Człowiek zmienia skórę/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek zmienia skórę |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“ |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia „Antiqua“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pogłoski o „sprawie Urtabajewa“ i o zamierzonem wykluczeniu go z partji, jak natrętne komary, brzęczały wieczorami po budowie. W dzień sądu partyjnego wszystkie trzy odcinki, jak uczniowie, powtarzający wyuczoną lekcję, deklinowali we wszystkich przypadkach nazwisko Urtabajewa.
W partkomie tego dnia praca szła ospale. Nawet ludzi przychodziło jakby mniej niż zwykle. Synicyn przeglądał szpalty swego artykułu dla miejscowej gazety o reorganizacji pracy partyjnej na bazie poszczególnych odcinków, kiedy do jego brezentowego gabinetu wszedł Nusreddinow.
— Chciałbym z tobą pomówić, towarzyszu Synicyn. Mam coś do powiedzenia w sprawie Urtabajewa.
— Gadaj, — podniósł się Synicyn.
Spiął szpilką angielską wycięcie w płótnie, oddzielającem jego gabinet od ogólnego pokoju partkomu. Oznaczało to, że drzwi zamknięte są na klucz, że sekretarz jest zajęty.
— Słyszałem, że dziś w biurze partkomu staje na porządku dziennym sprawa wyłączenia Urtabajewa z partji? Czy to prawda?
— Prawda.
— Obawiam się, towarzyszu Synicyn, że biuro robi błąd, wielki błąd. Dlatego właśnie przyszedłem cię uprzedzić. Nie wolno Urtabajewa wykluczać: nie jest on winien.
— Niewinny? Tem lepiej. Dawaj fakty. Naprawić błąd nigdy nie jest zapóźno.
— Faktów nie mam. Lecz wiem, że jest niewinny.
Synicyn stuknął w zdenerwowaniu o stół ołówkiem.
— To wszystko, coś chciał powiedzieć? Niewiele. Na podstawie twego osobistego poglądu, nie zmieni biuro partkomu swej decyzji. Do tego niezbędne są fakty.
— Wy także nie macie faktów!
— Nie mów głupstw Kerim. I najlepiej, nie mieszaj się w sprawy, których nie znasz. Mnie, napewno, ciężej jest skonstatować, że Urtabajew oszukał nasze zaufanie i nadzieje. Kiedy masz do czynienia z wyraźną zdradą, osobista przyjaźń nie ma tu nic do powiedzenia, towarzyszu Nusreddinow. To zapamiętaj. Sekretarz komitetu komsomolskiego winien o tem pamiętać. Uważałem cię za bardziej dojrzałego.
— Daremnie mnie obrażasz, towarzyszu Synicyn. Nie jestem dzieckiem. Zrobiłeś dla mnie bardzo wiele, ja to pamiętam, lecz rozmawiasz ze mną często jak z chłopczykiem. Niesłusznie tak rozmawiasz. Wyrosłem od tej pory. Znam już partyjny alfabet, tego mnie nie trzeba uczyć. Gdybym tu przyszedł bronić Urtabajewa dlatego, że jest moim przyjacielem, słusznie mógłbyś mi w twarz plunąć. Mówię, że nie macie faktów i wiem, dlaczego tak mówię. Jestem tutejszy, tutaj wyrosłem. Widziałem niejedno takie oświadczenie. U nas, jak tylko jakiś aktywista poczyna rosnąć, staje się niebezpiecznym, — bajowie, zamiast, żeby go zabijać, starają się jaknajszybciej spotwarzyć, organizują oświadczenia, nawalą stodwadzieścia palców, wysuną naprzód biedaków, którzy pod ich dudkę tańcują. Każdy z nich przysięgnie na Koran, żeś zarżnął twego ojca, zgwałcił matkę, zdeprawował jego córkę. I córkę przyprowadzą, i ta świadczyć będzie, że wszystko prawda. A później, gdy złapiesz tego, który ich nakręcał i przyprzesz do muru, w pas ci się wszyscy będą kłaniać i mówić: my ciemni ludzie, niepiśmienni, namówiono nas. Nie znasz ty naszego kraju jeszcze, towarzyszu Synicyn.
— Znam troszeczkę, drogi Kerim, i nie ty będziesz mnie uczył. Widziałem niejedno oświadczenie i wiem, jak ku nim podchodzić. Nim nie sprawdziłem, nie przyjmowałem żadnej decyzji. Chodżyjarow to nie bajowy duchowny. Chodżyjarow walczył z nimi. Chodżyjarow w walce z basmaczami był ranny i nikt nie mógł o nim powiedzieć złego słowa. To jedno, co opowiada on o bitwie pod Kijikiem, wystarczy, aby postawić Urtabajewa pod murem.
— Wystarczy jeden świadek?
— Czasem wystarczy i jeden. A jeśliś ciekawy — jest i drugi. Mówię ci to dlatego, abyś wyrzucił głupstwa z głowy. Żyje jeszcze jeden z dżygitów Fajzy, który przyniósł w zeszłym roku do GPU w Parcharze głowę swego kurbaszy. A więc dżygit ten, — nazywa się Kuandyk, — brał udział w zasadzce pod Kijikiem ze strony basmaczów. Niedawno badał go Komarenko. Kuandyk powiada, że Fajza zgóry im zakazał ruszać Urtabajewa. To raz. Mówi, że dwaj rosyjscy technicy nie byli w walce zabici, lecz wzięci do niewoli i rozstrzelani potem, kiedy Urtabajew gawędził z Fajzą. I Urtabajew stał i patrzał, jak ich rozstrzeliwują. Chodziło o to, by nie zostali z naszej strony świadkowie. To dwa. Kiedy Fajza zwolnił Urtabajewa, dając mu konia, o żadnej kapitulacji oddziału Fajzy na trzeci dzień, jak twierdzi Urtabajew, między basmaczami nie było już mowy. Przeciwnie, jak tylko odjechał Urtabajew, Fajza wezwał swych dżygitów i powiedział im, że będą za trzy dni w Kurgan-Tubie, gdzie wszystko będzie już przygotowane. Wszyscy dżygici zrozumieli, że ma to przygotować Urtabajew. Czy to mało?
— Od jakiego to czasu, towarzyszu Synicyn, dajesz wiarę basmaczom?
— Kuandyk nie jest tutejszym mieszkańcem, lecz muminabadzkim. Nikt nie mógł przewidzieć, że będą go badać. Chcesz więcej dowodów? Jest więcej. Kartka do Krystałowa. Historja z ekskawatorami. Jeszcze mało?
— Co do ekskawatorów Połozowa dowiadywała się u inżyniera Clarka. Clarke nie wie — porozumiewał się Urtabajew z Barkerem czy nie.
— Wie za to Murri. To całkowicie wystarcza. Urtabajew cały miesiąc kręcił nam głowy, posyłał wślad za Barkerem depesze i do Moskwy i do New Yorku, — żadnego zaprzeczenia nie otrzymaliśmy. Więc co, podług ciebie, wszyscy, — firma Bewsirius, i dechkanie, i basmaczowie, — zmówili się, aby zgubić Urtabajewa?
— Wiem, że sprawa jest skomplikowana, dlatego nie można jej tak szybko decydować. Usunąć z partji zawsze zdążysz. Trzeba również pomyśleć i o tem: Urtabajew u nas jest jedynym inżynierem tadżykiem, więcej Urtabajewych nie mamy. Nie wolno rzucać takimi ludźmi.
— Zawcześnie będziesz mnie uczył, Kerim. Wiedziałem o tem wszystkiem przed tobą. Daremnie mi tylko czas zajmujesz.
— Nie daremnie. Przypomnisz sobie moje słowa, towarzyszu Synicyn. Wielki błąd popełniasz. Aj, jaki błąd! Urtabajew niewinny.
