Człowiek zmienia skórę/I
>>> | Dane tekstu|
Autor | |
Tytuł | Człowiek zmienia skórę |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“ |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia „Antiqua“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pociąg wolno zatrzymał się przed peronem. Ze wszystkich jego stron popłynął natychmiast potok ludzi, prześcigających się nawzajem, i potoczył się ku wyjściu. Clarke przeczekał, dopóki nie spłynie pierwsza fala, wziął w każdą rękę po walizce i wyszedł na platformę.
Duży zegar wskazywał dziesiątą rano.
Znalazłszy się na stopniach dworca, postawił walizki, niezbyt przyjaźnie spojrzał na kręcącego się w pobliżu wyrostka, olśnionego jaskrawo-żółtym kolorem skóry walizkowej (w wagonie uprzedzali, że na dworcach bezlitośnie okradają prostodusznych cudzoziemców) — i odpiąwszy palto, wyjął portmonetkę. Na arkusiku papieru napisany był rosyjskiemi literami adres hotelu. Clarke, nie odchodząc na krok od walizek, gestem zawołał tragarza i wręczywszy mu kartkę, wskazał na jedyną taksówkę.
Nim jednak tragaż zdążył, bardziej szczęśliwi zawładnęli już taksówką i dopiero minutę później tragarz wrócił na stopniu dorożki, zaprzężonej w chudego, rudego konia, podobnego do skrzypiec. Woźnica położył walizy na koźle i śmignął konia. Skrzypce wydały dziwny basowy dźwięk, machnęły kościstym gryfem i pokłusowały wdół placu.
Clarke, rozsiadłszy się w wązkim ekwipażu, zdjął kepi, podstawiając ciepłemu wiatrowi rudawe włosy, przyprasowane gładko do czaszki. Niedawna złość roztopiła się, nie zostawiwszy śladu i Clarke z wesołą ciekawością przyglądać się począł swemu fantastycznemu ekwipażowi, placowi, perspektywie mostu i cieniowi kamiennej arki tryumfalnej. Na arce cztery dęba stające konie, zaprzężone w kolaskę, jakby mknęły z miasta, już-już gotowe spaść na gładki bulwar.
Dorożka przecięła niespiesznie cień arki i Clarke, obrzuciwszy spojrzeniem swego kłusaka oraz uroczyście wznoszący się tyłek woźnicy, pomyślał, że jego dorożka, zaprzężona w skrzypce, nie jest niczem innem, jak ową podniebną kolaską, spadłą w rzeczywistość. Zaśmiał się na cały głos ku niemałemu zdziwieniu woźnicy, zastygłego z podniesionym do góry batem.
Wjechali do miasta.
Po obu stronach bulwaru biegły domy. Chodniki zawalone były materjałami budowlanymi i ludzie snuli się po chodnikach i rusztowaniach, opryskani słońcem jak wapnem.
Po szynach, wijących się wzdłuż bulwaru, ze śpiewnym dzwonem przebiegały tramwaje i z platform wagonów zwieszali się, nie mogący się dostać do wnętrza pasażerowie.
Clarke odwrócił głowę. Obok niego zaturkotał wielki lśniący autobus i ciężko przysiadł o sto kroków, u skraju szerokiego skweru.
Pośrodku placu, przy dwuch olbrzymich deskach, czarnej i czerwonej, z niezrozumiałemi napisami i cyframi, stali tłumem ludzie. Czarna deska przypominała wielkie czarne deski przed giełdami, na których notuje się ostatni kurs akcyj. Ale cisnący się do niej ludzie w roboczem ubraniu nie byli zupełnie podobni do rozgorączkowanych giełdziarzy.
Jeszcze u siebie w Nowym Yorku, Clarke wiele słyszał i czytał o współzawodnictwach socjalistycznych, o czerwonej i czarnej desce, o fabrykach, należących do robotników. Lecz dopiero tutaj, przejeżdżając obok tych olbrzymich desek i pchających się ku nim ludzi, po raz pierwszy pomyślał, że cały ten olbrzymi kraj, przez który mknie od wczorajszego wieczoru, — przedstawia właściwie, jakby jedno ogromne towarzystwo akcyjne zamieszkujących go ludzi. Aby nie zostać zmiażdżonym, musi on za wszelką cenę wyprzedzić wszystkie inne państwa-towarzystwa akcyjne kilku potężnych businessmenów, które podzieliły między siebie świat i nie znoszą konkurencji. Na tych czarnych i czerwonych deskach notowane były akcje niebywałego na świecie przedsiębiorstwa. Każdy napis na czarnej desce oznaczał, że akcje tego kraju spadły o jeden punkt. I gdyby czarna deska zapełniła się po brzegi, — oznaczałoby to śmierć kraju, byłby to nekrolog, gdyby zaś zapełniona była czerwona — oznaczałoby to zwycięstwo. Clarke zrozumiał, z jakiem naprężeniem musi na te deski spoglądać szalony kraj, który uzbroił przeciwko sobie wszystkie akcyjne towarzystwa globu ziemskiego. Czuł się podnieconym poczuciem hazardu gigantycznego wyścigu. Miał ochotę zatrzymać dorożkę, by przejrzeć dzisiejszy kurs akcyj, woźnica jednak smagnął batem konia i minął skwer.
Naprzeciw, wzdłuż bulwaru, miarowo odbijając kroki, szedł oddział czerwonogwardzistów bez karabinów w jasnozielonych czapkach. Czerwonogwardziści śpiewali żwawą piosenkę z powtarzającym się refrenem.
Woźnica, siedzący niezmącony na koźle, odwrócił się nagle, wskazał batem na żołnierzy i powiedział Clarkowi w języku międzynarodowym:
— Gepeu!
