Czasy saskie, Stanisław August Poniatowski/Obiad czwartkowy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Czasy saskie, Stanisław August Poniatowski
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Obiad czwartkowy.

Piękny dzień letni, w murach Warszawy gorąco, powietrze rozpalone, duszne.
Zamek królewski, zwrócony do Wisły, ma od tej strony obszerne tarasy, cieniste klomby, barwne, pachnące kwietniki, cudny widok na rzekę i daleką przestrzeń, — pięknie i chłodno tu o wschodzie słońca, gdy »oko dnia jasnego« ukaże nad ziemią swą promienistą głowę, woda Wisły zabłyśnie blaskami brylantów, mgły poranne zwiną się w chmurki przezrocze i unoszą leciuchne po czystym błękicie. Ślicznie tu wtedy, — lecz w królewskim zamku wszyscy śpią jeszcze, — nikt tego nie widzi.
Pięknie tu i wieczorem, kiedy jasny księżyc przejrzy się w srebrnej fali i rzuci na nią smugę świetlistą, głęboką, niby drogę do zaczarowanej krainy. O, wtedy bywa ludno na tarasie, na ławeczkach wśród klombów słychać rozmowę, śmiechy, ktoś zaśpiewał włoską piosenkę, skrzypce odezwały się rzewną melodją — król się bawi.
Nie wystarcza mu jednak ten zamek królewski: stary jest i poważny, — taki brzydki od strony Warszawy! — to nie pieścidełko podług jego gustu, on stworzy coś dla siebie, coś swego własnego.
I zbudował włoski pałacyk w Łazienkach.
Tu inaczej. Nie słychać gwaru miasta, można zapomnieć o niem, o wszystkich sprawach państwa, o wszystkich kłopotach, jak gdyby ich nie było. Tu cisza, drzewa szumią, woda płynie cicho, z dwóch stron oblewa pałac, przed nim klomby, kwiaty, posągi, fontanny. I powietrze tu inne, pełne chłodu i wilgoci, czyste jak na wsi, bo miasto daleko: na Krakowskiem Przedmieściu kończyła się wtedy Warszawa.
W tym pałacyku król lubi się bawić, tutaj najchętniej w lecie odpoczywa, w zimie nawet niekiedy tu szuka rozrywki.
A w lecie tu dopiero czuje się u siebie: tak wszystko lubi, jak tu urządzono: sale niewielkie, ale gustowne, bogate, na ścianach malowidła i obrazy, meble pięknie dobrane, lustra, marmury, figurki, pełno kosztownych cacek (do obcierania z kurzu), rzadkich roślin. Najwięcej pokoików bardzo małych, na parę — kilka osób, dla wybranego grona, — parę tylko sal większych.
W jednej z nich stół nakryto na kilkanaście osób: dziś przypada obiad czwartkowy.
We czwartki król zaprasza na obiady ludzi, których chce poznać bliżej, i przyjaciół. Więc nieznany jeszcze nikomu młodzieniec, który zajął króla jakimś udatnym wierszykiem: może z niego będzie poeta, — trzeba go poznać, dopomódz. Tamten ma znowu talent do malarstwa, — to przyszły muzyk, a tamto uczony. Ktoś zwiedzał za granicą nieznane w kraju fabryki, zakłady przemysłowe, — król chce go poznać, usłyszeć: może coś podobnego da się założyć w kraju. Stanisław Poniatowski bardzo pragnie podnieść przemysł krajowy: takie źródło bogactwa bardzo Polsce potrzebne. A malarstwo, poezję, rzeźbę, sztuki piękne po prostu kocha. To tylko chyba kocha na świecie, prócz siebie.
Na drodze do Łazienek, wysadzonej drzewami, trochę ruchu: przejechało kilka powozów, to zaproszeni goście. Uboższych i nieznanych ktoś z przyjaciół króla wprowadza.
Wchodzą wszyscy do sali, oczekują króla. Jakżeby dziwnie nam się dzisiaj wydawali: kolorowe kaftany, atłasowe i aksamitne, haftowane, krótkie spodnie do kolan, także kolorowe, i jedwabne, pończochy, pantofelki ze sprzążkami, na głowie pudrowane peruki, — strój francuski. Król ubiera się po francusku, i kto chce mu być miły, również ten ubiór przywdziewa.
Ukazał się Stanisław August, piękny, uprzejmy, pogodny, — wszedł z królewską powagą, ale na twarzy uśmiech, — wita gości grzecznie, życzliwie, dla każdego ma miłe słówko, do każdego przemówi, a wie, co powiedzieć komu. Rozmawiają przeważnie po francusku, dowcipnie i wesoło, — król nie lubi twarzy posępnych, a dowcip i wesołość bardzo ceni.
Ksiądz biskup Naruszewicz zajął pierwsze miejsce przy królu, — rozmawiają o historji Polski, wielkiej pracy Naruszewicza, której się podjął na życzenia króla.
— Przeczytałem tom II — mówi Stanisław August — i jestem zachwycony. Nie miała jeszcze Polska historyka, któryby tak rozumnie pojmował jej dzieje. Nieśmiertelność zapewni wam ta praca.
— I tobie, najjaśniejszy panie, bom ja tylko wykonawcą twojej woli.
— Nie pomogłaby moja wola bez waszej wiedzy, pracy i talentu. Bez mego polecenia wzbogacacie przecież poezję coraz nowemi utworami. Może nam i dzisiaj coś nowego przeczytacie?
— Nie radbym, najjaśniejszy panie, zatruwać chwil pogodnych smutną nutą, a serce jęknęło z bólu na widok tego, co się dzieje w kraju.
— Koniecznie chcę usłyszeć, proszę, przeczytajcie.
Biskup smoleński wyjął przygotowany rękopis i z uczuciem czytał wiersz pod tytułem: »Głos umarłych«. Niby to zmarli królowie wyrzucają Polakom ich błędy i wygłaszają smutne przepowiednie:

Czegóż się błędny uskarżasz, narodzie,
Los swój zwalając na obce uciski?
Żaden kraj cudzej potęgi nie zwabił,
Który sam siebie pierwej nie osłabił.
............
Pod jednej matki skrzydła rozpostarte
Sierocych piskląt garnie się drużyna,
Gdy na nie orlik, pazury otwarte
Z góry podnosząc, uderzać zaczyna:
Wyście ją z piórek obnażyli marnie,
Czemże was w trwodze ta matka ogarnie?


Wiersz był długi, król słuchał w głębokiej zadumie, spoważnieli wszyscy dokoła. Długo nikt przemówić nie mógł.

— Prawda płacze w każdem słowie — rzekł król wreszcie — może usłyszą ci, którym potrzebna. Piękny wiersz, pełen uczucia. Dziękuję ci, przyjacielu.
Piękny wiersz Naruszewicza musiał podobać się wszystkim, lecz chcieli rozweselić króla, więc odezwał się ktoś z obecnych.
— Nikogo dziś nie szczędzą, najjaśniejszy panie, a żeś łaskaw i dobry dla poetów, więc niewdzięczny ten ród i z ciebie szydzić się ośmiela: biskup warmiński (Ignacy Krasicki) znowu w zwykły sposób z ciebie żartuje.
— Lubię dowcip biskupa warmińskiego, powtórz mi, waszmość, tę srogą satyrę.
— A no, tak się zaczyna:

Z góry zły przykład idzie w każdej stronie,
Z góry naszego nieszczęścia przyczyna:
O ty, na polskim co osiadłszy tronie,
Wzgardziłeś miodem i nie lubisz wina,
Cierpisz, pijaństwo że w ostatnim zgonie —
Z ciebie gust książek, a piwnic ruina!
Tyś naród z beczek, kuflów, szklenic złupił —
Bodajeś w życiu nigdy się nie upił!


