Człowiek zmienia skórę/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek zmienia skórę |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“ |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia „Antiqua“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W siedzibie partkomu, na stole, przy którym siedział Synicyn, stał brzuchaty porcelanowy czajnik, owinięty czałmą. Synicyn nalewał z niego do filiżanki cytrynowo-żółty napój i pił drobnymi łykami.
Zabrzęczał telefon.
— Tak, tak, Synicyn. List? Co za list? Kto to mówi? Połozowa? A, dzieńdobry! Co? Nowy list dostali? Wszyscy trzej? Termin do pierwszego maja? No, cóż, to jeszcze nie tak strasznie. Niech pani mi dzisiaj przyniesie do partkomu, tak, tak, wszyscy trzej. Dobrze.
Synicyn odłożył słuchawkę.
— Wołodia, czy można do ciebie na chwilkę?
Do pokoju weszła Synicyna.
— Na chwilkę można, więcej nie, jestem zajęty. Bierz krzesło i siadaj. Czy za interesem?
— Czy ja przychodzę do ciebie do partkomu bez interesu? Słuchaj, Wołodka...
Zaterkotał telefon.
— Tak, zaraz... Odwal się, wiesz gdzie?... To nie do ciebie, — odwrócił się do żony. — To nie do niego... Nie zawracaj mi głowy... Słuchać nawet nie chcę. Powiedziałem, musi być zrobione... A zatem nie marnuj czasu na zbędne rozmowy, wtedy zdążysz...
Odłożył słuchawkę.
— Tak, słucham.
— Nadeszły gry i plakaty dla klubu, kilka skrzyń. Nie dam sobie z tem sama rady. Daj mi jednego komsomolca, Zuleinowa, chociażby.
— Nie mogę dzisiaj, dziecinko, w żaden sposób. Wszyscy zajęci. Szturmujemy. I ludzi dużo przyjechało. Czterdziestu. Trzeba ich wszystkich ulokować, urządzić, nakarmić. Poczekaj wychodnego dnia.
— Jakie tam u was wychodne? Nie oszukuj. Słowo honoru, trzeba rozstawić gry i plakaty rozwiesić.
— Nie mogę, Waleczko. Poczekają. Tak i tak, nikt niema teraz głowy do gry.
Do pokoju wbiegł młody tadżyk, potrząsając depeszą. Położywszy ją przed Synicynym, opłukał filiżankę, odpił łyk herbaty i zatrzymał się w oczekiwaniu przed stołem:
— No, co piszą? Jakie nowiny?
Synicyn uważnie przeczytał depeszę.
— Propozycja nasza przyjęta: Jeremin i Czetwiertiakow zwolnieni. Za tydzień przyślą nowego naczelnika i głównego inżyniera. Na, czytaj!
Tadżyk przesunął szybkie spojrzenie po depeszy.
— A ty znasz tego Morozowa? — zapytał, przeczytawszy do końca.
— Nie, Hafur, nie znam. Morozowych bardzo dużo, więcej, niż u was Chodżajewych. Ale z chwilą, gdy posyłają tutaj, znaczy — dzielny chłop. Rozumiesz? Jak u ciebie współzawodnictwa? Mocno?
— Owszem! Wczoraj na pierwszym odcinku norma wzrosła o piętnaście procent.
— Drobnostka! Czy starczy o piętnaście? O pięćdziesiąt!
— Przy robotach ziemnych ciężko idzie z prześcigami. Robotnicy niezadowoleni są z akordu, gadają, żeby przywrócić dniówki. Nie można się zorjentować, o co chodzi. Kułacka agitacja, czy co? Dziwne, że akurat najlepsi robotnicy są niezadowoleni.
— A ty porządnie uważaj. Napewniaka ktoś im głowy kręci.
— A ja już przepytywałem, tak i owak, — nic nie wychodzi.
— A jak z ekskawatorami? Przywieźli obydwa Bewsiriusy? Przystąpiono do montowania?
— Tak. Brygada Metiołkina wyzwała amerykanina do współzawodnictwa. Amerykanin postawił termin na zmontowanie piętnaście dni, a nasi podejmują się w pięć. Amerykanin obraził się i nie chce przyjąć wyzwania. Powiada: przyjechałem pracować, a nie na głowie chodzić.
— Nic nie szkodzi, weźmie się w ręce. Zawołaj mi tu Nesreddinowa. Przyjechali komsomolcy. Trzeba ich wziąć zaraz w obroty. Zorganizować kilka wzorowych brygad. Jeżeli komsomolcy nie pójdą na czele zawodów, to grosza warta będzie cała robota.
— Dobra jest.
— Hafur! — zawrócił go ode drzwi Synicyn. — Zobaczysz Galcewa, to go tu zawołaj. Jeżeli biuro budowlane będzie tak pracować, jak do tej pory, to trzeba ich będzie wypędzić do ciężkiej cholery.
— Podług mnie, to już dawno.
— No, no, dawaj mi go tu.
Weszło trzech nowych do pokoju.
— No, więc nie dasz? — podniosła się Synicyna.
— Co? A, co do klubu? Absolutnie nie mogę. Poczekaj wolnego dnia.
— Znowu stara piosenka! Nie dasz, nie trzeba... Długo będziesz dziś zajęty?
— Tak, do jakiejś drugiej. Posiedzenie...
— No, to dowidzenia.
Poprawiła chustkę i poszła ku wyjściu.
Znalazłszy się na ulicy, postąpiła kilka kroków i zatrzymała się.
Z sąsiedniego domku dochodziły żałosne dźwięki gitary. Synicyna obejrzała się wokół siebie: uliczka była pusta. Zakręciła za róg i wszedłszy w sień, pchnęła drzwi.
Dźwięki gitary urwały się.
Na otomanie siedział półnagi mężczyzna, o czarnych, nader starannie podstrzyżonych wąsikach i kruczych włosach, pieczołowicie przyczesanych. Na stole stały przed mężczyzną butelka piwa i kufel.
— To ty? — zdziwił się mężczyzna, odkładając gitarę. — Nie obawiasz się, że cię zobaczą?
— Gwiżdżę na to! Umieram z gorąca. Daj się napić.
Mężczyzna ceremonjalnie opłukał kufel piwem, wylał na podłogę i nalawszy do brzegu, podał Walentynie.
— Służę.
Synicyna wychyliła duszkiem.
— Dobra! Daj mokry ręcznik — wytrę twarz.
Natarła skronie wodą kolońską i pudrując się przed lustrem, powiedziała:
— Okropny upał! Ty dlaczego nie pracujesz? Znowu hulasz?
— Nie hulam, a chory jestem. Mogłaby zainteresować się mem zdrowiem Walentyna Władimirowna. Ostatnio przestała wogóle zaszczycać mnie uwagą. Nie wiem czem tłomaczyć sobie ten dzisiejszy zaszczyt.
— Co ci takiego jest?
— Malarja terciana.
— Jakoś niema żadnej gorączki, — przyłożyła mu rękę do czoła.
— A tybyś chciała, żeby mnie rzucało? Oto troskliwość kobieca!
— Nicbym nie chciała, a poprostu powiedz: hulałem. Nie wymyślać, że jakaś tam „terciana“.