Clarke z ciekawością spojrzał zukosa na maszerujący obok niego oddział.
W odległości jednego kroku szli czwórkami młodzi niebieskoocy chłopcy w zielonych czapkach, podobni zdaleka do maszerującego trawnika. Śpiewali zgodnie i gorliwie. Oddział przypominał poniekąd drużynę sportową, wracającą z udanego matchu.
Clarke odwrócił się, aby raz jeszcze spojrzeć jak będzie przechodzić oddział pod czerwonym łukiem. Pod wpływem przebiegającego mrozem po ciele międzynarodowego słowa „Gepeu“, pod wpływem wiosennego trawnika czapek i żwawej wojskowej piosenki, zrobiło mu się niezwykle wesoło.
Wjechali na plac, przecinany bulwarem. Bulwar leżał u stóp, jak dolar, — zielony i szeleszczący. Na postumencie z bronzu stał bronzowy kędzierzawy człowiek w staromodnym surducie i niezdecydowany patrzał na wznoszącą się naprzeciw cerkiew koloru poziomek ze śmietaną. Po gzymsie cerkwi, na wysokości pierwszego piętra, jechała niewielka karetka
automobilowa z napędem automatycznym. Była to widocznie reklama sowieckiej firmy samochodowej. Clarkowi spodobała się reklama. Obliczył, na ile taniej wypadłoby Citroënʻowi, gdyby zamiast wypisywać żarówkami elektrycznemi swe nazwisko poprzez całą wysokość wieży Eiffla, — poprostu postawić swój samochód na szczycie Notre-Dame. Byłoby to
znacznie efektowniejsze! I Clarke zaśmiał się już po raz trzeci.
Dorożka ponownie wjechała na bulwar, przecięty czerwonemi płótnami plakatów. Naprzeciw rozlegały się dźwięki dętej kapeli, minorowe, powolne, nie harmonizujące ani z wiosenną dziarskością dnia słonecznego, ani z troskliwym pośpiechem przechodniów. Wzdłuż trotuaru posuwał się czerwony katafalk, zaprzeżony parą koni. Na katafalku ustawiona była trumna jaskrawo-czerwonego koloru. Był to niechybnie pogrzeb, aczkolwiek czerwona skrzynia podobna była raczej do dużej zabawki, której wieko odskoczy naraz i pokaże brodacza na sprężynce.
Za trumną kroczyło jakichś piętnastu muzykantów, z wyglądu robotników. Muzykanci gryźli olbrzymie złote naustniki trąb i trąby huczały minorowemi dźwiękami marsza.
Za orkiestrą równemi czwórkami, jak na demonstracji szli robotnicy. Było ich wielu, utworzyli oni długi pochód. Jeden z robotników pierwszego szeregu niósł model żarówki elektrycznej dużych rozmiarów. Drugi — czerwoną deszczułkę z jakiemiś cyframi, których Clarke nie mógł rozeznać. Sądząc po czerwonej deszczułce z cyframi, można było się zorjentować, że grzebią robotnika, widocznie fabryki elektrotechnicznej, jednego z tych, których nazywają tu szturmowcami.
Zrównawszy się z robotnikiem, niosącym model żarówki, Clarke przypomniał sobie, że w tym kraju niema już na mogiłach krzyży i, niechybnie, robotnikowi temu, który dał swemu krajowi rekordową ilość żarówek, postawią zamiast pomnika model jego produkcji. Pomysł ten wydał się Clarkowi słusznym. Stawiają wszak na grobie strąconego lotnika skrzydła rozbitego jego samolotu. W kraju tym cmentarze winny wyglądać, jak warsztaty po ukończeniu dnia roboczego, z wywieszonemi na deszczułkach wskaźnikami współzawodnictwa.
Robotnicy przechodzili długą kolumną. Clarke zdziwił się, że zwykłego robotnika grzebią z takimi honorami, jak wybitnego dowódcę, za katafalkiem którego noszą adjutanci na poduszkach jego szablę i ordery, zdobyte w walkach. Lecz natychmiast sam sobie odpowiedział: kraj ten, dla którego słowo „nie zwyciężyć“ — to synonim słowa „umrzeć“, jest jednem nieograniczonem polem walki. Każdego, który wniósł choćby jedną kreseczkę na czerwoną deskę zwycięstwa, ma on prawo uważać za swego bohatera.
Clarke nie wierzył w socjalizm. Uważał on bogactwo za jedyny bodziec ludzkiej pomysłowości i energji. Był on jednak sportsmenem. Podobał mu się ten kraj, który wymyślił niebywały eksperyment i walczy o niego naprzekór całemu światu. Dlatego przyjechał tu pracować, brać udział w urzeczywistnieniu eksperymentu, w który nie wierzył. Pociągała go piękność niebywałego wyścigu jednego ze wszystkimi i w tych zawodach nie chciał on stanąć po stronie wszystkich.