— Znudziłeś mnie, powtarzasz jedno, jak papuga. Idź, udowodnij, zamiast gadać w próżnię, później będziemy rozmawiać.
— I dowiodę. Tylko zapóźno będzie odpowiadać za omyłkę, towarzyszu Synicyn.
— Nie troszcz się o mnie. Odpowiadałem za me czyny, jeszcze kiedyś ty na kolanach pełzał. I z memi sprawami dam sobie jakoś radę bez twej pomocy.
— Nie chciałem iść przeciwko tobie, towarzyszu Synicyn. Zmuszasz mnie sam.
— A ty, jeżeliś taki pewny swej słuszności, idź prosto do CK Tadżykistanu. Tylko mniej gadaj i nie próbuj nikogo zastraszyć. Jeżeli wszystkie twe dowody będą się ograniczać do samej tylko pustej gadaniny, szybko cię przywołamy do porządku. No, a teraz nie zajmuj mi czasu.
Był rozdrażniony, a dzisiaj trzeba było być bardzo spokojnym. Rozmowa z Nusreddinowym wykoleiła go nieoczekiwanie. Ten chłopaczek, którego on prowadził w ciągu pięciu lat, jak młodszego brata, ciesząc się z każdego jego powodzenia, — ośmielał się teraz występować przeciw niemu z jakiemiś tam głupstwami, dawać mu rady i wskazówki, wypowiadać mu wojnę. Synicyn pomyślał o niewdzięczności tych bronzowych malców i natychmiast siebie zganił. W rzeczy samej, wszystko, co uczynił dla tego chłopaka, było jego elementarnym, partyjnym obowiązkiem.
Włożywszy papier do teki, Synicyn wyszedł z partkomu. Musiał pomówić z Morozowym w kilku sprawach, wymagających natychmiastowej decyzji.
W jurcie, oprócz samego Morozowa, zastał Kirsza, Murriego i niskiego, starannie ubranego technika „napewno ze szlachty", służącego Murriemu za tłomacza. Technik siedział bez zajęcia i z zapałem dłubał sobie w zębach. Murri objaśniał coś po angielsku Kirszowi. Morozow, rozumiejący piąte przez dziesiąte, uważnie przysłuchiwał się rozmowie. Synicyn dosłyszał nazwisko Urtabajewa. Spojrzał pytająco na Morozowa.
Morozow wskazał mu taburet obok siebie i nachylił się do Kirsza:
— Przetłomaczy mi pan później? Nie wszystko tu rozumiem.
Kirsz kiwnął głową.
— Powinien pan zrozumieć, mister Kirsz — mówił po angielsku Murri, — że dla mnie osobiście jest to w wysokim stopniu nieprzyjemne. Tak czy owak, ja pierwszy zwróciłem uwagę waszą na eksperyment mister Urtabajewa. Powiadają, że Urtabajew powołuje się na zgodę Barkera. Nie chcę negować tej możliwości. Barker mógł, powiedzmy, zgodzić się na eksperyment z jednym — dwoma ekskawatorami. W ten sposób, kolega Urtabajew, możliwe, tylko niewiele przekroczył swe pełnomocnictwa...
— Nie rozumiem, dlaczego pan tak zawzięcie stara się wybielić Urtabajewa, — przerwał Kirsz.
— Widzi pan, wychodzi, że ja, mimowoli, zrobiłem świństwo memu tadżyckiemu koledze. Sprzeciwia się to elementarnym zasadom naszej etyki zawodowej. Kolega Urtabajew może to potraktować, jak denuncjację. Świadomość tego, jest dla mnie wysoce nieprzyjemną. Pan, jako inżynier, powinien to zrozumieć. Przyszedłem panów prosić o niewyprowadzanie wniosków z omyłki kolegi Urtabajewa. Przekonanie, że zwichnąłem karjerę miejscowemu koledze, będzie mi poważnie przeszkadzać w dalszej pracy.
— Myli się pan, przypuszczając, że kierownictwo usunęło z roboty towarzysza Urtabajewa za popełnioną przez niego omyłkę. Towarzysz Urtabajew usunięty został nie za to, że popełnił błąd, lecz za to, że odmówił naprawienia, za to, że nie podporządkował się rozporządzeniu naczelnika budowy. Sprawa z ekskawatorami, a tembardziej pan sam, niema z tem nic do czynienia. Co się tyczy zaś rozmów o sądzie nad Urtabajewem, to jest całkiem inna sprawa. Towarzysz Urtabajew, jako członek partji komunistycznej, odpowiada za szereg postępków, nie mających bezpośredniego stosunku z naszą budową. Zawodowe pańskie sumienie zupełnie jest czyste...
Około szóstej do pomieszczenia partkomu, gdzie miało się odbyć posiedzenie biura w sprawie Urtabajewa, poczęli pomału schodzić się członkowie biura. Przy drzwiach, na dworze zebrała się niewielka grupa bezpartyjnych.
Przy zjawieniu się na placu Urtabajewa, robotnicy poczęli szeptać, przeprowadzając go nieprzyjaznemi spojrzeniami.
Urtabajew pośpiesznie wszedł do partkomu. Wskazano mu miejsce cokolwiek z boku, obok stołu prezydjum. Pięć minut później przyszli Synicyn z Komarenką i pełnomocnikiem Komisji Kontrolnej.
Synicyn zagaił posiedzenie i zakomunikował, że na porządku dziennym stoi jedno zagadnienie: sprawa towarzysza Urtabajewa, członka partji z 1924 roku, oskarżonego o utrzymywanie kontaktu z basmaczami i ich prowodyrami w Afganistanie, o zabójstwo dwuch techników, o utrzymywanie kontaktu z kontrrewolucyjnemi elementami na budowie, o ułatwienie im ucieczki do Afganistanu i o świadome szkodnictwo.
Przeczytał po rosyjsku i po tadżycku deklarację, nadeszłą do partkomu od Chodżyjarowa i innych robotników, zakomunikował o kartce Urtabajewa do Krystałowa i opowiedział w streszczeniu historję z ekskawatorami. Zakończył swą informację uwagą, że biuro partkomu sprawdziło wiarogodność wspomnianych faktów. Zaproponował podzielić pytania na trzy grupy: pytania odnośnie wiarogodności wysuwanych przeciwko Urtabajewowi oskarżeń, pytania dla świadka Chodżyjarowa i pytania dla samego Urtabajewa.
Pytania pierwszej kategorji dotyczyły przeważnie osobistości świadka Chodżyjarowa i innych świadków, wiarogodności ekspertyzy charakteru pisma, sprawy z ekskawatorami — i wkrótce się wyczerpały.
Świadkowi Chodżyjarowowi zaproponowano podejść do stołu i stamtąd odpowiadać. Podniósł się szczupły dechkanin, w zasmarowanym chałacie, przepasanym chustą. Dechkanin nie miał lewego oka. Mówił tylko po tadżycku.