— Ja symptomy malarji na trzy dni wprzód już czuję. Jeżeli w takim stanie wyjdę na upał, będę miał jutro czterdzieści stopni.
— Czterdzieści stopni masz już dzisiaj, — wskazała na butelkę wódki, stojącą pod stolikiem. — Tem się od malarji leczysz?
— Zapytaj lekarzy — czem najlepiej zapobiec. Chininą i spirytusem.
— Hańba, Pawle, hulać. Tam ludzie rozum tracą, niedobory likwidują, a ty w domu siedzisz. Koniec końców, będziesz miał za swoje.
— A ktoby cię piwem poił, gdyby mnie nie było w domu? Przestań zajmować się agitacją, towarzyszko sekretarko. Moje zdrowie jest mi milsze. Byłbym idjotą, aby przy takim upale pracować! Serceby mi nie wytrzymało.
— To malarja, nie serce. Ty masz odrazu wszystkie choroby. Ale upał rzeczywiście okropny. Nie rozumiem, jak ludzie pracują przy takiem słońcu.
— Jakto — nie rozumiesz? A któż zbuduje socjalizm? Kryształow, znany antyspołecznik, jak mnie nazywa nasz kierownik szanowny, — Kryształow może nie rozumieć. Ale czcigodnej pani nie przystoi. Jeżeli już wodzowie przestaną rozumieć, to cóż my, przeciętni śmiertelnicy?
— Przestań szydzić, Pawle, nie wychodzi to u ciebie. I nazwisko wymyśliłeś sobie nieodpowiednie. Zmień, zabardzo już krystaliczne.
— To sowieckie. Demonstruje naturalne bogactwa naszego kraju. Jedno przytem na cały Związek, spróbuj jeszcze jednego Kryształowa znaleźć.
— Wiesz, patrzę na ciebie, słucham, co ty niekiedy mówisz... Jesteś wszak wyraźnie antysowieckim elementem. Jak też ciebie trzymają na budowie, w dodatku jako kierownika oddziału technicznego?
— A jakżeż to pani, Walentyna Władimirowna, z antysowieckim elementem utrzymuje stosunki, w dosłownem i przenośnem znaczeniu? A może późno pani zauważyła i teraz żałuje?
— Ciekawam poprostu. Podobałeś mi się nawet spoczątku. Wszyscy u nas wokoło zrównoważeni, stuprocentowi, cytatami wodza obowiązkowo operują.
— Nie układa się pani w ramki? Ho, ho! Ostrożnie, żeby tam sama do antysowieckich elementów nie wpadła.
— Niema obawy. W przeciwieństwie do ciebie, rozumiem, że to wszystko potrzebne i słuszne, i inaczej być nie może, — lecz nudzi mi się poprostu.
— Powiedz mi właściwie, na czem polegają me różnice zdań w stosunku do partji komunistycznej?
Synicyna roześmiała się.
— Każdy obywatel może nie zgadzać się z partją, niema w tem nic śmiesznego. Ja się pytam: dlaczego nie wstąpiłem do partji komunistycznej?
— Ty? A któżby cię przyjął?
— Źle przypuszczasz! — obraził się Kryształow. — Może i miałem zamiar, ale nie układam się w ramki. Powiedzą: idź po lewej stronie. A może akurat po prawej, okaże się piwiarnia? Zajdę bezwarunkowo i dyscyplinę złamię... Wolności pragnie ludzka dusza. Indywidualność się buntuje we mnie. Nie można wszystkich ludzi jedną miarką mierzyć: pięć dni pracuj — szósty sobie hulaj. A może mam ochotę trzeciego dnia pohulać, szóstego pracować?
— A jeśli ci się nie zechce, ani trzeciego, ani szóstego dnia pracować, wtedy co?
— Może ja w jeden dzień więcej zrobię, niż inny w sześć?
— Przejdź tedy na akord.
— Też wymyśliła: akord! Kto nawali więcej, ten zaraz pan! A może nie ma on żadnych potrzeb, — nażarł się i nabok. A inny chociaż i zrobił mniej, za to ma duchowe potrzeby nie proste, a z komplikacją. Według tabeli nie określisz tego. Podsuwają mi codziennie pod nos tabele: ten tyle wypracował, tamten tyle. Myślisz, że im płacę według tabel, człowieka krzywdzę? Na oko widzę, co człowiek wart. Może on podług tabeli i za czterech się napracował, a jeżeli to tępy człowiek, — poco mu tyle pieniędzy? Naprzykład, miejscowi tadżycy lub uzbecy. Jakie oni mają potrzeby? Wiadro zielonej herbaty wylizał bez cukru i pięknie. Poco im pieniądze? Inna sprawa rosjanin, on wprawdzie zrobił mniej, ale chłopak, widać, morowy. Czyż można takiego człowieka pedług tabeli krzywdzić? Lenin sam powiedział: każdy podług zdolności, każdemu wedle potrzeb.
— Ależ za takie rzeczy należy cię pod sąd oddać. Dezorganizujesz w ten sposób całą pracę, uniemożliwiasz współzawodnictwo. Teraz rozumiem, dlaczego współzawodnictwo przy robotach ziemnych nie klei się. Robotnicy, powiadają, nie są zadowoleni z akordu. Ach, ty sukinsyn! Boją się poprostu przez ciemnotę poskarżyć na ciebie. Myślą, rzeczywiście zależy od ciebie, — ile zechcesz, tyle i dasz.
— A jakież to socjalistyczne współzawodnictwa, pozwoli pani zapytać, jeżeli za nie pieniądze się płaci? Socjalizmu za pieniądze się nie buduje. Entuzjazm mas karmi się nie kiełbasą, a ideą. Chcesz pójść na zawody? Proszę, proszę! Tylko nie będziesz miał żadnych materjalnych prerogatyw, — da czystego dobra socjalizmu. Dlaczego naprzykład członek partji mniej zarabia od bezpartyjnego? Ideą się karmi! Idea rzecz odżywcza. Tak więc i szturmowiec winien mniej zarabiać od zwykłego robotnika. A to jakiż z niego budowniczy socjalizmu wychodzi?
— Tyś poprostu podlec, — wezmę i opowiem Synicynowi.
— Proszę mnie nie straszyć, Walentyna Władimirowna. Każdy wyobraża sobie socjalizm na swój sposób. Czy ja jestem przeciwko? Że, podług mnie, socjalizm budować należy bezinteresownie, — to to jeszcze nie jest przestępstwem. Żaden paragraf nie mówi... A gdy będzie pani opowiadać mężowi, proszę jednocześnie opowiedzieć, w jaki to sposób zdemaskowała pani element antysowiecki. Ile dni, a zwłaszcza nocy, musiała go pani studjować. Jak to pani niczego nie wstydziła się zaofiarować, aby tylko z hydrą kontrrewolucji bliżej się zapoznać i szczegółowo przestudjować we wszystkich sytuacjach. On pochwali! Oto, powie, jaką też sowiecką mam żonę! Po nocach nie śpi, kontrrewolucję wyszukuje.
— Draniu! I jak też mogłam się z takim łobuzem związać? Sama nie rozumiem.