(Tak myślał on, Clarke. Podobało mu się czuć się niezależnym, bez przesądów. Nie brał pod uwagę niektórych powszednich szczegółów, które, w miarę oddalenia od Ameryki, poczęły mu się wydawać drugorzędnemi. Takim szczegółem było to, że oto już cztery miesiące, jak stracił pracę i daremnie ofiarowywał swe usługi licznym firmom. W Ameryce panował kryzys. Pisano o tem we wszystkich gazetach. Pisali o tem mądrzy uczeni i filozofowie. Nie pisali oni o Jimmy Clarku, który nie może znaleźć zajęcia, pisali językiem naukowym, a to w języku nauki nazywało się nadprodukcją technicznej inteligencji. Pisali oni całe traktaty, jak można uniknąć tej i innych nadprodukcyj, albowiem istniały również i inne: nadprodukcja robotników, nadprodukcja towarów. Towary palono i topiono w morzu, — było to, naturalnie, nader proste rozwiązanie. Lecz robotników nie można ani spalić, ani utopić, —- było ich zadużo. Nie można ich było nawet eksportować. I uczeni nie widzieli wyjścia. Jimmy Clarke również go nie widział. Wiedział, że można się samemu utopić. Byłoby to, naturalnie, nader prostem rozwiązaniem. Ale Jimmy Clarke nie chciał siebie przyrównywać do towaru. Dlatego, przy pierwszej nadarzającej się sposobności, uznał on za bardziej wskazane wyeksportować siebie na drugą półkulę, do kraju, gdzie nie było nadprodukcji technicznej inteligencji, nadprodukcji robotników i nadprodukcji towarów i na który przez to gniewali się amerykańscy uczeni, filozofowie i pisma).
Dorożka wjechała na czworokątny plac. Nad niewielkim czerwonym domem, wysuwającym, jak pancernik, czarne lufy głośników, powiewał czerwony sztandar. Po drugiej stronie placu Clark zobaczył ciemnoszary trzypiętrowy sześcian, na którego szczycie widniało rosyjskiemi literami słowo „Lenin“, jedyne słowo rosyjskie, znajome Clarkowi z wyglądu. Geometryczny ten blok z wyrzniętem na nim słowem, jednakowo brzmiącem we wszystkich językach świata (na obu półkulach niema ludzkich ust, któreby choć raz w życiu nie wypowiedziały tego słowa), — było to bardziej majestatyczne niż wszystkie posągi i pomniki z marmuru i metalu.
W pamięci Clarka wyrył się szary dom z wielkim geograficznym globusem nad wejściem. Przemknęła mu myśl, że dla większości mieszkańców świata ta szósta część globu ziemskiego pozostaje tak samo niezbadaną, jak lewa półkula księżyca: mało jest prawdopodobnem, aby o tej stronie księżyca pisano więcej fantastycznych bredni.
Przecinali szeroki bulwar. Oczom Clarka ukazała się ściana Kremlu i ostre wzniesienie, prowadzące na niezmierzony plac, z którym tylko plac Zgody mógłby konkurować. Plac urywał się na horyzoncie, jak długi uroczysty stół prezydjalny, wznoszącym się na końcu samotnym pięciopłomiennym kandelabrem Wasyla Błogosławionego. Clarke poznał go z reprodukcji.
Dorożka zakręciła nagle i za rogiem zatrzymała się. Stanęli przed hotelem.
W Moskwie Clarke niedługo się zatrzymał. W hotelu zastał Barkera oraz jeszcze jednego inżyniera. Obaj czekali na niego, aby razem polecieć jutrzejszym samolotem.
Barkera Clarke znał jeszcze z Ameryki. Pracowali razem w Kalifornji, gdzie Barker kierował układaniem gudronowej szosy. Barker słynął jako zawzięty leniuch. Uważał, że ludzie wogóle daremnie włóczą się nazbyt wiele po świecie, zamiast siedzieć w domu; budować dla nich drogi — to znaczy przyuczać ich do włóczęgostwa.
Clarke nie lubił Barkera. Podczas pracy w Kalifornji wyniknął między nimi konflikt. Barker zmienił nierentowny zawód i specjalizował się w dziedzinie ekskawatorów[1]. Do Z. S. R. R. przyjechał w charakterze przedstawiciela firmy Bewsirus, która podjęła się dostawy partji ekskawatorów dla jednego ze środkowo azjatyckich przedsiębiorstw. Clarke zdziwił się — dokąd też zajechał ten wygodniś, przypomniał sobie jednak po chwili kryzys i więcej się nie dziwił.
Drugi inżynier nazywał się Murri. Włosy miał szare, jakby na nich osiadł dym tytoniowy, wolno płynący z fajki. Murri wydawał się milczącym, rzeczowym i odrazu Clarkowi się spodobał.
Kraj, dokąd jechali, nazywał się Tad-ży-ki-stan i oddalony był od Moskwy o pięć tysięcy kilometrów. Clarke nigdy nie słyszał o tym kraju, wiedział tylko, że musieli jechać do Azji. Kraj ten, jak wyjaśnił Murri, leżał na granicy Afganistanu i Indji, na dachu świata i stanowił jedną z narodowych republik, wchodzących w skład Związku Sowieckiego.
Barker dorzucił, że w kraju tym wogóle niema żadnych dróg i jeździ się na osłach lub samolotami. Że są tam tylko góry i dżungle, gdzie żyją tygrysy i bandyci, których dla egzotyki nazywają basmaczami. Że basmacze polują specjalnie na europejczyków i zabijają ich przeciętnie po dwadzieścia sztuk dziennie. Że kobiety chodzą tam zawoalowane i odsłaniać ich nie wolno, jeżeli nie chcesz dostać nożem między żebra od byle jakiego wyznawcy Koranu. Że dla szanującego się amerykanina niema nawet, jak w Turcji, ani kawy, ani domów publicznych, niema nic oprócz 80 stopniowych upałów, przy których whisky poczyna kipieć w butelce, i malarycznych komarów specjalnego gatunku, wynalezionych przez włoskiego lekarza Popatacci. I wogóle, djabli ich wiedzą, po co potrzebna im tam była bawełna, kiedy mogą ją zakupywać w Ameryce.