Poproszono go, by szczegółowo opowiedział o klęsce oddziału Urtabajewa w zasadzce pod Kijikiem. Pogładził się ręką po wąsach i brodzie i zaczął swe opowiadanie:
— Kiedyśmy podjechali do kiszłaka Kijik, odrazu walnęło na nas, jakby ze dwadzieścia karabinów, i koń mój zaraz upadł, rwąc ziemię tylnemi kopytami. A byłem wówczas przewodnikiem bez broni. Razumisz? I myślę: ostanę się na drodze, zarąbią mnie nachybniaka, i broni żadnej ni mam. A niedaleko, zupełnie obok, był niewielki duwał, a w duwale szczelina, dokąd można było wleźć. A kiej zobaczył ja, że wiele koni i człowieków lezą se na ziemi, a wiele koni skacze nazad po drodze bez jeźdzców, przeskoczył ja duwał i zalazł przy szczelinie na trawie. Z drogi mnie nie było widać, a ja całą drogę widział. I zobaczył ja, jako z kiszłaka basmacze wyskoczyli na czarnych koniach i najechali na oddział, a z oddziału mało kto się już ostał. I jak naskoczyli basmacze na Urtabajewa to podniósł on se rękę i w ręku cosik tsymał, a co tsymał, nie mógł ja obejrzeć, tylko nie rusyli go basmacze i poskakali dalej. A koń u Urtabajewa był ranny w nogę, zlazł z konia i poszedł prostu do kiszłaka, i cały czas pokazywał cosik w podniesionej ręce. I podjechał do niego sam Fajza i z konia ścisnął mu rękę obyma rękami. Stali na bzegu drogi i o czemś rozmawiali se ze sobom, a o czem — nie mógł jo słyszeć. A potem podjechali inne basmacze i przygnali dwuch ruskich, pieszych i bez broni, a byli oba w naszym oddziele. Przyprowadzili ich basmacze do Fajzy i Urtabajew powiedział cosik Fajzie. Fajza machnął ręką i ruskich odwiedli kroków na tsydzieści i cztyry dżygitów strzelili im w łeb. I Urtabajew stał i patrzał, i Fajza patrzał, i ja widział, że Urtabajew patrzy i se śmieje i mówi cosik Fajzie. Schował ja głowę i pomyślał: aj-aj-aj!
A potem posli wszyscy w kiszłak, a zabici ostali się na drodze. I zobaczył ja wtedy, że noga u mnie przestrzelona, zawiązał nogę mocno chustką, i jak tylko ściemniało, cichutko przekradł się wąwozem do kiszłaka Dagana, aby powiadomić nasz oddział. A u kiszłaka Dagana zasiedli basmacze, i złapali mnie basmacze i pytają: co to nogę masz postrzeloną? Ja opowiedział im, że szedł po drodze w swój kołchoz, wyskoczyli askery i basmacze, i zaczena się strzelanina, i mnie w nogę wlazło. Do dom wrócić nie mogę, askery stojom po drodze i mogą pomyśleć, że ja ranny basmacz. A oni mnie nie powierzyli i potaszczyli mnie ze sobom i dali mnie konia, i dwa dni ciągnieli mnie po górach. Na trzeci dzień ja uciekł i popadł w kiszłak Koktasz, poszedł do riku i prosił mnie przewiązać nogę. A z riku szła tedy maszyna do Istalinabodu i rais posadził mnie do maszyny i kozoł odwieźć do Istalinabodu do szpitala. I w szpitalu przeleżał jo dwa miesionce.
A kiedy mnie wypisali ze szpitala, spotkał jo na ulicy w Istalinobodzie Urtabajewa i bardzo se dziwowałem. I Urtabajew mnie poznał i podszedł do mnie i powiedział: Dzieńdobry, Isa! Toś ty nas wtedy zaprowadził w zasadzkę pod Kijikiem. Każę ciebie zaraz resztować! Bardzo się ja zlękł i pomyślał: jak ja dowiodę, że nie zaprowadził pod Kijikiem oddział w zasadzkę, a on? On tu w wielgich honorach i człowiek uciony, a ja prosty dechkanin i nauki mnie nie uczyli, — komu uwierzą, mnie czy jemu? I zacząnem go prosić nie resztowywać mnie, a odpuścić do dom. Powiedział ja jemu, że mnie wtedy raniło pod Kijikiem w nogę i ja uciekł z postrzeloną nogą i nic nie widział, — zabili kogo czy nie. A on pomyślał i powiedział: „Dobre, nie każę cię resztować. Idź do dom i pomiętaj, że pod kiszłakiem Kijik namówił ja Fajzę poddać się GPU.“
Pojechał do swego kołchozu, a potem somsiady gadali, że na budowie potrzebni som robotnicy kopać ziemię, ja poszedł i zgodził się. Zobaczył tam znowu Urtabajewa, i wszyscy powiadali, że on tu główny. A potem stali mówić, że na Urtabajewa rozsierdził się sam główny naczelnik i że go będą sądzić. I sekretarz naszej jaczejki mówił nam, że trzeba wyjawić pomocników basmaczów, dlatego, że basmacze mogą przyjść z Afganistanu znowu i podeptać zasiewy. I robotnicy poczęli mówić, że widzieli, jak do Urtabajewa chodzili afgany. Wtedy ja powiedział, że trzeba ontym napisać, dlatego, że Urtabajewa będą sądzić, i trzeba, żeby go sądzili odrazu za wszystko. I wszystko, co ja powiedział, jest rzeczywista prawda...
Opowiadanie Chodżyjarowa wywarło na wszystkich głębokie wrażenie. Pytań było niewiele. Dotyczyły one przeważnie jego dwudniowego pobytu u basmaczów.
Przyszła kolej pytań dla Urtabajewa.
Po pierwszem pytaniu Urtabajew wstał i poprosił by mu pozwolono odpowiedzieć odrazu na wszystkie punkty oskarżenia. Otworzył tekę, wyjął z niej jakieś notatki; długo nie mógł zatrzasnąć zamka: było widać, jak mu drżały ręce.
— Towarzysze, postaram się krótko i z możliwą dokładnością zrekonstruować te zdarzenia, na które powołują się oskarżający mnie ludzie, świadomie przekręcający fakty, które w rzeczywistości zaszły... Pierwsze ogniwo tego oskarżenia odnosi się do zeszłego roku, do okresu, bezpośrednio poprzedzającego najazd basmaczów z Afganistanu. Świadkowie, biorący udział w redagowaniu deklaracji, twierdzą, jakoby trzy dni przed napadem przychodziło do mnie dwuch dechkan, rzekomo pod pretekstem, że chcą zorganizować w Afganistanie kołchoz, a w rzeczywistości, — aby zawiadomić mnie o szykującym się napadzie. Istotnie przyszli do mnie z Afganistanu dwaj dechkanie, którzy w ciągu dwuch — trzech miesięcy pracowali tu na budowie, i następnie, nagle spowrotem odeszli do swej ojczyzny. Przynieśli mi piśmienne oświadczenie od dechkan kiszłaka Kałbat, Imam-Saibskiego chakimstwa, zaopatrzone w odciski kilkudziesięciu palców.
Wyciągnął przybrudzony papier i położył go na stół.
— W tem oświadczeniu proszą mnie, aby posłać im instruktora, któryby ich nauczył, jak organizować kołchoz. Sądzę, nic strasznego w tem niema. Przy otwartej granicy z Afganistanu wieści o naszym kołchoznym systemie rozchodziły się i rozchodzą się nadal dość daleko. Afgańscy dechkanie, — zwłaszcza ci, którzy przebywali u nas na robotach, — widzą wyższość naszej kołchoznej gospodarki nad indywidualną i radzi są dostać ten „sekret“. Zapytajcie się, towarzysze, ile takich piechurów przychodzi z Afganistanu do sekretarza baumanabadzkiego rajkomu i prosi o instruktorów, traktory, ziarna dla organizowania kołchozu po tamtej stronie Piandża. Zupełnie naturalne, że dechkanie, pracujący poprzednio tutaj, zwracali się akurat do mnie, — jestem jedynym tadżyckim inżynierem członkiem partji, według ich pojęcia wysoka władza, mówiąc w ich języku. Byłoby dziwne, gdyby zwrócili się nie do mnie, lecz do kogoś innego. Kosztowało mnie dużo wysiłków, by ich przekonać, że nie możemy posłać instruktorów. Dałem im pouczającą broszurę o kołchozach w języku tadżyckim i poradziłem zwrócić się do baumanbadzkiego riku, który, jestem przekonany, pomógł im nasionami. Czy zwracali się do Baumanbadu, mniemam, nietrudno byłoby sprawdzić.