— Nie wyzywaj, Waleczka. Ja to wszak z miłości. Może jestem o twego męża zazdrosny? Czy kto rozumie moją duszę, jakie tam perturbacje? Dusza szuka wzniosłej miłości, a ją się socjalizmem karmi. A czy dojdziemy do socjalizmu? Długa droga!
— Rzuć te komedje! Dobrze cię widzę. Jesteś poprostu psem, babę wygniotłeś i już. Zresztą, może tak też trzeba. A ja to zakochana jestem w tobie, myślisz? Żeby to nie było w tej przeklętej głuszy, tobym nawet patrzeć na ciebie nie chciała. Przy takim upale i na drzewo poleziesz.
— Cóż to, jestem czemś w rodzaju drzewa? Przyszłaś mi dzisiaj ubliżać, a ja trzy dni cię nie widziałem, wytęskniłem się. Rozbierz się, zamknę i zasłonię okno. Urządzimy sobie dolce far niente.
— A to co takiego?
— A to nic takiego, tylko zwrot włoski. Oznacza beztroski odpoczynek.
— Aha...
— Włosi są poetycznym narodem. Nie lubią pracować. Cały dzień na trawce wylegują się, wiaterek ich kołysze.
— Powinieneś był włochem się urodzić. Też nie lubisz pracować. Leżałbyś sobie cały dzień i na gitarze grał. Że ciebie też jeszcze nie przepędzili. Jeremina i Czetwiertiakowa zwolnili — kiepsko pracowali, a takiego wałkonia trzymają.
— Kogo uwolnili? Co ty pleciesz? — nadstawił ucha Krystałow.
— Obu. Jeremina i Czetwiertiakowa. Mianowano nowe kierownictwo.
— A ty skąd wiesz?
— Słyszałam w partkomie. Jakiś tam Morozow.
— Ty to napewno nie wiesz? — niespokojnie zakręcił się po pokoju Kryształow.
— Naturalnie, jeśli mówię, znaczy się — wiem. Przyszła depesza.
— I nowych już, powiadasz, mianowano?
— Telegrafowali, za tydzień przyjadą.
Kryszłałow począł się ubierać.
— Co to, wychodzisz? — zdziwiła się Synicyna.
— Widzisz, Waleczko, mam tu pobiegnąć w jedno miejsce. Zupełnie zapomniałem...
— Masz wszak malarję. Jakżeż tak? Do pracy nie poszedłeś, a po ulicy będziesz spacerować. Zobaczą, niedobrze.
— Gwiżdżę! Muszę bezwarunkowo.
— Sam mi proponowałeś, bym została, włoski wypoczynek...
— Nie mogę, kochanie — objął ją i pocałował w policzek. — Chcesz, połóż się u mnie. Za godzinkę wrócę. Dowidzenia, serdeńko. Nie gniewaj się. Słowo honoru, zupełnie zapomniałem.
— Co, masz randkę z babą?
— Gdzie tam! Tu nie do bab! Pilna sprawa. No, serwus, maleńka.
Poprawił na sobie koszulę, pchnął drzwi i znikł w żółtym odmęcie ulicy.
Termin, wyznaczony w telegramie, dawno minął, a na budowie wciąż jeszcze oczekiwano na przyjazd nowego kierownictwa. Do Stalinabadu biegły depesze. Po upływie drugiego tygodnia woda zniosła prom i łączność ze Stalinabadem została przerwana.
Przyobiecane posiłki stopniowo przybywały, niewielkiemi partjami. Miasteczko pierwszego odcinka napęczniało, nie będąc w stanie wszystkich pomieścić. Nowi ludzie nie znajdowali po przyjeździe baraku, w którymby można było się usadowić. Nocowali spoczątku pod otwartem niebem, potem dopiero budowali sobie baraki.
Na budowie tę żywiołowo powstałą dzielnicę nazwano: Samstroj.
Ludzie przybywali, miasteczko rosło, nie rosła tylko budowa.
Pewnego popołudnia Clarke stał na brzegu, czerpiąc pełnym haustem chłód, idący od rzeki.
Spoglądał na żółtą równinę, na leniwie pasące się w kamienistym rowie dwa samotne ekskawatory, na białe przyziemne dachy namiotów. Za półtora roku ścielić się tu będzie zielony kobierzec pól, wyszywany cały bawełną, żółtemi ścieżkami aryków i szmaragdowemi dyskami ogrodów.
Dla osiągnięcia tego trzeba, aby nowe szerokie koryto rosło, z dnia na dzień głębsze, o nowe dziesiątki metrów, obłupując twardą skorupę płaskowzgórza.
A koryto nie rosło. Tak, przynajmniej, Clarkowi się zdało. Do tego potrzeba było, przy minimalnem obliczeniu, siedemnastu ekskawatorów.
Wiadomość o zwolnieniu Czetwiertiakowa i Jeremina uderzyła Clarka znienacka. Nie rozumiał, czem właściwie Czetwiertiakow zawinił. Zadawał sobie pytanie: czego się żąda w tym niepojętym kraju od inżyniera? Clarke chciał uczciwie pracować. Spostrzegał, że w oczach miejscowych ludzi słowa „amerykański inżynier“ nakładały na niego jakieś specjalne obowiązki.
Oczywista, w kraju tym pracować należy jakoś inaczej, nie licząc się z posiadaniem maszyn i realnych możliwości. Na zebraniach mówiono o niedoborach. Następnego dnia podwyższała się norma pracy o pięć, dziesięć, w najlepszym wypadku o piętnaście procent. Wszystko to było kroplą w morzu niewykopanej ziemi.
Z największym samozaparciem pracowali robotnicy przy ekskawatorach. Było ich dwie brygady, i aby ekskawatory nie stały bezczynnie, pracowali na zmianę: osiem godzin pracowali, osiem godzin spali i znowu wracali do pracy. Wiadomość o przybyciu jeszcze trzech ekskawatorów wznieciła wielką radość.
Było to na trzeci dzień od wieczoru, kiedy Clarke znalazł na swym stole nową kartkę. Na kartce papieru naklejona była głowa Clarka, wycięta z miejscowego pisma. Portret zjawił się swego czasu razem z opisem wystąpienia Clarka spowodu machorki. W głowie Clarka, starannie wyciętej nożyczkami, obcięte były uszy i przedziurawione szpilką oczy. Z równo obciętej szyji ściekały krople krwi, narysowane czerwonym ołówkiem. Nadole tym samym czerwonym ołówkiem łacińskiemi drukowanemi literami stała data „1. Maja“.
Następnego dnia wręczył Clarke kartkę Połozowej i niechcący zapytał: czy nie znaleziono jeszcze artysty? Połozowa odpowiedziała, że nie wie. Więcej Clarke nie pytał, nie chciał, aby go wzięto za tchórza.
Do pierwszego maja pozostawało wtedy piętnaście dni. Teraz pozostało wszystkiego dziesięć. Clarke myślał o wyznaczonym terminie z uśmiechem, w myśli jednak mimo to odliczał dni. Spokojnie kładł się spać, spokojnie się budził, wiedząc, że do pierwszego maja może nie spodziewać się żadnych przygód.