W dzień spacerował Clarke z Murrim po mieście, zaszedł do jednego z narkomatów[2] i wieczorem wrócił do hotelu głody i zmęczony. W hotelu powiedzieli, że auto z lotniska przyjedzie po nich o trzeciej w nocy.
Berker zdecydował, że spać już nie warto i zaproponował zejść do restauracji, zjeść kolację, potańczyć i posłuchać muzyki. Przebrali się i zeszli nadół.
W dużej sali restauracyjnej przy białych sześcianach stolików, siedziało dużo ludzi: mężczyźni
w czarnych garniturach i kobiety w wieczorowych toaletach. Mówiono przeważnie po niemiecku, tu i owdzie słychać było mowę angielską. Kobiety miały rybie oczy. Otwierały, jak ryby, usta, wypuszczając dym papierosów a dym pierścieniami podnosił się do sufitu.
Orkiestra grała tango. Pośrodku sali, między stolikami, bujało się kilka par. Barker zamówił wino i poszedł tańczyć.
Clarkowi wydała się ta sala i publiczność dziwnie rażąca na tle tego miasta i zapytał Murriego, czy wszystkie restauracje tutejsze tak wyglądają.
Murri roześmiał się i powiedział, że jest to restauracja dla cudzoziemców. Miejscowi mieszkańcy nie zaglądają tu prawie, — mają oni swe fabryki-kuchnie, swe stołownie i swe kluby. Restauracja ta została urządzona dla cudzoziemskich specjalistów i turystów, którzy są tu potrzebni (jedni wwożą swą wiedzę techniczną, inni — walutę obcą). Dlatego traktuje się ich uprzedzająco grzecznie, jednak z ledwie widoczną pogardą, — w przybliżeniu tak, jak amerykańscy przedsiębiorcy Kafrów, przywiezionych do nowojorskiego ogrodu zoologicznego i nieprzyzwyczajonych do kamiennych pudeł mieszkalnych: aby nie uciekli, buduje się im na wolnem powietrzu, w ogrodzie, specjalne namioty, jak w ojczyźnie, w Afryce.
Clarke zauważył, że porównanie nie jest zupełnie trafne: Kafrów zmusza się, by mieszkali w namiotach słomianych, — czy chcą czy nie chcą, — nie dlatego, że nie mogą przywyknąć do mieszkań amerykańskich, a dlatego, że publiczność za tę egzotykę płaci.
Murri z tem się zgodził, dodał jednak, że są i tacy, którzy wolą mieszkać w namiocie.
— Otóż właśnie, restauracja ta jest naszym namiotem, zbudowanym dla nas, jako przybyłych z burżuazyjnego klimatu i nie pragnących przyzwyczaić się do miejscowego. Zarezerwowali dla nas sto metrów kwadratowych posadzki i sto metrów sześciennych przetangowanego, alkoholowego powietrza i powiedzieli: „Oto wasz rodzimy grunt i europejski klimat, jeżeli bez niego obejść się nie możecie. Oddychajcie nim wieczorami dowoli, jeśli za to będziecie lepiej pracować, a za walutę waszą kupimy kilka maszyn“. W ten sposób więc, żyjemy w tym hotelu, jakby pod szklanym kloszem, chronieni od nagłych przemian miejscowego klimatu. Należy dodać: tutejsi ludzie są natyle taktowni, że nie przychodzą patrzeć na nas i na nasz namiot.
Clarke rzucił wzrokiem na tańczące pary. Wydało mu się dziwnem to, co mówił Murri i ze zdziwieniem zapytał, czy nie próbuje się tutaj prowadzić propagandy wśród cudzoziemskich specjalistów. Mówią wszak w New Yorku, że wielu z amerykan zostaje w Z. S. R. R. a nawet wstępuje do partji.
— Propagandy? — powiedział Murri, nie wyjmując z ust fajki. — Nie, bardzo umiarkowanie. Pokazują wszystko, co pan zechce, oprowadzają po fabrykach, klubach. Jeżeli się pan zainteresuje, pomagają chętnie zaznajomić się z daną sprawą. Może pan wejść, gdzie się panu podoba, — wszędzie wejście otwarte. W tem, zdaje się, zawarta jest cała propaganda. Robotnicy szybko wchodzą w tryb tutejszego życia: przyzwyczają się i czują się, jak u siebie w domu. Nawet majstrowie... Rozmawiałem z wieloma tutaj, — nie myślą wcale wracać. Cóż pan chce — to kraj robotników. My — z innego ciasta. Reprezentanci wrogiej klasy, jak tu się mówi. Trzeba długo żyć i pracować, aby uzyskać prawo do życia prywatnego. Ale oceniać i opłacać pracę umieją i człowiek wiedzy cieszy się u nich dużym szacunkiem.
Muzyka przestała grać. Zjawił się Barker i z miejsca oświadczył, że okrągła blondynka zaproponowała mu, by odprowadził ją do domu, — niechybnie cośby wyszło, gdyby nie ten przeklęty Tadżykistan, dokąd ich djabli niosą.
Murri cicho śmiał się w fajkę. Clark uczuł nagle wstręt do zadowolonej twarzy Barkera, do jego głosu i całej tej sali. Wstał, oświadczył, że pójdzie się wyspać i szybko opuścił restaurację.
W pokoju było nieprzytulnie i duszno, wiało nudą hotelową i Clarke wyszedł na balkon. Naprzeciwko wznosił się trzypiętrowy budynek z palonej cegły, z półokrągłemi otworami okien, z którego szły światła reflektorów. Na fasadzie nad wejściem widniał napis. „Rewolucja — to wicher, odrzucający wtył wszystkich, co jej się przeciwstawiają“. Napis ten przetłomaczył Clarkowi Murri tego rana, gdy wyszli na spacer. Naprawo, przy wzniesieniu, prowadzącem na olbrzymi plac, wznosił się dziwaczny gmach, podobny do średniowiecznego zamku z dwiema ostro zakończonemi wieżami. Zamek zagradzał sobą napierający na niego zgóry olbrzymi plac. Samego placu nie było widać, jaśniało stamtąd białe polarne światło reflektorów.
