowiedział jednak z zimną krwią:
— Tak się nazywam. Czego pan sobie życzy?
— Jak widzę, pan tu wchodzi — odrzekł adwokat. — Jestem starym przyjacielem D-ra Jekylla. Nazywam się Utterson, Gamet-Street. Nazwisko moje zapewne pan już słyszał, a ponieważ się tak złożyło, żem pana spotkał, proszę, byś mnie tu wpuścił.
— Nie zastanie pan doktora Jekylla, gdyż niema go teraz w domu — odparł Hyde, wsunął klucz do zamka i zapytał nagle, nie patrząc wcale na Uttersona:


Utterson przystąpił doń w tej chwili i dotknął jego ramienia.

— Skąd pan mnie zna?
— Czy nie chciałby pan ze swej strony — zagadnął go Utterson — wyświadczyć mi pewej grzeczności?
— Z przyjemnością — odrzekł Hyde. — Czem mogę panu służyć?
— Czy nie byłby pan łaskaw pokazać mi swoje oblicze?
Z początku Hyde zdawał się być niezdecydowany, ale po nagłem postanowieniu, odwrócił się z czupurną miną do adwokata i obaj wpatrywali się przez kilka sekund w swoje twarze.
— Teraz pana już poznam — rzekł Utterson. — Może się to kiedyś przydać.
— Tak — odrzekł Hyde. — Dobrze się złożyło, żeśmy się spotkali. A propos: podam panu także mój adres. I wymienił numer domu przy ulicy w przedmieściu Soho.
— Czyżby i on miał na myśli testament? — pomyślał Utterson. Ale zachował tę myśl dla siebie i wykrztusił tylko jakby z wdzięczności swój adres.
— A teraz — rzekł Hyde — proszę mi powiedzieć, skąd pan mnie zna?
— Z opisu — brzmiała odpowiedź.
— Z czyjego opisu?
— Mamy wspólnych przyjaciół — odparł Utterson.
— Wspólnych przyjaciół? — powtórzył Hyde, nieco ochryple. — Kogóż to?
— Naprzykład Jekylla — odpowiedział Utterson.
— Ten panu tego nigdy nie mówił! — zawołał Hyde nagle pełen gniewu. — Nie sądziłem, byś pan mógł kłamać!
— Słuchaj no pan — rzekł Utterson — trzymaj pan swój język na wodzy!
Hyde mruknął tylko, a potem zaśmiał się szyderczo. W następnej chwili otworzył z nadzwyczajną szybkością bramę i znikł z oczu Uttersona.
Adwokat stał jeszcze chwilę jakby przykuty i czuł dziwny niepokój. Potem powolnym krokiem począł się oddalać, przystawał jednak co parę chwil, pocierając kilkakrotnie czoło, jak ktoś, co sam nie wie, co się z nim właściwie dzieje. Problem, nad którym tak po drodze łamał sobie głowę, był jednym z tych, jakie rzadko tylko dają się rozwiązać. Hyde był blady i karłowaty, wyglądał dziwnie zdeformowany, a jednak żadne ściśle określone upośledzenie stwierdzić się nie dało; miał nieprzyjemny uśmiech, wobec adwokata zachowywał się w sposób, będący dziwną mieszaniną trwożliwości i rubaszności, a głos jego był chrypliwy, szeptający i brzmiał jakby złamany. To wszystko usposobiało przeciw niemu, ale razem wzięte nie było jednak w stanie wytłumaczyć wstrętu, odrazy i strachu, jakim Utterson czuł się coraz bardziej przejęty.
— Musi w tem być jeszcze coś innego — rzekł nagle głośno do siebie samego pełen przerażenia. — Jest stanowczo coś innego, ale chciałbym właśnie wiedzieć — co? Do stu djabłów, on przecież nic ludzkiego nie ma w sobie! Robi wrażenie — troglodyty, takbym to określił. Albo miałażby sama emanacja zepsutej duszy w taki sposób działać, że deformuje powłokę? Mam wrażenie, że rzecz się tak ma. Biedny, stary Henry Jekyll! Jeślim kiedy w życiu widział na obliczu ludzkiem piętno szatana, to na twarzy jego nowego przyjaciela.
Zbaczając na rogu ulicy, Utterson dostał się na plac o starych pięknych domach, które atoli przeważnie były zaniedbane. Zamieszkiwali je teraz bowiem najróżnorodniejsi ludzie, zajmując w nich po jednej lub parę ubikacyj, a więc litografowie, pokątni adwokaci, agenci obskurnych przedsiębiorstw. Jeden tylko dom, drugi od rogu ulicy, zachował jeszcze cechy wielkopańskie. Już na zewnątrz prezentował się wykwintnie, pomimo, iż z wyjątkiem oświetlonej bramy, cały pogrążony był w ciemnościach. Utterson stanął przed tą bramą i zastukał. Porządnie ubrany, stary już wiekiem służący, otworzył.
Czy pan doktór Jekyll jest w domu, Poole? — zapytał adwokat.