Obecnie, stojąc na brzegu i oglądając żółtą równinę, schwytał się na myśli, że do pierwszego maja zostało zaledwie dziesięć dni, a bardzo mało dotąd uczyniono. Strząsnął kurz z nowych butów brezentowych i okrążywszy kotlinę, pomaszerował ku miejscu montowania przybyłych ekskawatorów — sprawdzić, kiedy nowe maszyny będą mogły być puszczone w ruch.
Na półzmontowanych szkieletach ekskawatorów kręcili się nadzy, ociekający potem robotnicy, dzwoniły młotki i cienko śpiewały piły. Barker w swej alpagowej marynarce i białym angielskim hełmie podobny był do dyrektora brytyjskiego muzeum, śledzącego oczyszczanie świeżo odkopanego ichtiozaura.
— To jest cholera wie co! — wpadł na Clarka, wymachując przed jego nosem kułakami. — Niech pan im powie, że ja z takimi robotnikami więcej nie pracuję. I wogóle, zrzucam z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Doskonale, — odsunął spokojnie jego ręce Clarke. — Ale dlaczego pan mnie to mówi?
— A komu mam mówić? Wszystkim mówiłem, nikt mnie nie rozumie.
— Dlaczego nie podobają się panu ci robotnicy? Pracują, jak zwarjowani, nawet podczas przerwy obiadowej, a panu jeszcze źle?
— Pracują? Warjują, nie pracują. Zawarli z drugą brygadą jakiś tam zakład, że w ciągu dziewięciu dni zmontują ekskawator i teraz stanęli wszyscy na głowach. Rwą jeden drugiemu z rąk. Dzisiejszej nocy obudzili mnie o trzeciej i zawieźli na odcinek. Zmuszają mnie, bym stał tu na upale. Ja dwadzieścia godzin na dobę nie najmowałem się pracować.
— Niech pan idzie i położy się w namiocie wypocząć. Potem pan zobaczy, co oni zrobili.
— Połamią, zmontują nie tak, a przed firmą ja będę odpowiedzialny. To nie samowar, a delikatna i skomplikowana maszyna. Nie przykręcą jednej śruby i cała robota do djabła.
— A czy zepsuli już coś?
— A czy ja teraz wiem?
— No więc widzi pan, nawet napewno nic nie zepsuli, a trzeba się śpieszyć i bez tego robota haniebnie się zatrzymuje.
— U kogo się zatrzymuje? Trzeba było na czas części przywieźć, a nie teraz śpieszyć się na zbity łeb. Ja tu dwa tygodnie bezczynnie siedziałem...
— A więc, odpoczął pan. Teraz w dwa tygodnie pan dogoni bardziej intensywną pracą.
Barker znacząco spojrzał na Clarka:
— Panu się tutaj podoba, niech pan więc i po czterdzieści osiem godzin na dobę pracuje, a ja pluję na ich sztuczki. Ja mam ścisłe, ustanowione terminy. Firma oblicza, że montaż ekskawatora trwać musi piętnaście dni i tylko z tym terminem obowiązany jestem się liczyć. Szybciej nie jestem obowiązany robić.
— Ty, wujaszku, nie denerwuj się, idź sobie trochę podrzemać w chłodku, my i bez ciebie dokończymy — krzyknął z ekskawatora jeden z robotników.
— Co on mówi? — zainteresował się Barker.
— Niech się śmieją, tak czy tak, więcej niż tydzień nie zostanę tutaj. Jeszcze mi życie miłe. Zmontuję ten ekskawator i poproszę o obliczenie.
— A to dlaczego? Znaleźli się ludzie, którzy zmusili pana pracować, zdaje się po raz pierwszy w życiu, i tak pana tym obrazili, że woli pan z miejsca zwiać do ojczyzny? Niech pan nie zapomina o kryzysie. Firma nie pogłaszcze pana za to po główce i wątpliwe, żeby dali mu drugą robotę.
— Podług pana, ponieważ nie mam pod ręką innego zajęcia, powinienem dać siebie zarznąć jak barana? Pokornie dziękuję! Wolę umrzeć w New Yorku.
— Kto tu zamierza pana zarznąć? Mam nadzieję, że nie ma pan na myśli tych żartobliwych kartek, które mu podrzucają.
— Pozostawiam panu oczekiwanie na wykonanie tych przyjemnych żartów, a ja nie jestem humorystą. Dlaczego pan ukrywał przede mną, że takie karteczki otrzymywał i pan i Murri?
— Kto panu powiedział?
— Murri.
— Murri? Nie może być!
— Może pan być przekonany.
— Prawdopodobnie, chciał sobie pożartować?
— Żarty, to już pana specjalność.
— No i co, Murri także zamierza wyjechać?
— Nie wiem. To jego rzecz. Jemu również podoba się tutaj, — niech się zostaje. Co dotyczy mnie osobiście, to nie jestem idjotą i się nie zostanę. Zostawiam tą przyjemność innym.
— A jeżeli wykryją autora tych kartek?
— Wtedy zobaczymy. Tylko że coś długo nie wykrywają.
— Kiedy pan myśli jechać?
— Za tydzień, najpóźniej. Radzę i panu się zastanowić. Co za sens życiem ryzykować?
— Dziękuję za radę. Jeżeli chce pan posłuchać mojej, — radzę panu życzliwie zostać się tu. Kierownictwo budowy gwarantuje nam całkowite bezpieczeństwo. Ręczą, że włos z naszej głowy nie spadnie.
— Takie gwarancje w dzikiej pustyni, na pograniczu z Afganistanem, nie są szczególnie pewne. Nie mogę na nich polegać.
— Jednem słowem, jedzie pan bezapelacyjnie? No cóż, niech się pan New Yorkowi ode mnie kłania.
— A pan zostaje?
— Zostaję.
Clarke skierował się ku kotlinie.
— Hallo, Clarke! Zapomniałem panu powiedzieć...
— No?...
— U Niemirowskich zbierają się dzisiaj wszyscy inżynierowie odprowadzać Czetwiertiakowa. Pożegnalna kolacja koleżeńska, czy coś w tym rodzaju. Niemirowscy bardzo pana prosili. Prosili powiedzieć panu i Murriemu.
— Wie pan, że nie jestem amatorem pijatyk.
— Jaka tam pijatyka, — powiedziałem panu, pożegnalna kolacja. Ja wyjeżdżam, koniec końców pluję na wszystko, ale dla pana, jeżeli pan postanowił tu zostać, niema sensu psuć stosunków. Szczególnie, że mieszka pan obok; jeżeli pan nie przyjdzie, będzie to wyglądać jak demonstracja.
— Dobrze, pomyślę.
Korzystając z przerwy obiadowej, Połozowa poszła na poszukiwania Synicyna. Nusreddin zakomunikował jej, że Synicyn pilnie ją woła do siebie. Ani w partkomie, ani w zarządzie odcinka Synicyna nie znalazła. W drodze powrotnej wstąpiła do jego mieszkania, ale i tu go nie było. Walentyna Władimirowna, zaproponowała jej poczekać: powinien wkrótce nadejść.
— Ja sama na niego czekam. Niech pani siada. Mogę poczęstować panią herbatą.
— Dziękuję, nie chcę.
Połozowa usiadła na taburecie. Synicyną znała ona mało. Słuchy, które szły na budowie o żonie sekretarza partkoma, nie nastrajały Połozową specjalnie życzliwie.
— Nie przeszkadzam pani?