Nadole, w restauracji muzyka grała tango, tęsknie miauczyło banjo...
Clarke zamknął drzwi balkonu.
— Afrykański namiot u podnóża lodowca — pomyślał głośno i szybko rozebrawszy się, wsunął się głową w nakrochmalone prześcieradła.
Gdy go obudzili, na dworze panował jeszcze ten sam mrok, co poprzednio. Barker i Murri, ubrani do podróży, kończyli układanie rzeczy do waliz. Clarka bolała głowa, wobec czego oblał ją dzbanem zimnej wody, szybko się ubrał i zeszedł nadół.
U przedsionka czekał autobus z portu lotniczego, który uwiózł ich wzdłuż znajomego już bulwaru. Na skrzyżowaniach prawie pustych ulic samotni milicjanci w zielonych hełmach widocznie postawieni byli tu na noc, aby wskazywać drogę.
Podczas, gdy w kancelarji aerostacji ważono walizki i pasażerów, wyjaśniło się, że do Taszkientu leci ich czworo: czwarty pasażer był rosjaninem nader rozmownym o jasnych wąsach.
Dowiedziawszy się, że jego towarzysze podróży są cudzoziemcami i inżynierami, rosjanin wszelkiemi sposobami usiłował wyrazić im swą życzliwość. Poprowadził ich natychmiast w stronę wielkich trójmotorowych samolotów, uszeregowanych rzędem na skraju olbrzymiego pola. Objaśniał im coś po rosyjsku, wstawiając do każdego zdania jedno niemieckie słowo, które ze szczególnym uporem powtarzał kilka razy.
Barker nabrał przekonania, że jest to przedstawiciel firmy lotniczej, który wziął ich za przemysłowców cudzoziemskich i namawia do kupienia u niego aeroplanu.
Dla Clarka było jasnem, że Barker prawi głupstwa, nie chciał jednak mieszać się do pogawędki. Doświadczenia jego podróży od Niegorełoje do Moskwy już go pouczyły, że rosjanin zoczywszy cudzoziemca, nawet gdyby nie znał jego języka, bezwarunkowo zechce mu pokazać zdobycze swego kraju. Ten, niechybnie, starał się im wyjaśnić, jakich samolotów nauczył się budować jego kraj.
Nadszedł człowiek z chorągiewką i poprowadził za sobą pasażerów. Jednomotorowy aeroplan czekał, gotowy do lotu. Był to także samolot konstrukcji sowieckiej.
Barker zrzędził, wyrażając swe niedowierzanie sowieckim maszynom i żałował, że nie pojechali pociągiem. Śmigło opisało koło i zamieniło się w huczący dysk.
Po usadowieniu się w kabinie, człowiek na dole machnął chorągiewką i samolot lekkim wstrząsem ruszył w kierunku startu. Barker mruknął, że aczkolwiek nie jest nawet wierzącym, nie zaszkodzi się przeżegnać: na tych rosyjskich maszynach nigdy nie należy...
Samolot począł ostro wznosić się ku górze i wnet miasto wdole zakołysało się. Maszyna kierowała się na południo-wschód. Rosjanin krzyczał coś Clarkowi do ucha, wskazując palcem w okno, lecz słowa jego, nie dochodząc Clarka uszu, tonęły w szumie motoru.
Miasto pełzło powoli wtył. Clarke wyraźnie odróżniał kawałki pasiastego szewiotu ogrodów, zieloną gabardinę zbóż. Im dalej od Moskwy, tem działki ziemi stawały się coraz większe. Rosjanin nieustannie coś krzyczał, wskazując palcem w okno. Clarke złowił słowo „kołchoz“. Uważnie spojrzał przez okno i nic nie zobaczywszy, wywnioskował, że prawdopodobnie te wielkie działki ziemi są właśnie kołchozami.
Krajobraz stawał się monotonnym. Murri rozłożył sobie gazetę i pogrążył się w czytanie. Clarke zamierzał już uczynić to samo, gdy naraz ziemia pod nimi zadygotała, jak rozfalowane morze. W kilka chwil później aeroplan skacząc, toczył się po równej łące i zatrzymał się w pobliżu niepozornej drewnianej budki.
Był to Riazań. Właściwie Riazania nie było, nie był on widoczny. Była duża zielona łąka. Na skraju łąki, u budki stał samotny czerwonogwardzista, oparłszy się o karabin.
Clarke z Murrim wyszli na zieloną łąkę. Chciało im się palić. Dwoje ludzi napełniało samolot benzyną z wiader. Maszyna, nasycona benzyną zawarczała, gotując się do odlotu. Clarke i Murri pośpieszyli zpowrotem.
W dwie godziny później, w dużym pokoju lotniska w Penzie, przy podłużnym stole chciwie spożywali jajka po wiedeńsku i wypalili na zapas po trzy papierosy. Barker, którego mdliło przez całą drogę, poczynając od Riazania, ponuro łykał herbatę. Na stopień samolotu wszedł, jak na krzesło elektryczne: ze stoickim spokojem. Gdy tylko wznieśli się w powietrze poczęło go znowu nudzić.
Wdole, długą wstęgą centymetra wiła się Wołga. Niezliczone dyski wody wydawały się zgóry wielkiemi guzikami z perłowej masy. Ten magazyn przyborów krawieckich ciągnął się do samej Samary.