— Zobaczę, panie Utterson — odrzekł Poole i zaprowadził gościa do wielkiego, wygodnego hall‘u o niskiej powale, kamiennej posadzce i na sposób will letnich ogrzewanego jasnym otwartym ogniem kominka. Kosztowne szafy dębowe stały przy ścianach.
— Czy chce pan czekać tutaj przy kominku, czy też mam oświetlić jadalnię?
— Dziękuję, będę tutaj czekał — rzekł adwokat.
Zbliżył się do krat kominka i oparł się o nie. Hall, w którym teraz sam został, był ulubionem miejscem jego przyjaciela, doktora Jekylla, a sam Utterson nazywał go zawsze najmilszem miejscem w całym Londynie. Ale tej nocy, czuł w krwi swej dziwny dreszcz. Oblicze Hydego wryło się silnie w jego pamięć, i odczuwał teraz, co mu się rzadko zdarzało, wstręt do życia. Miał wrażenie, jakby wszystko na tym świecie było pełne grozy, nawet trzaskanie ognia w kominku, te szafy wysokie i niespokojne miganie cienia na powale. Wstydził się przeto uczucia ulgi, jakie go ogarnęło, gdy Poole wrócił z oznajmieniem, że doktora Jekylla w domu niema.
— Widziałem pana Hyde, wchodzącego bramą starej sali sekcyjnej, Poole — rzekł adwokat. — Czy wolno mu to nawet i wtedy, kiedy doktora Jekylla w domu niema?
— Tak, panie Utterson — odrzekł służący. — Pan Hyde posiada klucz.
— Wasz pan zdaje się mieć wielkie zaufanie do tego młodego człowieka — ciągnął Utterson dalej.
— Tak, panie mecenasie, mój pan rzeczywiście darzy pana Hyde swem zaufaniem. My wszyscy mamy rozkaz go słuchać.
— Zdaje mi się jednak, żem pana Hyde nigdy jeszcze tutaj nie spotkał?
Napewno, że nie. On nigdy u nas nie jada — odparł służący. — Zresztą po tej stronie domu nigdy go nie widujemy, przychodzi i wychodzi zawsze od strony prosektorjum.
— Pięknie! Dobranoc, Poole.
— Dobranoc, panie Utterson.
I adwokat udał się z bardzo ciężkiem sercem do domu.
— Biedny Henry Jekyll — myślał wciąż. — Przeczucie powiada mi, że dostał się na manowce. Coprawda, ma on dość burzliwą młodość za sobą, ale to już tak dawno. Widzę jednak, że u Pana Boga niema ustawy o przedawnieniu. Chodzi tu zapewne o coś w tym rodzaju: duch starego grzechu, jad ukrytej hańby. A teraz nadchodzi, niby kulejąc, kara w długie lata po zapomnieniu i przebaczonego sobie w samolubstwie błędu.
Przerażony tą myślą adwokat przez czas pewien zanurzał się w własną przeszłość, obmacywał wszystkie zakamarki swej pamięci, czy nie wyskoczy stamtąd jakiś stary grzech, podobnie jak owe djabełki ze szkatułek, któremi bawią się dzieci. Przeszłość jego była jednak bez nagany. Mało ludzi mogło zapewne z takim spokojem wertować rejestr swego życia, jak on. Mimoto czuł się do tego stopnia upokorzony, że pragnął tarzać się w prochu, gdy przyszło mu na myśl wszystko zło, jakie kiedykolwiek popełnił. Ale jednocześnie sprawiała mu ukojenie świadomość, ile rzeczy mógł był popełnić, których jednak na szczęście zaniechał. W toku swych rozmyślań Utterson powrócił znowu do pierwotnego tematu i nagle zajaśniał mu promyk nadzieji.
— Gdyby tak można kiedy tego pana Hyde wybadać — pomyślał sobie. — Ten z pewnością niemało własnych musi posiadać tajemnic, w porównaniu z któremi, sądząc po jego wyglądzie, najgorsze grzechy poczciwego Jekylla byłyby poprostu promieniami słonecznemi. Ta sprawa musi koniecznie być wyświetlona! Robi mi się naprzemian zimno i gorąco na myśl, że to stworzenie, jak złodziej, zakradać się może do sypialni Henryego. Biedny Henry! Cóż to musiało być dla niego za przebudzenie wtedy w nocy, gdy podpisał czek! A jakie to dla niego ciągłe niebezpieczeństwo! Skoro ten Hyde wie o testamencie, mógłby w końcu uczuć chętkę jaknajwcześniejszego objęcia schedy. Muszę naprawdę z całej siły się temu przeciwstawić, o ile, mi tylko sam Jekyll nie będzie robił trudności. — W tej chwili bowiem przed duchowem jego okiem stanęły jasno, jakby przeźroczysty obraz, dziwne klauzule testamentu Jekylla.






  1. Dwaj Pitagorejczycy z Syrakuz, słynni jako wzór wierności przyjacielskiej. (Przyp. tłómacza).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Bernard Scharlitt.