— Nie. Czytałam książkę. Akurat z amerykańskiego życia. Jack London. Wie pani, zdaje mi się, wszystkie te Clondyki, podobne są właściwie do naszej pustyni.
— Pani tak sądzi?
— A pani nie?
— Nie. Po pierwsze, jestem pewną, że nasza pustynia — jak ją pani nazywa — lub raczej budowa na tej pustyni nie jest podobną do żadnych kapitalistycznych Clondyków. A następnie, dla mnie, to wszystko, co się tu robi, jest istotnie nader ciekawe i godne podziwu.
— Pani zawsze mówi takimi gotowymi frazesami?
— Co-o?
— Ja mówię, że to wszystko jest nudne.
— Co nudne? Czuć się zawsze sowieckim człowiekiem?
— To, co pani mówi, to wszystko — alfabet.
— Tak, tego alfabetu, staram się nigdy nie zapomnieć.
— Jedna rzecz — nie zapominać, a druga — powtarzać na każdym kroku. Niech pani się na mnie nie obraża. Jestem od pani, przynajmniej, o dziesięć lat starszą. Przez życzliwość mówię.
— Poco ten ton macierzyński? Nie jest z tem pani do twarzy. Może pani być spokojną: zasadniczo, nie obrażam się na nikogo.
— Co za zadziwiające i kategoryczne zasady na wszystkie życiowe okoliczności! Bardzo to chwalebne. W pani wieku nie mogłam się już tem pochwalić: zostawiłam je wszystkie w siódmej klasie.
— Chce pani przez to powiedzieć, że życie bez zasad można uczynić zasadą?
— Chociażby... Zresztą, zostawmy to... Niech pani lepiej opowie coś o swoich amerykanach?
— Nie wiem, co właściwie panią interesuje. Pracują. Przyzwyczajają się do naszych warunków.
— Nie! Jacy oni są? Czy ciekawi?
— Zewnętrznie?
— Ależ nie! Widziałam ich już sama z dziesięć razy. Co oni sobą reprezentują?
— Co do Murriego trudno byłoby mi odpowiedzieć. Rzadko się z nim spotykam i nie zdążyłam wyrobić sobie o nim wyraźnego poglądu. Co się tyczy Clarka, to jest on człowiekiem niegłupim, jak na cudzoziemskiego inżyniera dość wykształcony, ale przy tem wszystkiem nader ograniczony.
— Jakto: niegłupi, wykształcony, ale ograniczony. Wszak jedno przeczy drugiemu?
— Nie mniej jednak jest to tak. Niegłupi, wykształcony człowiek, ograniczony widnokręgiem swej klasy, poglądami na świat, — pani nie lubi ścisłych formułowań, niech pani to nazwie przeto jak pani chce.
— No, a jak mu tutaj: podoba się czy nie?
— Trudno to określić. I tak i nie.
— Więcej się podoba, czy więcej się nie podoba?
— Chyba więcej mu się podoba. Naturalnie, wielu rzeczy jeszcze nie rozumie. Należałoby nad nim mocno popracować. A do tego, trzebaby było odosobnić go na pewien czas chociażby, od wpływu obcych elementów na budowie.
— Kogo pani ma na myśli?
— Najbliższych jego sąsiadów, Niemirowskich.
— Ależ ani on, ani ona nie mówią, zdaje się, po angielsku. Jakiż więc może być ich wpływ?
— Dla madame Niemirowskiej, nie przedstawia to w jej dziedzinie żadnych przeszkód... Damę tę, która kompromituje tylko naszych inżynierów, nie przeszkadzałoby wogóle usunąć z budowy.
— Zdaje mi się, wyolbrzymia pani cokolwiek niebezpieczeństwo tego wpływu. Osobisty wpływ fizyczny Niemirowskiej na Clarka, aczkolwiek pozbawiony politycznego podłoża, niepokoi panią, zdaje się, znacznie więcej, niż moralny wpływ otoczenia jej męża.
— Przepraszam za wyrażenie, ale mówi pani świństwa.
— Oto już obraziła się pani! A gdzie podstawa?
— Pani, widocznie, postawiła sobie za cel wypróbować moją wytrzymałość i zdecydowała sprowokować mnie najbardziej głupiemi i obrażającemi przypuszczeniami.
— Co tu jest głupiego i obrażającego? Rzecz zupełnie kobieca, normalna. A może w liczbie pani zasad, mieści się też zasada rezygnowania z normalnych kobiecych namiętności?
— W takiem pojęciu, jak pani to ujmuje, — oczywista.
— A jak pani to rozumie?
— Wyda się to pani nudnem i nieciekawem.
— Nietylko mnie, kochana wszechwiedząca towarzyszko, nietylko mnie! Mister Clarkowi, oczywiście również, jeśli Niemirowska bez zasad, zdążyła już tam wywalczyć sobie taki wpływ. Mężczyźni nie lubią nazbyt ideologicznie — zrównoważonych kobiet.
— Przy pani bogatem doświadczeniu, musi pani zapewne o tem dokładnie wiedzieć.
— Doświadczenie jako takie mam. Może mi pani wierzyć.
— Nie śmiem powątpiewać, aczkolwiek skorzystać nie zamierzam.
— Wystarczy widocznie własne. Cnotliwe dziewice, w rodzaju pani, posiadają go często więcej, niż dostatecznie. Mogą się jeszcze uczyć inni.
Połozowa podniosła się z taburetu:
— Nie rozumiem, rzeczywiście, dlaczego obowiązana jestem wysłuchiwać pani obelg? Nie jest pani jeszcze natyle starą, by rozmawiać ze mną językiem starej ciotki.
— Brawo! To jest proste, po kobiecemu! Nareszcie żywe babskie słowo! Widzi pani, ja się nie obrażam. Niech się pani również nie obraża. Chce pani rękę?
— Nie widzę podstawy, na której mogłaby zrodzić się nietylko nasza przyjaźń, lecz nawet zwykłe koleżeńskie stosunki.
— No, masz ci los! Ja jej — rękę, a ona mi: „podstawa!“...
Połozowa roześmiała się.
— A rękę trzeba brać, jak się daje, — podniosła się Synicyna. — Jeżeli pani tutaj w czemś ubliżyłam, proszę mi wybaczyć. Może pani rzeczywiście jest dziewicą, — co to mnie obchodzi! Zdarzają się takie wypadki: późno się człowiek rozwija. Tylko że potem jest gorzej...
— Widzę, że wszystko czegoby się pani dotknęła, sprowadza pani momentalnie do jednego punktu. Pani filozofja życiowa jest nietyle nawet biologiczną, ile zoologiczną. Towarzysz Synicyn, oczywista, nie wróci prędko. Nie rozporządzam takim nieograniczonym czasem, jak pani, i w danej chwili czeka mnie praca. Zechce pani powiedzieć towarzyszowi Synicynowi, że zajdę do niego później.
Wieczorem, wróciwszy do domu, Clarke zastał czekających na niego na werandzie Barkera i Murriego. Obaj zasypali go takim gradem argumentów, że Clarke dał się szybko przekonać. Wynikało, że miejscowi inżynierowie uważają go za pana, wstydzącego się ich towarzystwa i podejrzewają go wogóle o pogardliwe i wyniosłe traktowanie rosjan. Argumenty trafiły do przekonania i Clarke zgodził się pójść, uprzedzając tylko, że pić niczego nie będzie.