W Samarze dowiedzieli się, że naskutek silnego wiatru przeciwnego samolot się spóźnił i nie zdąży już dolecieć do następnej stacji w Orenburgu. W Orenburgu zmierzch zapada o szóstej. Przenocują w Samarze — do nocnych lotów w tym roku linja nie jest jeszcze przystosowana. Dowiedzieli się, o tem, od szarookiego lotnika, mającego ich jutro zawieźć na drugiej maszynie. Lotnik mówił po angielsku.
Wzięli prysznic, zmienili kołnierzyki i zasiedli do kolacji. Przy końcu kolacji zjawił się szarooki lotnik.
Clarke i Murri zasypali go pytaniami.
Lotnik opowiedział, że przelecieli już przeszło jedną trzecią część drogi: od Moskwy do Taszkientu razem 3.500 kilometrów. Prace przy organizowaniu linji przeprowadzone były w ciągu sześciu miesięcy. Po krótkiej przerwie z przyjaznym uśmiechem dodał, że w Ameryce organizacja linji takiej długości ciągnie się trzy lata.
Clarke i Murri uśmiechnęli się.
Lotnik, przyjąwszy ich uśmiech jako wyraz niedowierzania, wymienił niezwłocznie amerykańską linję powietrzną, ścisłą długość w kilometrach, firmę lotniczej kompanji, nazwisko opracowywującego linję inżyniera i dokładne daty początku i ukończenia robót. Mówił o tem z uprzejmym, cokolwiek jakby poczuwającym się do winy uśmiechem, jakby tłomacząc się: „Rozumiem, — jest to nietakt ze strony sowieckich inżynierów i robotników, że zrobili oni to samo sześć razy szybciej, ale cóż robić, jeżeli to jednak tak jest!...“
Opowiedział, z tym samym uśmiechem, że z wiosną przyszłego roku linja będzie przystosowana już do nocnych lotów. Przelot dokonywany będzie wówczas bez przenocowania: Moskwa-Taszkient — osiemnaście godzin. Droga jest tem interesująca, że daje możność obejrzeć z lotu ptaka kartę wielkich prac dokonywanych dla zmiany koryta Wołgi. Co się tyczy pustyni, nad którą będą przelatywać jutro, to opracowywane są projekty jej zawodnienia, aczkolwiek nie są jeszcze zatwierdzone. A propos, czy słyszeli coś o autorze tych kolosalnych projektów?
Nie, nic nie słyszeli o nim.
Więc tak, autor ich, inżynier i niewątpliwie genialny inżynier, — opracował kilka swych projektów jeszcze przed rewolucją i w 1915 roku przedstawił je rządowi carskiemu. Projekty były ocenione jako wymysły obłąkanego, a ponieważ autor dobijał się ich urzeczywistnienia, posadzili go na wszelki wypadek do zakładu dla umysłowo chorych, gdzie zresztą niedługo go trzymali i wypuścili jako nieszkodliwego manjaka.
Przyszła następnie rewolucja, po niej wojna domowa, głód, zniszczenie. Inżynier kontynuował opracowywanie swych projektów: nawadniał pustynie, zmieniał kierunek rzek, osuszał morza, przerabiał klimat. Sowiecka władza w kleszczach blokady, ze sparaliżowanym transportem, walczyła o to, by obsiać chociażby część swoich ziem. Inżynier proponował nawodnić pod siew setki tysięcy hektarów bezwodnych pustyń.
Usiłowano wytłomaczyć inżynierowi nieaktualność jego prac, przełączyć go na rozwiązywanie bieżących palących zadań. Inżynier upierał się przy swoim. Wówczas, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie dostał pomieszania zmysłów, odesłano go do lecznicy psychjatrycznej. Lekarze wysłuchali gigantycznych projektów i doszli do przekonania, że inżynier cierpi na manję wielkich zamiarów, ale manja ta nie jest szkodliwą dla otoczenia.
Inżynier nie przestał pisać dokładnych memorjałów, w których wykładał istotę swych projektów. Z notatek tych uwydatniało się z wstrząsającą jasnością, że odwrócić tę czy inną rzekę ogonem do góry, nietylko jest możliwem, lecz całkowicie niezbędnem i wydawało się wogóle niezrozumiałem, dlaczego nie zrobiono tego do tej pory. Dokładne swe notatki inżynier powielał na hektografie i rozsyłał do wszystkich sowieckich instytucji.
Tak przeszedł okres destrukcji i Kraj Sowietów wszedł w okres rekonstrukcji. Piętnasty zjazd partji głosował za planem wielkich prac, za bezzwłocznem zbudowaniem fundamentów socjalizmu. Inżynier miał szczęście żyć w epoce wielkiego przesiedlenia narodów z kapitalizmu na socjalizm.
Wezwano inżyniera do Stalina. Inżynier, denerwując się, wyłożył swe nader proste, bardzo jasne projekty. Projekty włączone były do wykonania na drugą piatiletkę.
Inżynier wracał z Kremlu ze skroniami, huczącymi, jak radjoodbiornik. Po raz pierwszy zrozumiał: do tego, aby wykonać jego całkiem proste, zupełnie jasne projekty, potrzeba było nudnego grzechotu karabinów maszynowych, przeszkadzającego mu pracować po nocach, tych lat niedojadania w komórce, ogrzewanej krzesłami, tych piętnastu lat upartego naprężonego wysiłku całego kraju, w którym on nie brał żadnego udziału.