Król rozśmiał się zadowolony, za królem śmieli się wszyscy, radzi, że dowcip Krasickiego weselszym odezwał się tonem.
— Szkoda nam »księcia poetów« — zauważył król po chwili — zazdroszczę go szczerze królowi pruskiemu, uprzyjemni mu niejedną godzinę. Wiem, że go do Berlina zaproszono.
— A jakże — potwierdził Naruszewicz — już nawet opowiadają anegdotę o jego rozmowie z Fryderykiem.
— Bardzom ciekaw.
— Król pruski — jak wiadomo — zmniejszył mu bardzo dochody z biskupstwa, czwartą część tylko zostawił; a że jest protestantem, więc chciał sobie jeszcze z biskupa katolickiego pożartować. Odzywa się więc kiedyś do Krasickiego. — Ja mogę teraz broić, a do nieba się zawsze dostanę, bo mię przecież, książe biskupie, pod swoim wielkim płaszczem ukryjecie? — Chętniebym to uczynił, najjaśniejszy panie, — odpowiedział Krasicki — ale tak mi płaszcz okrajałeś, że się pewno nie uda.
Śmiech wesoły powstał przy stole, każdy coś opowiadał o biskupie warmińskim, który wraz z Pomorzem dostał się Fryderykowi i Warszawę musiał opuścić.
— Miałem list od biskupa — odezwał się jeden z gości — bardzo za nami tęskni, dużo pisze; do Berlina nic go nie ciągnie. Może państwo nie znacie jego ostatniej bajki?
— Cóż w niej mówi?
— Powtarza rozmowę ptaszków w klatce:

— Czego płaczesz? — staremu mówił czyżyk młody,
Masz teraz lepsze w klatce, niż w polu wygody?
— Tyś w niej zrodzon — rzekł stary — przeto ci wybaczę,
Jam był wolny, dziś w klatce i dlatego płaczę.


Cisza zapanowała. Wszyscy zrozumieli bajkę, znowu uczucie bólu zgasiło na chwilę wesołość.

— Mości panie Karpiński — zwrócił się król do młodzieńca, którego po raz pierwszy miał gościem u stołu — czytałem twoje wiersze i bardzo mi się podobały. Szczególniej piękne modlitwy »Kiedy ranne wstają zorze« i »Pieśń wieczorna«, prawdziwie bardzo piękne, nieprawdaż, mości biskupie?
— Bardzo piękne — powtórzył Naruszewicz — ale i świeckie pieśni podobają się wszystkim niezmiernie. Warto posłyszeć, najjaśniejszy panie, jak śpiewają po dworach o Laurze i Filonie:

Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły,
Ach, któż tam klaszcze za borem?..

Słyszałem — przerwał król bardzo uprzejmie — wczoraj śpiewano tę wdzięczną sielankę w salonach pani krakowskiej; wszystkim się podobała. Miło mi poznać młodego poetę, będę pamiętał o panu, radbym dla niego co uczynić.
Obiad się skończył. Nie był zbyt wystawny, król jadał skromnie, chociaż bardzo smacznie. Wina umiarkowanie dolewano.
Wieczór się zbliżał, chłodno było i przyjemnie, król zaproponował przechadzkę po parku i karmienie łabędzi.
— Potem łódkami opłyniemy teatr — mówił do Naruszewicza — pięknego spodziewamy się dziś przedstawienia: pan Niemcewicz napisał nową sztukę, bardzo zabawną komedję pod tytułem »Pan Nowina«. Żartuje w niej z francuskiego wychowania. Zobaczymy, jak to wypadnie na scenie, — cieszę się w każdym razie, że mamy polski teatr.
Król rzeczywiście starał się zastąpić francuski teatr polskim. Nie żałował na to pieniędzy. Wogóle lubił teatr, i w ukochanych Łazienkach podług jego gustu zbudowano scenę, oddzieloną od widzów szerokością stawu. Wyglądało to bardzo ładnie, ale przedstawienia mogły się odbywać tylko w pogodne wieczory, ponieważ ani scena ani amfiteatr dla widzów nie były osłonięte z góry.
Wieczór się zbliżał. Na drodze do Łazienek ukazały się znowu powozy: przyjechała pani krakowska, siostra Stanisława Augusta, z dworem, z zaproszonemi damami, — ciągnął szereg pojazdów, — książę Józef konno przybywał z młodzieżą — zaczynała się dworska zabawa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.