— Sam pan wszak twierdzi, że wielu ich zwraca się do Baumanbadu. Jak więc pan sprawdzi, że zwracali się tam akurat ci sami?
— Tak, rzeczywiście, to zupełnie słuszna uwaga. Dokładnie to sprawdzić będzie prawie niemożliwe.
Morozowowi, nie spuszczającemu z oskarżonego oczu, wydało się, że po twarzy Urtabajewa przemknął uśmiech.
— To, co dotyczy zeszłorocznych gości z Afganistanu, — ciągnął dalej Urtabajew. — Proszę was, towarzysze, zwrócić uwagę na tendencyjne przesunięcie czasu tej wizyty. Dechkanie byli u mnie nie na trzy dni przed napadem, lecz na miesiąc, a może i więcej.
— A czem może pan to udowodnić?
Urtabajew podniósł na pytającego wzrok i zetknął się z wpatrzonemi w niego oczyma Morozowa. Morozow zauważył dwie złe, drwiące iskierki.
— Czy jest na tej afgańskiej deklaracji data — zapytał Komarenko.
— Nie, niestety, dechkanie nie mają zwyczaju datowania swych oświadczeń.
— Znaczy się i tego nie można sprawdzić?
— „Kpi, drań” — ugryzł się w wargi Morozow.
Urtabajew wytarł rękawem pot z czoła, i oczy jego znowu ślizgnęły się w stronę Morozowa. I naraz po chytrym blasku tych oczu Morozow zrozumiał, że Urtabajew wcale się nie denerwuje, jest całkiem spokojny i pewny siebie, i to wycieranie czoła rękawem i drżenie rąk, nerwowo wertujących notatki — wszystko to najczystsza komedja, zgóry przerobiona i przemyślona.
— Niech pan mówi dalej.
— Dalej: opowiadanie o wizycie dwuch afgan, którzy uciekli razem z Krystałowym i Syrojeżkinym po odwiedzeniu mnie, rzekomo, w przeddzień ich ucieczki, — naturalnie, jest wymyślone od początku do końca. Nie chcę rzucać podejrzeń na świadków. Nierzadkie były wypadki, kiedy robotnicy afgańscy zwracali się do mnie z całym szeregiem zapytań, nie będąc w stanie dogadać się w swym języku ani z prorabem, ani z naczelnikiem budowy. Zdarzały się wypadki, że przychodzili do mnie do mieszkania. Nie mogę dokładnie sobie przypomnieć, czy akurat tego dnia wchodził do mnie ktokolwiek. Możliwe, że i wchodził.
— Możliwe, że także i ci dwaj afganie?
— Możliwe, że i ci dwaj dechkanie, o ile nie odróżniali się oni od innych i nie mogłem zgóry wiedzieć, że zamierzają uciekać.
Znowuż oczy Urtabajewa zatrzymały się na Morozowowie.
„Drwi, sukinsyn, wyraźnie drwi” — pomyślał Morozow. Gra Urtabajewa wywoływała w nim głębokie oburzenie.
— Dlaczego więc mówi pan, że cała historja jest wymyślona? Wychodzi, że nie jest wymyślona, — rzucił szorstko, czując, jak mu krew uderza do twarzy.
— Wymysłem jest, że przyjmowałem jakichś tam dwuch afgan, wiedząc zgóry o ich zamierzonej ucieczce.
— Znaczy się, nie wiedział pan, że zamierzają oni uciekać?
— Nie, nie wiedziałem.
— A kartka do Krystałowa — zapytał, szperając w papierach, pełnomocnik KK.
— Krystałowa wogóle znałem nader powierzchownie, wyłącznie z jego pracy w oddziale technicznym. O tem, że w oddziale technicznym są nieporządki, wiedziałem, jakie natomiast i kto taki jest Krystałow, nigdy mi nawet do głowy nie mogło przyjść. I żadnych kartek do Krystałowa nie pisałem.
— To znaczy, kartka ta nie była przez pana pisana — zainteresował się Komarenko.
— Nie, nie przeze mnie. Dalej: sprawa z zasadzką pod Kijikiem. Należy zacząć z tego, że Chodżyjarowa widzę po raz pierwszy. Chociaż nie, nie byłoby to ścisłem. Twarz jego skądyś znam. Widziałem go gdzieś. Ot, siedziałem podczas jego opowiadania, patrzałem na niego i usiłowałem sobie przypomnieć: gdzie go widziałem?
— A pod Kijikiem, pod Kijikiem? Niech pan sobie dobrze przypomni.
— Nie, pod Kijikiem Chodżyjarowa nie było. I jako przewodnik nigdy w naszym oddziale nie służył.
— A twarz mimo to znajoma?
— A twarz znajoma.
— I ja tak też myślę!
Na sali rozległy się śmiechy.
— Niepotrzebnie, towarzysze, usiłujecie słowa me obrócić w żart. Nie do żartów mi.
— Ja myślę!
— Więc tak: całe opowiadanie Chodżyjarowa jest zmyślone. Chodżyjarowa nie było w naszym oddziale pod Kijikiem, nigdzie. Niestety, i tego prostego faktu nie można ustalić, ponieważ z całego oddziału zostałem tylko ja jeden.
— To właśnie jest dziwne!
— Pozwolicie mi, towarzysze, że wam opowiem, jak to było pod Kijikiem.
— Proszę.
— Oddział nasz z dwunastu ludzi wpadł w zasadzkę i, o ile mogę teraz sobie przypomnieć, wybity był, nim basmaczowie wyskoczyli ze swej zasadzki. Jeden z pierwszych wystrzałów zabił pode mną konia, który padając, przygniótł mi nogę...
— Zabili czy ranili?
— Nie ranili, lecz zabili. Upadłszy z konia, znalazłem się pod nim i niemogłem ściśle ustalić, czy wybito cały oddział z zasadzki czy też ktoś został przy życiu i dobito go szablą. W każdym razie, kiedy wyciągnięto mnie zpod konia, byłem jedynym żywym człowiekiem z całego oddziału.
— A dwaj rosyjscy technicy?
— Byli zabici razem ze wszystkimi.
— Nie zaś później rozstrzelani?
— Powtarzam, byłem jedynym żywym człowiekiem z całego oddziału, i dlatego, widocznie, nie dobito mnie, lecz wzięli żywcem i poprowadzili do kurbaszy, w przypuszczeniu, że otrzymają ode mnie informacje o liczebności i dyslokacji naszych wojsk. Fajza sam począł mnie badać. Wymieniałem naumyślnie przesadzone cyfry przybyłych z Taszkientu formacyj Czerwonej armji, mówiłem o kapitulacji Kur-Artyka i innych kurbaszy, dowodziłem, że sprawa Ibrahima jest przegrana, i radziłem poddać się, — władza sowiecka poddających się z bronią zwalnia bezkarnie do domów. Wiedział o tem od innych karbaszy i powiedział mi, że ostatecznie gotów byłby się poddać: znudziło mu się walczyć, i on widzi, że Ibrahim wciągnął ich w beznadziejną awanturę, obiecawszy poparcie ludności, przed którą sam obecnie musi się ratować. Zaznaczył mi, że nie kapitulował dotąd, ponieważ nie ufa ochotnikom. Śród miejscowej ludności ma starych zażartych, wrogów, którzy, wziąwszy go w swe ręce, nie omieszkają załatwić z nim swych rachunków. Oświadczył, że gotów jest poddać się tylko pełnomocnikowi GPU. Obiecałem to załatwić. Porozumieliśmy się: na trzeci dzień Fajza będzie czekać ze swymi dżygitami w wąwozie Dagana — Kijik i, jeśli przyjdzie po niego oddział GPU, złoży oręż. Po porozumieniu się z nim, dał mi świeżego konia i zwolnił mnie, a ja wróciłem do Turgan-Tube i zakomunikowałem wszystko ówczesnemu pełnomocnikowi OGPU towarzyszowi Pechowiczowi. Trzeciego dnia wyjechaliśmy do wąwozu Dagen-Kijik, lecz w wąwozie nikogo nie zostaliśmy.