Oddano inżynierowi do dyspozycji obszerny budynek. Odkomenderowali asystentów, dali techników, kreślarzy, specjalistów z dziedziny hydrauliki. Puste sale budynku zapełniły się stołami kreślarskimi, kulomiotowym trzaskiem szturmowego plutonu maszynistek. Z budynku — wgórę, do państwowych organów i planowych wdół, ku spokojnie śpiącym w swych wiekowych korytach rzek, pobiegły druty przewodów.
W wielkiej sali, po posadzce, od dużej tablicy do stołu z rozwiniętemi na nim planami, w szarej roboczej kurtce, spaceruje inżynier, kreskami kredy na tablicy zmienia kierunek rzek, linjami kanałów przerzyna bezwodne pustynie, poruszeniem ręki rozprasza chmury i zmienia położenie ogromnych powietrznych mas. Bezsilny manjak w ramach kapitalizmu; bezowocny fantasta w oderwaniu od mas, robiących rewolucję; potężny zwycięzca przyrody od czasu, gdy stał się lewarem klasy, przerabiającej świat...
Tak mniej więcej mówił szarooki lotnik. Wreszcie zapytał:
— No, a jak tam u was, w Ameryce? Jak kryzys?
Chwilę wszyscy milczeli. Odpowiedział Barker:
— Macie tutaj wyolbrzymione wyobrażenie o amerykańskim kryzysie. Naturalnie, państwo nasze przechodzi w danym momencie pewne trudności, nikt temu nie zaprzecza. Ale Stany Zjednoczone — to nazbyt solidne i bogate przedsiębiorstwo i niema podstawy do obaw, że nie dadzą sobie rady z temi trudnościami w najkrótszym terminie. I wogóle daremnie raduje was ten „kryzys“. Kiedy w waszem państwie był chaos i ludność umierała z głodu, Stany Zjednoczone, zamiast tego, by złośliwie się cieszyć, pomagały waszym głodującym. Teraz, kiedy dzięki naszej pomocy pozbyliśmy się waszych trudności, — zapomniawszy o tem, cieszycie się złośliwie nad nami.
Lotnik wciąż jeszcze się uśmiechał.
— Zdaje mi się, że w obecnej chwili, troszeczkę wyolbrzymiacie, — powiedział wreszcie. — Jesteśmy bardzo wdzięczni panu Hooverowi i obywatelom amerykańskim za pomoc, okazaną przez nich naszym głodnym, rozmiary jednak tej pomocy były całkiem nieznaczne i prawdopodobnie sami nie wierzycie poważnie, żeśmy zlikwidowali głód tylko dzięki Ameryce. Obywatele naszego kraju pomagali zkolei, jak panom wiadomo, głodującym górnikom Anglji podczas ich strajku. Bezwątpienia jeśli wasi robotnicy i farmerzy znajdą się w podobnej sytuacji, robotnicy naszego kraju okażą im wielką pomoc. Czyż bezrobocie w Ameryce nie powiększyłoby się, gdyby przemysł poszczególnych waszych stanów nie pracował, wyłącznie prawie dla wypełnienia naszych obstalunków? Jak pan widzi, państwo nasze — ten jedyny znaczny odbiorca waszego ciężkiego przemysłu, płacący złotem, — ratuje dziesiątki i setki tysięcy amerykańskich robotników od bezrobocia. Czyż nie tak?
Clarkowi wydało się, że lotnik chce dodać: „A bezrobotni inżynierzy, przyjeżdżający do nas pracować?...“ Ale ten nic więcej nie dodał.
— Przyjechałem tutaj pracować według mej specjalności, a nie dyskutować o polityce, to się mnie nie tyczy, — oświadczył z irytacją Barker. — Myślę, że trzeba pójść już spać. Dobranoc, panowie.
Murri, słuchający z zainteresowaniem opowiadania lotnika, odezwał się z przekonaniem:
— Partja wiele traci, trzymając pana przy tej pracy. Jest pan doskonałym opowiadaczem i urodzonym agitatorem. Jest to niesprawiedliwe, by miał pan całe życie spędzać w powietrzu, gdzie jest pan skazany na przymusowe milczenie.
Lotnik stał się naraz poważny:
— Pan się myli. Przedewszystkiem, jestem bezpartyjny...
Murri i Clarke niedowierzająco spojrzeli na siebie.
— Pan nie wierzy? Co za sens miałoby, bym się ukrywał? Rozumiem, u was w Ameryce... Ale u nas partja, jak panu wiadomo, jest legalną. Upewniam pana, jestem bezpartyjny. I być może, sam przez to cierpię. Podczas wojny domowej do partji nie wstąpiłem, sam nie wiem dlaczego. Uważałem, że za władzę sowiecką można walczyć także i poza partją. A obecnie... wie pan, jak trudno wpuszczają do naszej partji inteligentów, nie mających przed rewolucją jakichkolwiek większych zasług. Ja zaś, no, jakież tam mogę mieć zasługi? Partja z tego powodu, że znajduję się poza jej szeregami, nic nie traci. Nie jestem mówcą, nie mam poważnego wykształcenia politycznego, przytem zaś zawód mój skazuje mnie, zupełnie zrozumiałe, na chroniczne oderwanie od mas. A zmieniać w moim wieku zawód jest zapóźno. Polatam sobie więc jeszcze dwa-trzy lata. Pewnego pięknego dnia komisja lekarska orzeknie, że jestem niezdolny... serce szybko się psuje... Zrobią mnie wtedy gdzieś naczelnikiem lotniska. Będzie dużo swobodnego czasu, wezmę się do nauki.
Kiedy budzono Clarka, było jeszcze prawie ciemno. Samolot warczał, gotując się do odlotu.