Przy stole, nakrytym białym obrusem i zastawionym kolumnadą butelek i półmisków, siedziało ze dwadzieścia osób. Jedyna kobieta, gospodyni, podbiegłszy ku gościom, szybko usadowiła ich przy stole. Clarke dostał miejsce obok Niemirowskiej. Czuł się podwójnie nieswojo i przeklinał Barkera i Murriego, którzy go namówili przyjść na tę pijatykę. Od czasu ich pamiętnego nocnego spotkania, starał się wracać do domu jaknajpóźniej i starannie zamykał drzwi na klucz.
Niezręcznie umoczył wargi w kieliszku z wódką i postawiwszy go na stole, począł jeść sałatkę, którą mu położyła na talerzu Niemirowska. Przesuwając wzrok po twarzach obecnych, Clarke starał się nie patrzeć w jej stronę. Dwie twarze wydały mu się zupełnie nieznajome. Był to przystojny brunet, ze starannie podstrzyżonemi czarnemi wąsikami i idealnie przygładzonemi włosami. Drugim był mężczyzna o siwiejących skroniach, w okrągłych złotych okularach.
— To tutejszy sędzia śledczy Krygier, — powiedział Clarkowi półgłosem, jakby odgadując jego myśli, Barker. — A tamten, z czarnemi wąsikami, — kierownik technicznego oddziału, Krystalikow, jeśli się nie mylę, lub coś w tym rodzaju.
— Kiedy to pan zdążył ze wszystkimi się zapoznać? — zdziwił się Clarke. — Pan wszak nie rozmawia po rosyjsku, oni zaś nie mówią po angielsku.
Barker z zadowoleniem i wieloznacząco uśmiechnął się. Clarke zrozumiał, że Barker jest w tej kompanji — swój człowiek.
Pogrążony w swych myślach, Clarke nie zauważył, jak Niemirowska położyła mu rękę na kolanach, i naraz drgnął, poczuwszy zuchwałe dotknięcie. Zaczerwienił się mocno i odsuwając jej rękę, chwycił skierowany na niego wzrok Murriego. W oczach Murriego widać było ironiczny uśmiech. Clarke uczuł, że jeszcze więcej się rumieni.
W tej chwili, podniósł się z kieliszkiem w ręku jeden z inżynierów i poprosił o chwilę uwagi.
— Kochany i wielce szanowny Eugenjuszu Chrystoforowiczu! — zwrócił się uroczyście do Czetwiertiakowa. Zeszliśmy się tutaj dzisiaj, aby uczcić w pańskiej osobie nietylko kierownika, cieszącego się ogólnem zaufaniem i poważaniem, nietylko starszego kolegę i wybitnego specjalistę, którego cenne doświadczenie było dla nas zawsze wielką pomocą, lecz i wyjątkowego, powiedziałbym, kryształowego człowieka, jakich się dziś znajdzie niewielu, człowieka o głębokich zasadach, dla którego prawda nauki zawsze była prawdą najwyższą. To głębokie oddanie nauce, którego przykład nam wszystkim, towarzysze, dał Eugenjusz Chrystoforowicz, powinno dla każdego z nas pozostać nazawsze kierowniczym kompasem w tej dalekiej żegludze, jaką kraj nasz w tej chwili odbywa. Dlatego wznoszę ten toast za naszego nauczyciela, walecznego bojownika prawdy nauki, naszego drogiego Eugenjusza Chrystoforowicza.
Wychylił kieliszek i siadł. Ze wszystkich stron rozległy się oklaski.
W czasie napełniania opróżnionych kieliszków, ze szklanką piwa w ręce podniósł się Czetwiertiakow. Wszyscy ucichli. Czetwiertiakow poprawił binokle i wzruszonym głosem począł mówić:
— Towarzysze inżynierowie! Jestem głęboko wzruszony temi słowami, które pod moim adresem wypowiedział Andrzej Afanasjewicz. Długie lata pracy naukowej nauczyły mnie istotnie podchodzić do wszystkich zjawisk z miarką sprawdzonego praktycznego doświadczenia. Z doświadczenia historji wiemy, że największe wynalazki, posuwające cywilizację o stulecia naprzód, nie były nigdy dziełem utalentowanych fantastów-amatorów, lecz zawsze należały do trzeźwych ludzi nauki i stanowiły wyniki długoletniego doświadczenia. Nie utalentowany fantasta Jules Verne, lecz uczeni-praktycy podarowali ludzkości latającą maszynę. Fantazja jest szybszą od nauki, nie jest ona jednak w mocy zmienić przyziemnej rzeczywistości z jej surowemi prawami naukowemi. Nauka zaś nie jest zaprzeczeniem fantazji, jest ona, przeciwnie, urzeczywistnieniem fantazji, ale urzeczywistnianiem powolnem i częściowem. Tego nas uczy doświadczenie tysiącleci i ci, którzy chcieliby przeskoczyć to doświadczenie, — w rzeczywistości skaczą na jednem miejscu. Pozwólcie, towarzysze inżynierowie, wychylić ten kufel za potęgę nauki, wprowadzającej w życie i poprawiającej dążenia fantazji ludzkiej.
Od stołu rozległy się burzliwe oklaski i kiedy dał się słyszeć oznajmujący dzwonek noża, wstał ze szklanką w ręce Niemirowski.
— Kochany Eugenjuszu Chrystoforowiczu! Drodzy towarzysze! Pozwólcie mi zamiast toastu opowiedzieć wam maleńką bajkę, którą słyszałem na Północy od pewnego wyjątkowego cwaniaka i pijanicy. Budowaliśmy z nim most, most zniosła powódź. Siedzimy, drapiemy się w głowę... Tu on nam opowiedział swoją bajeczkę... Pozwolicie?
— Prosimy, prosimy! — rozległo się ze wszystkich stron stołu.
— Więc tak. Jak to jest zwykle przyjęte, za górami, za lasami, nie w naszem naturalnie państwie, żył-był król. Do głowy przyszedł królowi pomysł, nie bardzo mądry, nie bardzo głupi, jednem słowem, królewski. Do króla przyjechać miał w odwiedziny król indyjski. A stolica króla leżała nad wielką głęboką rzeką, i mostu na rzece od wieków nie było. Jak kto mógł, tak się i przeprawiał.
Zorjentował się król w przeddzień przyjazdu gościa, że wjazd do jego stolicy nie jest wygodny i zdecydował za wszelką cenę zbudować przez rzekę most.
Woła do siebie król chłopa-prostaka, cieślę: uchodził za wielkiego majstra, pałace wszystkim ministrom budował i na wymysły, jak to mówią był chyży.
Mówi król do chłopa:
— Zbuduj mi do jutra most przez rzekę. Zbudujesz — dam ci tyle złota, ile koń udźwignie, a nie zbudujesz, każę ci głowę uciąć. Tak, żebyś wiedział.
Podrapał się chłop za uchem i mówi:
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. A z jakiego materjału wasza miłości każesz budować?
— Niech będzie, — powiada król, — z czystego złota, aby błyszczał o sto wiorst.