— A więc, Fajza nie poddał się?
— Dajcie mi skończyć, udało mi się wyjaśnić, na oddział Fajzy napadł przypadkowo poprzedniego dnia inny nasz oddział i prawie zupełnie go zmiótł.
— Gdzież więc tedy dowody, że Fajza wogóle zamierzał się poddać i że co do tego z panem właśnie porozumiewał się?
— Tak, innego dowodu, poza mojem zeznaniem, niema.
— Słaby dowód... A z Chodżyjarowym w Stalinabadzie nie spotykał się pan, ani nie rozmawiał?
— Nie, nie spotykałem się i nie rozmawiałem. Powiedziałem wszak uprzednio, że nie znam Chodżyjarowa.
— A w Stalinabadzie w tym czasokresie, o którym mówi Chodżyjarow, był pan?
— Jeśli mowa o okresie dwu miesięcy po likwidacji basmaczostwa, to w tym czasie w Stalinabadzie byłem.
— Ach, był pan w tym czasie w Stalinabadzie?
— Tak, w tym czasie byłem... Mówić dalej?
— Tak, niech pan mówi o ekskawatorach.
— Na pomysł, że ekskawatory puścić można własnym pędem z przystani, pchnęła mnie beznadziejna sytuacja z transportem, który zakorkował całą naszą budowę. Doprowadzić ekskawatory bez pomocy traktorów na główny odcinek — to oznaczało rozwinięcie w ciągu kilku tygodni robót na całą skalę, to oznaczało posunąć budowę naprzód o całe miesiące. Naturalnie, nie zdecydowałbym się sam na ten eksperyment bez zgody przedstawiciela firmy Bewsirius. Zwróciłem się do tego przedstawiciela, inżyniera Barkera, i wyłożyłem mu swój projekt. Barker oświadczył, że ekskawatory ich firmy, prawda, nigdy takich przemarszów nie robiły, — ich maksymalny jednorazowy kurs nie przewyższał siedmiu — dziesięciu kilometrów, — ale że teoretycznie nie jest to niemożliwem, i dla jego firmy byłoby nawet interesujące przeprowadzić takie doświadczenie. Twierdził, że w najgorszym wypadku, trzeba będzie ekskawatory po takim przemarszu na tydzień dać do remontu. W porównaniu z temi terminami, które mógł nam zabezpieczyć przewóz traktorami, były to błahostki. Czetwiertiakow podówczas odchodzi[1] i nie zajmował się sprawami. Nowego kierownictwa nie było. Uzgadniać nie było z kim. Pojechałem na przystań, począłem montować ekskawatory i puszczać je na płaskowzgórze. Gdy wyszła już część ekskawatorów, a połowa była już prawie zmontowana, otrzymałem nieoczekiwaną kartkę od towarzysza Morozowa z kategorycznem żądaniem zaprzestania montowania. W pierwszej chwili zdetonowałem się, pomyślałem, że, być może, nowe kierownictwo nie zdołało jeszcze wyjaśnić tej sprawy z inżynierem Barkerem i zlękło się, że czynię to na moje ryzyko. Nie mogłem zatrzymać będące już na półdrodze odeszłe ekskawatory. Postanowiłem dokończyć montowania tych dwuch, które już były do połowy zmontowane, i wtedy dopiero pojechać dla porozumienia się z kierownictwem. Byłem przekonany, że rozkaz ten — zwykłe nieporozumienie, i dowiedziawszy się, że działam za zgodą firmy Bewsirius, towarzysz Morozow nie będzie nastawać na jego wypełnienie. Wówczas, w ostatnią chwilę, przyjechał nieoczekiwanie towarzysz Morozow, zawiesił mnie w czynnościach i wydał rozkaz zdemontowania ekskawatorów.
— A więc, obstaje pan przy tem, że działał pan za zgodą inżyniera Barkera? — Morozow podniósł się nawet ze swego miejsca.
— Tak, za całkowitą zgodą.
— Udowodnić tego, naturalnie, znowuż nie można, albowiem inżynier Barker wyjechał do Ameryki.
— Można to dowieść, tylko, ma się rozumieć, nie w danej chwili.
— Jakżeż to tak? Panu, inżynier Barker mówił jedno, a inżynierowi Murriemu drugie?
— Sam tego nie rozumiem. Być może, inżynier Barker zląkł się w ostatniej chwili odpowiedzialności przed firmą i cofnął się.
— Czekaj pan, czekaj pan! Wszak jeżeli pan wogóle rozmawiał o tem z inżynierem Barkerem, to powinien być zwykły świadek tej rozmowy — tłomacz.
Nastało chwilowe milczenie. Morozow zmrużył oczy. Uderzenie było trafne. Urtabajew zaczerwienił się, głos jego po raz pierwszy zabrzmiał niepewnie i z pewnem zakłopotaniem:
— Uczę się sam po angielsku i rozmawiam trochę. I gawędziłem o tem z Barkerem bez tłumacza.
— A w innych wypadkach, mimo to, rozmawiając z amerykanami, jak mi dokładnie wiadomo, korzystał pan z tłomacza.
— Tak, bardzo często, jeżeli pytanie było trudne i brakowało mi słów, — uciekałem się do pomocy tłomacza.
— Tylko w tej sprawie, nie zbrakło panu akurat słów i obeszedł się pan bez tłomacza, który mógłby obecnie zaświadczyć.
— Tak, tłomacza przy tej rozmowie nie było.
— Pan, zdaje się, bierze nas za dzieci, Urtabajew!...
— To wszystko, co pan może powiedzieć na swą obronę? — zapytał ponuro pełnomocnik Kontrolnej Komisji.
— Tak, to wszystko...
Urtabajew wytarł rękawem pot. Tym razem Morozow nie powątpiewał w szczerości tego gestu. „Przyparli do muru, nie wykręcisz się“.
— Rozumiem, towarzysze, że wszystkie fakty, umiejętnie przetasowane przez mych wrogów, mówią przeciwko mnie, i dzięki bezmyślnemu zbiegowi okoliczności, pozbawiony jestem możności przeciwstawienia im chociaż jeden tak nazywany rzeczowy dowód, któryby na moją korzyść przemawiał. Rozumiem, że nie możecie mi wierzyć na słowo, jeśli wam powiem: jestem niewinny...
Głos Urtabajewa załamał się, i nagle, jakby w obawie, że słowa jego nazbyt ciche, nie dojdą do zebrania, krzyknął na całą salę:
— Towarzysze, jestem niewinny!
Nastąpiło pewne zamieszanie. W pokoju zrobiło się cicho.
„Ale aktor! W teatrze występować, a nie w biurze partkoma“ — gniewnie pomyślał Morozow.
Urtabajew wytarł rękawem czoło i zakończył suchym bezbarwnym głosem:
— Nie będę powoływał się na te nieznaczące zasługi, które mam w partji. Partja dała mi wszystko, ja dałem jej tyko to, co obowiązany jest oddać każdy jej członek. Partja posłała mnie na naukę. Partja zrobiła ze mnie człowieka. Wszystko, co jest we mnie potrzebnego i dobrego, zawdzięczam partji. Partja ma prawo odebrać ode mnie wszystko, co mi dała. Wyrzucić mnie z partji — to znaczy odebrać mi życie. Partja dała mi życie, partja jest w prawie je wziąć.