Murri, Barker i rosjanin stali już przy maszynie, zziębnięci, z podniesionymi kołnierzami płaszczy. Lotnik, podobny w swym kostjumie do nurka, zabiegał koło motoru.
Po chwili aeroplan leciał już nad śpiącym miastem. Na horyzoncie zapowiadał się zbliżający się świt. Jednostajny huk motoru kołysał do snu i Clarke nie zauważył sam, jak zdrzemnął się, oparłszy głowę o ścianę kabiny.
Gdy się obudził, był już dzień. Clarke spojrzał na swych towarzyszy. Murri, wcisnąwszy się w kąt, patrzał w zamyśleniu na niekończące się białe pola. Barker wymiotował, nachylony nad kubłem. Rosjanin spał mocnym snem, opuściwszy głowę na piersi.
Clarke ze zdziwieniem przekonał się, że altymetr na motorze wskazywał 1800 metrów. Spojrzał jeszcze raz przez okno. Lecieli nad ławą chmur.
Szczeliny między chmurami pozwalały dojrzeć zieloną skorupę ziemi. Clarke zobaczył wdole wązką linijkę rzeki, przyczajoną między plamami drzew.
Jakiś czas samolot latał nad jednostajną zieloną równiną, poczem powoli począł się opuszczać. Clarke poczuł, jak mu żołądek podsuwa się do gardła. Zaczęło go nudzić.
Zobaczył pod sobą miasto, rozpościerające się starannie, jak pasjans na obracającym się stoliku. Zakręciło mu się w głowie. Zdecydował więcej nie patrzeć i otworzył oczy dopiero wówczas, gdy aeroplan dotknął się ziemi.
Przez otwarte drzwi kabiny wtargnął świeży wiatr. Clarke ciężko zeskoczył na trawę. Przeszedł kilka kroków, rozstawiając szeroko nogi i ciężko siadł na ziemię.
Chwilę leżał, nie myśląc o niczem, dopóki go nie ocknął okrzyk Murri’ego. Clarkowi zrobiło się nieswojo: Murri i lotnik mogli pomyśleć, że go zamdliło. Przypomniał sobie współczujące docinki pod adresem Barkera. Za nic, nie chciał wydać się śmiesznym. Szybko wstał, zapalił papierosa i niedbale skierował się ku maszynie.
Murri i rosyjski towarzysz podróży zajadali się już z apetytem jajkami. Barkerowi współczująca gospodyni przyrządziła sałatkę z pomidora. Clarke chętniej obstalowałby sobie takąż sałatkę, poprosił jednak o jajka i połknął je z obrzydzeniem.
Nadszedł lotnik i zaproponował uprzejmie tampony z waty, nasyconej parafiną, chroniące uszy od szumu motoru. Poradził żartobliwie pasażerom, by się pożegnali z Europą, albowiem Orenburg jest ostatnią stacją w tej części świata. Za Orenburgiem zaczynała się Azja.
Za Orenburgiem zaczynała się Azja. Clarkowi, mimo jego bacznej uwagi, nie udało się zauważyć żadnej wyraźnej granicy, żadnego słupa pogranicznego, oddzielającego od siebie dwie części świata. Rozrzucone tylko po niezmierzonych równinach rzadkiemi kupkami czarne koła jurt i pierwsze wielbłądy, podobne do rosyjskich czajników, majestatycznie potrząsające wierzchołkami swych garbów, przekonały Clarka, że Europa została już za nimi.
Pejzaż i znużenie z poprzedniego etapu działały usypiająco. Clarke, idąc za przykładem rosjanina, chrapiącego od samego Orenburga, zasnął tym razem twardo i spał widocznie długo, gdyż obudził się świeży i dziarski.
Żółta równina wyglądała jeszcze bardziej pustą. Wdole niekończącym się wyginającym się kablem ciągnął się tor drogi żelaznej.
Ale oto znajoma kupa pudełek od zapałek — miasto, a za miastem — białe ratunkowe koło dla zabłąkanych samolotów — aerodrom.
W Aktiubińsku rosjanin zeszedł. Na lotnisku czekał na niego samochód. Żegnając się ze wszystkimi, ze szczególnem uznaniem ściskał rękę pilota, wsiadł do czekającego nań forda i odjechał, machając życzliwie czapką.
— Mówi, że w ciągu trzech miesięcy po raz pierwszy należycie się wyspał — wyjaśnił Clarkowi pilot.
— To czerwony dyrektor Aktiubstroja, wielkiej fabryki wznoszonej tutaj w stepie.
Clarke nie mógł zrozumieć, w jakim celu budowano na tej pustyni fabrykę i co ona będzie tu produkować. Pilot, do którego zwrócił się z tem pytaniem, zaznaczył, że pustynia jest dopiero przed nimi. Aktiubińsk — centrum jednego z najbardziej urodzajnych rejonów zbożowych Kazakstanu. Ziemia leżała tu nietknięta wiekami, a poczęto w niej dłubać — znaleziono pokłady fosforów, azbest, mikę, rudy miedzi, — wszystko, co pan chce...
Weszli do budynku lotniska, gdzie oczekiwał już nakryty stół. Siadło ich pięcioro. Piąty był cywilem, w średnim wieku, z roztwartym kołnierzem rosyjskiej koszuli. Twarz jego i szyja opalone były na bronzowo.
Pilot wziął z framugi okna kawałek wapniaka, rozbił, powąchał i podał Clarkowi. Z wapniaka unosił się cierpki zapach nafty. Pilot śmiejąc się zaczął coś mówić naczelnikowi lotniska. Clarke chwycił kilkakrotnie powtarzające się słowo „fakir“.