Słowo królewskie — rozkaz. Zaprzągł chłop podwód pięćdziesiąt, podjeżdża ku królewskiemu skarbcu, złoto ładuje. Naładował wozów dziesięć, król do niego wychodzi:
— Ile ci potrzeba złota? — pyta.
— A no, — odpowiada chłop, — wszystko, co tu jest, a jeszcze fur dziesięć dodaj.
— Stój, — rzecze król, — tak, to u mnie w skarbcu nic się nie zostanie złota. Jakimże wtedy królem będę? Buduj z czegoś innego.
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. Z czego każesz, o królu? – zapytuje chłopek.
— Zrób, — mówi król, — z żelaza, ale taki, żeby zdaleka, jak szabla błyszczał.
— Dlaczego nie, można i z żelaza. A żelaza, wasza królewska mość, dasz?
— A ile ci potrzeba? – zapytuje król.
— A no, ile jest, miłościwy panie, w twojem wojsku puklerzy, hełmów, mieczy i szabel, niech zwiozą na plac, — a nuż, starczy.
— Stój, — mówi król. — W ten sposób, całe me wojsko bez broni zostanie. Jaki ze mnie wtedy król? Buduj z czego innego.
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. A z czego budować? Chyba z drzewa, co?
— Niech będzie z drzewa, tylko pomaluj, żeby jutro błyszczało.
Wziął chłopek siekierę, poszedł do królewskiego ogrodu i począł stuletnie jesiony rąbać. Porąbał jeden, porąbał drugi... Wychodzi do niego król.
— A to co? — mówi. — Widzę, ogród mój królewski rąbiesz?
— Rąbię, — powiada chłopek. — Drzewo chyba na most potrzebne? W całem królestwie, oprócz twego ogrodu, odpowiedniego drzewa się nie znajdzie.
— A ile potrzebujesz drzewa?
— A no, cały ogród wyrąbię, a i parkan złamię, może wtedy i starczy.
— Stój, — powiada król. — A jakżeż to zostanę bez ogrodu? Co za król wtedy ze mnie będzie. Buduj z czegoś innego.
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. Tylko, że budować mostu niema więcej z czego.
Rozgniewał się na niego król, rozkazał mu z miejsca odrąbać głowę i do rzeki rzucić.
Poszedł sam do pałacu. Siadł na tron i duma, — któż mi teraz most zbuduje, gdy majstrowi głowę ściąłem? Siedzi, martwi się.
Podchodzi do niego pochlebca. Ten przy dworze się obijał i wielkie wiersze tworzył. Powiada królowi:
— Słusznieś zrobił, żeś kazał chłopkowi uciąć głowę. Cóż on za majster, jeśli nie wie, z czego most należy budować? Tak czy owak, nie zbudowałby ci w ciągu jednej nocy mostu ani ze złota, ani z żelaza, ani z drzewa. Trzeba budować most z takiego materjału, żeby ani filarów, ani wiązadeł nie było, ażeby sam po wodzie pływał.
Spodobał się królowi pomysł.
— A więc, — powiada, — zbuduj mi do jutra rano taki most, żeby w nim ani filarów, ani wiązadeł nie było i aby sam po wodzie pływał. Zbudujesz, — dam ci tyle złota, ile wielbłąd uniesie. Nie zbudujesz, — odrąbać głowę każę.
— Hop, — mówi pochlebca, to znaczy w ich języku: dobrze.
— A z czego będziesz budować? — zainteresował się król.
— Wiadomo z czego, z korka. Korek sam po wodzie pływa i na dno nie idzie.
— Skądżeż tyle korków wziąć?
— Wielka mi rzecz? W twoich piwnicach królewskich, — powiada mu pochlebca, — miljon butelek wina stoi. Urządź, miłościwy panie, na cześć indyjskiego króla ucztę. Wino wypijesz, a mnie się korki zostaną. I tobie przyjemnie i mnie wygodnie.
Spodobała się królowi ta myśl.
— Ty, — powiada, — masz głowę na karku, skąd tam chłop do ciebie! Nigdybym na ten pomysł nie wpadł.
Urządził król ucztę, jakiej świat nie widział. Sam pije i innych częstuje, tylko korki trzaskają. A pochlebca chodzi, korki zbiera, szydłem dziurawi, na sznurek nawleka. Do rana zmajstrował most z jednej strony na drugą, kołki ponabijał na obu brzegach, sznurki do kołków przymocował, – trzyma się.
Król z orszakiem całą noc się trudził, do rana się upili — ani nogą, ani ręką nie poruszyć.
Jedzie z drugiej strony król indyjski. Ciężka pod nim karoca, z kutego złota, w czterdzieści koni zaprzężona, i orszak, konie i ludzie w żelaznych pancerzach. Jak wjechali na most z takim bagażem, most odrazu pod wodę, tak ich odrazu i zmyło. A ciężcy byli — odrazu na dno poszli.
Spostrzegła to straż, przylatuje do króla, za ręce za nogi trzęsie. Obudził się król, oczy przeciera. Powiadają do niego: król indyjski razem z mostem utonął.
Wytrzeźwiał natychmiast król, na brzeg wychodzi, dwaj dworzanie pod ręce go prowadzą. Patrzy, na rzece stoi most, bez filarów i bez wiązadeł, sam po wodzie pływa. A po moście pochlebca spaceruje. Ręce w kieszenie włożył i pogwizduje.
Rozgniewał się król na straż:
— Łżecie, — powiada, — i obudziliście mnie daremnie. Jakże to król indyjski utonął z mostem, kiedy most stoi na miejscu?
Rozkazał król za karę odrąbać straży głowy. Woła pochlebcę, pyta:
— Nie przyjeżdżali jeszcze posłowie króla indyjskiego?
— Nie, — powiada pochlebca, – ja tu cały czas spaceruję.
— A most tam mocny? Wytrzyma?
— Proszę wypróbować.
Wszedł król na most, dwuch dworzan prowadzi go pod ręce. Doszedł do środka. A ponieważ przez noc wypił osobiście wina conajmniej sto butelek i ciężkim stał się jak beczka, — most się pod nim ugiął i pod wodę się zanurzył. Woda króla zmyła, a most znowu się wynurzył i stoi.
Widzi pochlebca — źle z nim. On-skok na most i w nogi. Jak wiadomo, pochlebcy są nadęci powietrzem, — przeleciał. A orszak i wojsko, co za nim hurmem pobiegło w pogoń — do wody wpadło i utonęło.
W ten sposób, powiadają, most ten i po dziś dzień stoi. Ptaszki po nim skaczą i pochlebcy tam i spowrotem lecą, lecz ani pieszy ani konny przejść nie może. A ryby, co króla i dworzan zjadły, — jeszcze dziś pływają pijane... Oto i koniec bajki...
— Kochany Eugenjuszu Chrystoforowiczu! Drodzy towarzysze! Ponieważ z naszych korków nie zbudujemy mostu nawet przez aryk, proponuję wypić za zdrowie chłopa-cieśli, który położył głowę za to, że most chciał budować nie korkowy, a prawdziwy!
Inżynierowie długo i przeraźliwie klaskali w dłonie, trącali się kieliszkami i krzyczeli.