Zgniótł w ręku papier, — widocznie konspekt końcowej mowy, której nie wygłosił, — i wsunął go do teki.
Minutę trwało milczenie.
— No, to wszystko liryka, nie zmieniająca postaci rzeczy, — powiedział Morozow. — Wszystko jest jasne, i późną skruchą nic tu nie pomożesz.
— Tak, sprawa jasna.
— No więc, towarzysze, czy są jeszcze jakieś pytania czy też będziemy odrazu głosować?
— Sprawa jasna!
— Głosować.
— Kto, towarzysze, za usunięciem Urtabajewa z partji?
Podniosło się jedenaście rąk.
— Kto przeciwko?... Nikogo. Kto się wstrzymał?
Wstrzymał się Komarenko i mechanik Metełkin.
— Oznajmiam, że posiedzenie jest zamknięte.
Urtabajew wstał, chwilę szperał po kieszeniach, jak człowiek, który zgubił portmonetkę, wyjął z kieszeni bilet partyjny i położył go na stole. Następnie szybko, nie oglądając się, poszedł ku drzwiom.
Synicyn wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Czuł się tego wieczoru, jak chirurg po ciężkiej operacji, przeprowadzonej dobrze i bez omyłki, według wszelkich prawideł sztuki medycznej, podczas której jednak pacjent umarł na stole operacyjnym. Postanowił tego dnia więcej nie pracować i wracając do domu, pomyślał, że trzeba będzie poświęcić ten wieczór Walentynie. Od czasu ich porannego spotkania po samobójstwie Krygiera, Synicyn odkładał tę rozmowę na jutro, jutro znowuż posiedzenie nadzwyczajne, — i tak przeszły dni, potem tygodnie.
Szedł, układając w głowie plan tej przykrej pogawędki, nie wiedząc z czego właściwie zacząć. Tutaj potrzebna była już nie interwencja operacyjna, lecz delikatna sugestja. Od chorego, beznadziejnie dotkniętego gangreną, szedł do psychicznie chorego.
Nie zastawszy Walentyny w domu, zmartwił się szczerze, — wątpliwe, żeby się tak prędko znalazł znowu wolny wieczór, — i w nadziei, że wkrótce przyjdzie, począł na nią czekać. Wieczór ten powinien był stać się zwrotnym w chorobie Walentyny. Synicyn zbierał w myślach nieodparte argumenty, mogące przekonać każdego najbardziej zagorzałego oportunistę, próbował przeciwstawiać się im możliwemi sprzeciwami.
Kiedy już argumenty były zważone i poszeregowane, wydało się Synicynowi, że to wszystko nie to, potrzebne. To wszystko mogła Walentyna z równem powodzeniem zaczerpnąć z gazet. Tu potrzebne było coś innego.
Walentyna nie przychodziła. Przeszła godzina, potem druga. Synicyn krzątał się po pokoju, zachodził do swego „robotniczego gabinetu“, wydzielonego w oddzielną rezydencję zapomocą powietrznej przegródki z fornier. Minęła jeszcze godzina. Wreszcie drzwi wiodące na dwór, skrzypnęły.
Synicyn podniósł się na spotkanie. Do pokoju wszedł Komarenko.
— Ach, to ty... — z rozczarowaniem przeciągnął Synicyn.
— Przechodziłem obok, postanowiłem zajrzeć. Jest co nowego?
— Kolej na ciebie. Trzeba będzie aresztować Urtabajewa.
— Ja aresztuję poza kolejką i tym razem nie skorzystam z kolejki.
— U ciebie zawsze żarty. Ale bez żartów, nie można wszak, po tym, jak wszystko jest ustalone, zostawić go na wolności.
— A dlaczego nie?
— Wygłupiasz się czy naprawdę?
— Naturalnie, poważnie.
— Więc co, nie uważasz za dostatecznie ważkie tych wszystkich faktów, które zostały ustalone w czasie śledztwa nietylko przeze mnie, lecz i przez ciebie samego?
— Aby usunąć Urtabajewa z partji, całkowicie wystarczy wyjawionych faktów, aby go aresztować, trzeba jeszcze coś wyjaśnić.
— Kontakt z Afganistanem, zmowa z Krystałowym — to dla ciebie niewystarczające fakty?
— Kontakt z Afganistanem nie jest jeszcze całkowicie ustalony. Kuandyk może kłamać. Jedyny świadek — to twój Chodżyjarow. A co do Krystałowa, uprzedzenie o tem, że autor kartki opowie o wszystkiem Synicynowi, nie świadczy jeszcze o daleko posuniętej zmowie. Przytem jeszcze, bez przeprowadzenia ekspertyzy charakteru pisma nie można twierdzić z całą stanowczością, że kartka należy bezspornie do Urtabajewa.
— A więc, podług ciebie, usunęliśmy go niesłusznie?
— Do tego aby usunąć go z partji, wystarczy jedne zeznanie Chodżyjarowa.
Trzasnęły drzwi. Synicyn się podniósł.
Do pokoju weszła Połozowa.
— Nie przeszkodziłam wam?
— Nic nie szkodzi. A co tam u pani, znowu nowiny? Zdarzyło się coś z amerykanami?
— Nowa falanga? — zainteresował się Komarenko.
— Nie. Nic specjalnego się nie zdarzyło. Dzisiaj wieczór inżynier Clarke podzielił się po raz pierwszy swemi podejrzeniami. Nie wnikając w to, w jakiej mierze są one uzasadnione, uważałam za swój obowiązek podać je panu do wiadomości. Tembardziej, że on sam mówił mi o tem niewątpliwie w tym celu.
— No, no, niech pani mówi. To ciekawe, — ożywił się Komarenko.
— Pamięta pan, kiedy poczęto podrzucać amerykanom kartki z groźbami, wszyscy pytali, w jaki sposób kartki te trafiają do ich pokojów. Oni także łamali sobie głowy i Clarke doszedł do wniosku, że może ktoś z odwiedzających ich ludzi niepostrzeżenie zostawia te listy.
— Zadziwiające! To najprostsze i najbardziej rzeczowe przypuszczenie, — wtrącił Komarenko.
— No więc, począł sobie przypominać, kto właściwie odwiedzał ich tego dnia. I przyszedł do przekonania, że obydwa razy zachodził do nich Urtabajew.
— Co? Znowu Urtabajew?! — Synicyn odsunął taburet i począł chodzić po pokoju.
— Pamięta pan, towarzyszu Synicyn, rozmowę w stołowni, kiedy Clarke i Murri pierwszy raz pokazali panu otrzymane kartki? Pamięta pan, powiedział pan wtedy, że tadżyk nie narysowałby czaszki, że to europejska symbolika?
— Pamiętam.
— Clarke zauważył, jak Urtabajew obecny przy tej rozmowie, jakgdyby bardzo zażarcie podtrzymywał pana hypotezę, że tadżyk w żadnym wypadku nie mógłby być autorem tych kartek.
— No, a dalej?
— Dalej historja z falangami pokazała nieodparcie, że organizatorem zamachu, a tem samem i autorem kartek, jest właśnie tadżyk. Europejczyk nie mógłby zastosować takiej broni, jak falangi. Clarke zaznacza przytem, że w momencie zamachu samego Urtabajewa nie było, jakgdyby chciał, jak mówi Clarke, zgóry stworzyć sobie alibi. Jako dziwny zbieg okoliczności Clarke zauważa i to, że od chwili, jak u Urtabajewa powstały osobiste nieprzyjemności, — kartki z groźbami i zamachy ustały. Oto — wszystko. Inżynier Clarke przez długi czas nie decydował się zakomunikować nikomu o swych podejrzeniach, wiedząc, że Urtabajew jest komunistą. Postanowił uczynić to dopiero teraz, dowiedziawszy się o usunięciu Urtabajewa z partji. Oddaję dosłownie to, co mi powiedział Clarke. Ja, osobiście, rzecz prosta, nie wierzę, aby to wszystko było możliwe.
— Dziękuję, towarzyszko Połozowa. Słusznie pani postąpiła, tembardziej, że pani, o ile mi wiadomo, razem z Nusreddinowem, jest wielkim przyjacielem Urtabajewa i przekonaną o jego niewinności.
— Spełniam swój obowiązek. Nie przeszkadza mi to pozostawać przy mym poglądzie: uważam dalej, że w sprawie Urtabajewa zaszła jakaś tragiczna omyłka, której nie potrafię wyjaśnić, lecz która, mam nadzieję, wyjaśni się.
— Pani pogląd osobisty, niestety, nie wnosi nic nowego. Co dotyczy towarzysza Nusreddinowa, to postąpiłby słuszniej, gdyby nie krytykował decyzyj komitetu partyjnego i nie wciągał do tej sprawy komsomolców.
— Towarzysz Nusreddinow i ja nie reprezentujemy absolutnie poglądów komitetu komsomolskiego, a tylko nasz osobisty.
— Może pani być przekonaną, że ja pierwszy powitam każdego, kto nam udowodni, żeśmy się pomylili w ocenie Urtabajewa.
— Nie wątpię o tem.
— Niestety, nikt tego nie może dowieść. Cała sprawa ogranicza się zbędnemi rozmowami o osobistych sympatjach i przekonaniach. Trzeba tych rozmów zaprzestać.
— Dobrze. Nie usłyszy ich pan więcej.
— Ot tak to dobrze! — Synicyn odprowadził Połozową do drzwi. — No jak, jeszcze się nie zbierasz aresztować Urtabajewa? — zwrócił się do Komarenki.
— Pozwól mi postępować według mego poglądu. Ja za to odpowiadam.
— Obawiam się, że bierzesz na siebie nazbyt dużą odpowiedzialność: Chciałbym, przynajmniej, wiedzieć, na jakiej podstawie to robisz? Również osobisty pogląd, czy też coś bardziej realnego?
— Jest tu coś, rozumiesz, niewyraźnego...
— Boję się, że w poszukiwaniu tajemniczych spisków politycznych możesz wypuścić z rąk nici, które ci same włażą do rąk. Bywa to czasem. Wierzaj mi, dłużej pracuję w tych krajach od ciebie, i mam pewne doświadczenie: nie zdarzają się takie wypadki, aby w jednej i tej samej miejscowości pracowały równolegle dwie organizacje, z których jedna zajmowałaby się specjalnie szkodnictwem i terorystycznemi aktami, a druga podtrzymywała kontakt z basmaczostwem w Afganistanie. To się nie zdarza.
— Tak, ja również tak sądzę.
— Złapawszy jeden koniec nitki, niechybnie dobierzesz się do kłębka.
— Jeżeli nie oberwiesz tego końca. Cała rzecz — dobrze schwytać...
— A podług ciebie, Urtabajew nie jest taką nitką?
— Według mnie, nie. W każdym razie, nie główną.
— Weź pod uwagę: jeżeli Urtabajew zostanie na wolności, a na amerykan powtórzy się zamach, będę uważał za swój obowiązek zakomunikować me uwagi do PPOGPU w Taszkiencie.
— To twoje prawo. Możesz to uczynić bezzwłocznie.
Komarenko naciągnął czapkę, zawahał się u drzwi i rzucił ją spowrotem na stół.
— Słuchaj, — powiedział. — Ty się na mnie nie gniewaj. Chciałem ci o tem wcześniej powiedzieć, ale rozumiesz, jest to tak dziwne, że niekiedy sam jestem skłonny myśleć, czy mi się to nie wydawało. No więc, jednem słowem, sam osądź... Kiedy zaczęła się sprawa z temi kartkami, postawiłem na nogi cały aparat. Oczu z mieszkań amerykan kazałem nie spuszczać. I — nic, rozumiesz, choćby o cośkolwiek zahaczyć, — absolutnie nic. No więc, potem zdarzyła się ta historja z falangami. Połozowa przyniosła mi obydwa pudełka do mieszkania...
Komarenko obejrzał się na drzwi i podszedłszy bliżej ku Synicynowi, w zdenerwowaniu począł mu coś szeptać na ucho.
...Rozumiesz? Ale ja, naturalnie, mogłem się pomylić. Zawezwałem z sowchozu przyrodniczkę. Aby nie było żadnych wątpliwości, poleciłem Hassanowi zabić i przywieźć jeszcze dwie falangi. Rozłożyłem przed nią cztery. Myślę sobie: wybierając jedną z nich, może wskazać przypadkowo. Ale jeśli z czterech...
— No?... — Synicyn w podnieceniu chwycił Komarenkę za rękę.
— No i potwierdziła, akurat. Powiada: nie może być dwuch zdań. Naturalnie, baba, o niczem nie wie, i żadnej sugestji tutaj nie mogło być.
— No więc wtedy... rozumiesz sam... Nie, nie... to nie może być. To zupełnie bezmyślne.
— Ja tak samo myślę, źle po nocach sypiam. Może tej babie sam wmówiłem? Chcąc się postarać, mogła baba wymyśleć. Aczkolwiek, byłby to już bardzo dziwny zbieg okoliczności. Począłem później sam obserwować, przyglądać się, nic. I zamachy ustały i kartek więcej niema. I wogóle, żeby choć cień czegoś podejrzanego!
— Nie, to zupełnie nieprawdopodobne. To chyba twoja wyobraźnia.
— Może. No więc, moja sprawa opowiedzieć. Wszystkiego dobrego!
Komarenko wsiadł na konia i truchtem przeciął plac, okrążony barakami. Miasteczko spało, okryte nocą, jak burką, migając mdło oświetlonemi rzadko oknami. Okna zdaleka migotały jak gwiazdy. Przez szyby okien, jak przez szkła teleskopu, przejeżdżający mógł widzieć poszczególne światki cudzego życia nocnego. Oto, przysunąwszy się bliżej do okna, tadżyk w zielonej tiubetejce czyta książkę. Oto, nachyliwszy się nad stołem, prorab w opornych binoklach kreśli szkic na niebieskim milimetrowym papierze. Oto wąsaty chłop, przycisnąwszy do stołu półrozebraną kobietę w spadającej z ramion koszuli, pokrywa pocałunkami jej twarz i szyję. Obce dokładne życie: nauka, praca, miłość.
Komarenko dotknął lejc. Nieraz musiał zaglądać do obcego życia. Jak lekarz domowy tych miejsc, znał tu wszystkich. W otaczających go ludziach widział Komarenko to, czego nikt w nich nie mógł zobaczyć. W twarzy technika o jasnych wąsach, widział tkwiącą i nie wyciągniętą kulę czerwonogwardzisty, z tych jeszcze czasów, kiedy zamiast tiubetejki, nosił on czapkę z wranglowską kokardą. W oczach niepokaźnego napotkanego dechkanina, premjowanego szturmowca i brygadjera, w zręcznem machnięciu pewnej ręki, podnoszącej narzędzie, — widział błysk krzywej basmaczowskiej szabli, odrąbującej głowy trzem wziętym do niewoli czerwonogwardzistom i, wreszcie własnemu kurbaszy.