Po nastaniu względnej ciszy, wstał, lekko kołysząc się, brunet z podstrzyżonemi wąsikami i podnosząc szklankę, zawołał:
— Za zdrowie ryb, które głupiego króla zjadły!
Wszyscy byli już tak pijani, że klaskali automatycznie. Nagle na podłogę z trzaskiem przewróciło się krzesło. Zza stołu podniósł się zaczerwieniony mężczyzna. Był to jeden z inżynierów pierwszego odcinka. Mężczyzna trzymał się niepewnie na nogach. Nachylił się nagle i kułakiem uderzył w stół. Zadzwoniły butelki.
— Nie pozwolę! W mojej obecności antysowieckie sztuczki! Nie pozwolę! I nie będę! Nie będę asystować! Wyjdę!
Odwrócił się, niezupełnie pewnie poszedł ku wyjściu i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł bez czapki na dwór.
Wówczas podniósł się ze swego krzesła mężczyzna w złotych binoklach i nie mówiąc ani słowa, poszedł wślad za inżynierem.
Zapanowało przykre milczenie.
Czetwiertiakow z pobladłym nosem siedział na swojem krześle i więcej się nie uśmiechał.
Pierwsza odzyskała równowagę Niemirowska.
— Nachlali się jak świnie i zaczynają wyprawiać brewerje. Nie zwracajcie uwagi. Oni tak zawsze, gdy się napiją. Zaraz ich sprowadzę.
Wyszła wślad za inżynierem i Krygierem na werandę.
Clark zauważył, jak Murri cichutko wyniósł się po angielsku i zdecydował pójść za jego przykładem. Nie rozumiał, co tu zaszło, widok jednak pijanych był dla niego fizycznie wstrętny. Przeczekawszy cokolwiek, wstał i wysunął się na taras.
Wszedłszy do swego pokoju, zostawił drzwi półotwarte i zrzuciwszy marynarkę, wyszedł na próg odetchnąć świeżem powietrzem.
Kąt werandy, gdzie stał Clarke, pogrążony był w mroku. Przeciwległy kąt oświetlał blady snop światła z okien Niemirowskich. W poświacie, padającej z okna, Clarke spostrzegł Niemirowską i Krygiera.
— Przestań się wygłupiać. Oni wszak wszyscy pijani. Śmieszne, żeby przez głupstwo robić całą historję. Wróć na pięć minut, potem sobie pójdziesz. Nie rób demonstracji.
— A co mnie to obchodzi? Wlazłem do tej kliki tylko przez ciebie, chciałem się z tobą zobaczyć. Pod twoim przymusem wlazłem do tej kompanji, ale wysłuchiwać w milczeniu kontrrewolucyjnych dowcipów nie mam potrzeby.
— Widzisz go, kontrrewolucję wywąchał! Sami gdy schlejecie się, opowiadacie jeden drugiemu antysowieckie anegdoty i śmiejecie się, jeśli są dowcipne. No tak, naturalnie, co wolno komunistom, to jest wzbronione bezpartyjnym specjalistom. Ci winni od rana do nocy krzyczeć „hurra!“
— Jesteś dziś bardzo elokwentna, tylko że elokwencję swą kierujesz pod złym adresem.
— Ile razy mówiłam temu durniowi, żeby się nie upijał! Zawsze jakieś nieprzyjemności są przez niego! Więc, nie wrócisz?
— Nie. Jeśli chcesz mi co powiedzieć, chodźmy do mnie.
— Nie mam nawet zamiaru.
— A ja sądziłem, że jeżeliś mnie wołała spowrotem, to chcesz mi co powiedzieć.
— Jeżeli wrócisz, może ci coś powiem.
— Nie, ten numer nie przejdzie. I tak mnie dosyć wodziłaś za nos.
— Dużoś przez to stracił? Masz krzywdę? Zdaje się, wszystko, czegoś chciał, dostałeś całkowicie i rachunki nasze skończone.
— Więc, to prawda, — Jeremin?
— Nie bądź cyniczny.
— Słuchaj, Hala, ja cię kocham. Nie należy mnie odpędzać. Niczego od ciebie nie chcę, przyjdź do mnie tylko jeszcze jeden raz, ostatni raz. Nie odmawiaj mi.
— Widzisz go! Prosiłam cię, żebyś wrócił i nie urządzał skandalu, a tyś mi nawet takiego głupstwa odmówił.
— Wrócę, ale daj mi słowo, że do mnie przyjdziesz.
— Trzeba było wrócić bez wszelkich „ale“.
— Tak, powinienem włazić w błoto, abyś mi potem pokazywała figę. Daj słowo, że przyjdziesz, — zrobię wszystko, co chcesz.
— Nie, nie przyjdę. Nigdy więcej nie przyjdę. Zapamiętaj to. Co było, to minęło.
— Więc, teraz kolej Jeremina? Moja już minęła? A kto następny? Jeżeli kandydatów nie tak dużo, to warto może jeszcze raz stanąć w ogonku?
— Twoja kolej nigdy nie nadejdzie. Jesteś poprostu cham.
Odwróciła się i poszła ku drzwiom. Złapał ją za rękę.
— Nie, nie pójdziesz. Nie śpiesz się tak. Trzeba najpierw zwolnić jednego, potem zapraszać drugiego, inaczej bowiem mogą powstać nieprzyjemności. Jeżeli jesteś suką, to będę z tobą postępował jak z suką. Postanowiłaś zmienić kochanka, to uprzedź go przynajmniej, jak stróża, trzy dni zgóry. Dzisiejszą noc będziesz spać ze mną.
— Zwarjowałeś!
— Pójdziesz!
Ścisnął jej rękę do bólu. Spróbowała wyślizgnąć się, przysiadła z bólu i opuściła się na kolana.
— Ratujcie!
— Nikt ci nie pomoże. A będziesz piszczeć — usta zapcham.
— Puść, rękę złamiesz! Przemocą mnie chcesz zmusić? Nie zmusisz. Puść w tej chwili!
— Nie przyjdziesz?
— Ratujcie!
— Co to takiego? To pan, towarzyszu Krygier? — na stopniach werandy stał Synicyn.
Krygier puścił rękę Niemirowskiej.
— Mam wrażenie, że jest pan poprostu pijany i nadużywa pan swej siły – powiedział Synicyn. — I myli się pan, przypuszczając, że nikt nie może mu przeszkodzić popełnić gwałt. Zostaw pan w spokoju tę obywatelkę i natychmiast odejdź pan stąd. Porozmawiamy później, gdy będzie pan trzeźwy.
Synicyn zwrócił się ku Niemirowskiej.
— Może pani odejść. Towarzysz Krygier zadużo się napił i się zapomniał.
— A panu co do tego? — nasrożyła się nagle Niemirowska. — Niech pan się nie miesza w cudze sprawy. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Idę, gdzie chcę. Niech pan patrzy lepiej za swoją żoną. Jestem pełnoletnia i obejdę się bez opiekunów. Idziemy, Krygier!
— Wołała pani na pomoc, przechodziłem obok i sądziłem, że potrzebuje pani istotnie pomocy. Na przyszłość niech pani załatwia swe prywatne sprawy w pokoju i nie krzyczy na całą ulicę.
Odwrócił się szorstko i znikł w ciemności.