Komarenko traktował ludzi nie jak coś gotowego. Widział ich w przebiegu długiego kształtowania się, z całym ciężarem ich socjalnej biografji. Ludzie przechodzili koło niego, jak towarowe pociągi, obrosłe na kolejnych stacjach długim łańcuchem wagonów. Oglądał ich trafnem spojrzeniem, — przeciętny zwrotniczy na drodze, prowadzącej do socjalizmu, — oglądał i przepuszczał dalej: nielicznych, tych, którzy nie byli w stanie tam dojść, kierował na linję zapasową, do remontu; bardzo nielicznych — w nicość.
Koń potknął się. Komarenko ściągnął cugle i stępa minął ostatnie kibitki „Samstroja”. Miasteczko spało, i pełnomocnik nie chciał go niepokoić uderzeniami nieostrożnych kopyt. Obejrzał się wtył. W dali, na głównym odcinku, paliły się światła, stukał miarowo traktor, pompując wodę z kotliny. Miasteczko spało, w kotlinie szła robota. Za wszystko to odpowiadał on, Komarenko: za sen spokojny miasteczka, za regularny stukot traktora, za normalną pracę całej budowy. Uczucie wielkiej odpowiedzialności nie ciążyło, napełniało przyjemną dumą.
„Wszyscy mają prawo się mylić, — wszyscy, prócz mnie. Mnie nie wolno popełnić gaffy“.
I w tejże chwili, jakby gorzka replika:
„A jednak popełniam gaffy. Tak, tak, niema co zamykać oczu. Krystałow uciekł — raz. Nie potrafiłem go zgryźć. Typek ten kilka miesięcy kwitnął u mnie pod bokiem. Mało to, że nie było żadnych danych. Jeżeli są dane, każdy dureń potrafi. Teraz są dane, ale niema Krystałowa. Gaffa... Niemirowski, prawda, wyeliminowany, ale wyeliminowany z wielkiem opóźnieniem, dopiero gdy zdążył zrobić na budowie galimatjas. Wszystkie materjały w jego sprawie ja zebrałem. Cóż z tego? Trzeba było zebrać wcześniej. Znowu gaffa... Teraz Urtabajew: Zupełnie nieoczekiwanie. Ani cienia podejrzenia. Przypadkowe doniesienie. Jeżeli Urtabajew rzeczywiście wszystkiemu jest winien, jedyne uczciwe wyjście — prosić o przeniesienie na niższe funkcje...”
Komarenko ugryzł się w wargę. Uważał się za dobrego czekistę, był dumny, że umie ludzi przenikać. I naraz — Urtabajew. Gaffa z Urtabajewym była nie do wybaczenia. Czekista, który popełnił taki błąd, nie jest zdolny brać na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo budowy.
„Jeżeli Urtabajew jest winny, — trzeba będzie złożyć podanie o dymisję i przerzucić się do innej pracy. Pójdę do kooperatywy mąkę ważyć“.
Koń szarpnął się wbok. Z mroku wychylił się naprzeciw jeździec, nie, amazonka, i okładając konia, przeleciała obok.
Komarenko długo patrzał w osłupieniu wślad za oddalającą się Synicyną...
Po odejściu Komarenki Synicyn zgasił światło i, nie rozbierając się, położył się na łóżku. Długo leżał z otwartemi oczyma, starając się coś złapać. Przeszkadzało to, jak ból zęba niewiadomo pod jaką plombą. Co to? Walentyna? Urtabajew?
Pierwszy raz pomyślał, że może się przemęczył. Zdarzało się to z nim wcześniej, sześć lat temu.
Chciał już wstać, zapalić światło, wziąć się do jakiejś pracy. Wówczas trzasnęły drzwi i zapaliła się elektryczność. W pokoju stała Walentyna.
— Ty w domu?
Usiadł na łóżku, mrużąc się od światła.
— Tak, w domu... Wykroiłem sobie wolny wieczór i wcześniej wróciłem do domu, chciałem z tobą pomówić.
— Byłam u Urtabajewa.
— U Urtabajewa?
— Nie rób takich zdziwionych oczu. Nie, nie to, co ty myślisz. Nigdy nie był mym kochankiem!
— Dlaczegóż więc chodziłaś do niego akurat dzisiaj?
— Poszłam mu zaproponować, że spędzę z nim dzisiejszą noc. I wiesz, co on zrobił? Wygnał mnie precz. No, wyprowadził mnie, jednem słowem, bardzo grzecznie lecz stanowczo.
— Dlaczegoś to zrobiła?
— Wiesz, jest to wyjątkowo uczciwy i dobry członek partji. A wy, durnie, usunęliście go z partji. Połowa z tych, co za tem głosowała, nie warta jest jego podwiązki.
Synicyn począł kręcić papierosa. Rzadko palił, tytoń w woreczku wysechł. Zgniótł bibułkę i rzucił w kąt.
— Tyś wykroił dzisiaj specjalnie dla mnie wieczór, chciałeś ze mną porozmawiać i zirytowałeś się, że wyszłam. Dobrze, opowiem ci za to, dlaczego ja tam poszłam. Wierzyłam w tę historję z basmaczami i Afganistanem. Wiedziałam, że po usunięciu go z partji, nie pozostanie mu nic innego, jak puścić sobie kulę w łeb. Tak czy tak, tej nocy będzie aresztowany. Sądziłam, że skończy ze sobą, nie czekając na aresztowanie, i poszłam spędzić z nim tę noc. Tyle razy prosił mnie, bym od ciebie odeszła i żyła z nim. Wiem, że mnie rzeczywiście kocha, więcej, niż kto inny. Nie związałam się z nim dlatego, że specjalnie mi się nie podobał. Lecz tak długo wodziłam go za nos, zostawiając mu zawsze iskierkę nadziei, że zdecydowałam — nie ubędzie mi od tego, a człowiekowi mogę dać przed śmiercią kilka godzin szczęścia. Przyszłam do niego i powiedziałam mu, że zostanę u niego na noc. Ucieszył się w pierwszej chwili, później mnie zapytał — czy wierzę w jego winę, czy nie? Powiedziałam, że jestem pewną jego winy, ale to mi nie przeszkadza spędzić z nim ostatnią noc. Niechybnie, pomyślał, że go bardzo kocham. I odmówił. Rozumiesz, odmówił. Powiedział mi prosto, że nie chce, bym się z nim związała, będąc pewna jego zdrady. Nie ma nawet zamiaru zabić się. Wie, że jest niewinny, i wcześniej czy później, potrafi tego dowieść. I tylko wówczas, gdy zmyje z siebie tę plamę, będzie czuć się godnym posiąść mnie... Wiem, jest w tem dużo naiwności i wschodniego romantyzmu. Mógł doskonale mnie posiąść i następnie udawadniać swej niewinności. Lecz on myślał, że biorąc mnie, brałby twoją żonę, żonę człowieka, który usunął go dzisiaj z partji, i nie chciał skorzystać z tej swoistej zemsty, która mu sama lazła do ręki. Przewyższył się szlachetnością, dał ci sto oczek for. Wiem, że jest niewinny, że go oczernili, a ty i tobie podobni, w imię suchej formuły partyjnej ustawy, nie zastanawiając się, pośpieszyliście się pogrzebać żywego człowieka, który jest lepszy i szlachetniejszy od was, i którego ja kocham. Teraz wiem, że go kocham. I więcej nie jestem dla ciebie żoną. Skończone.
Synicyn wziął ze stołu tiubetejkę i powoli poszedł ku drzwiom.
— Wychodzisz? Na noc? Dokąd?
— Pójdę na kotlinę.
— Na kotlinę? — Walentyna spojrzała na niego uważnie. — Słuchaj, wysadzają tam skałę, może zajść nieszczęśliwy wypadek. Chcesz...
— W nocy nie wysadzają, zresztą i dynamitu niema, wyczerpał się cały. Pójdę poprostu, popatrzę, jak pracuje nocna zmiana.
— A-a... No, idź...
- ↑ Najprawdopodobniej winno być odchodził.