Czerwone koło/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział V.
w którym czytelnik zawiera znajomość z p. Karolem Baumanem, lichwiarzem wszystkich rodzajów.

— Czy biuro p. Baumana?
— Tak, to tutaj, proszę pani, ale p. Bauman wyszedł i wróci dopiero około trzeciej.
Larkin, służący biurowy banku Baumana, wpatrzył się nie bez zdumienia w nieznaną mu osobę, która pytała o jego pana, a wygląd której, doprawdy, był nieco dziwny.
Była to kobieta, wzrostu, o ile można było sądzić, średniego, ale czy była ona stara czy młoda, ładna czy brzydka? Kwestji tych w żaden sposób nie dało się rozwiązać. Nieznajomą bowiem okrywał płaszcz czarny, tak szeroki i tak długi, że otulał ją szczelnie od stóp do głów; zasłaniał ją przytem welon tak gęsty, opadający w fałdach tak nieprzeniknionych dokoła głowy, że nie można było rozróżnić najmniejszego szczegółu rysów czy figury.
Nic sobie nie robiąc z odpowiedzi służącego, nieznajoma najspokojniej w świecie pewnym krokiem weszła do poczekalni.
— Wiem dobrze, że pana Baumana niema w biurze, — rzekła. Spotkałam go właśnie na ulicy, niedaleko stąd; rozmawiał z kimś, jednakże rozmówiłam się z nim i on mnie prosił abym zaczekała na niego tutaj, w jego gabinecie.
— W gabinecie pana Baumana
— Tak jest, w jego gabinecie. Proszę mnie tam zaprowadzić.
Larkin otworzył szeroko oczy i usta, zamieniające się w obraz zdumienia i niepewności.
Był to bowiem biedak, nieśmiały i skromny, obarczony rodziną i żyjący w ciągłym strachu, że w razie jakiegoś nieporozumienia, zostanie wyrzucony na bruk bez litości.
Jak ognia obawiał się Baumana i w chwili tej właśnie dręczyła go niepewność decyzji. Czy nie rozgniewa on bardzo swego pana, pozwalając wejść komuś do jego gabinetu? A z drugiej strony czy nie przewini on bardziej, odmawiając tej pani? Nieznajoma zdawała się być bardzo pewną siebie. Głos miał brzmienie autorytatywne, Larkin był przyzwyczajony do tego, te szef zachowywał się w sposób bardzo tajemniczy wobec rozmaitych spraw. Pomyślał, że wartoby pójść spytać o radę jakiegoś urzędnika, ale p. Bauman zabronił mu raz na zawsze mówić z kimkolwiek o tem, co się dzieje u niego.
— Więc cóż? — spytała zawoalowana pani z pewnym odcieniem zniecierpliwienia w głosie, — cóż tak namyślacie się? Pan Bauman będzie bardzo niezadowolony, jeżeli kto mnie tu spotka.
Larkin wstrząsnął się jak w febrze.
— Proszę panią tędy, — rzekł, otwierając drzwi do gabinetu.
Ody drzwi się zamknęły, rozglądnęła się i zrobiła ruch rozczarowania. W komnacie ciemnej, umeblowanej w guście surowym, nie było na wierzchu żądnego papierka, żadnego aktu, żadnego pokwitowania.
Usiadła. Potem, nie podnosząc woalu, oparła głowę na dłoniach i pogrążyła się w rozmyślaniach. Całe zachowanie się jej robiło wrażenie osoby niespokojnej, niezdecydowanej, osoby, która przyszła, by spełnić jakiś czyn, a widzi, że w danych okolicznościach nie znajduje koniecznej pomocy.
Wreszcie wstała i spiesznie podeszła do drzwi, któremi wprowadził ją Larkin. W chwili, gdy miała ująć klamkę, zatrzymała się, znów niezdecydowana. Czy wyjdzie? Czy też będzie trwała przy swem przedsięwzięciu? Wahała się. Dwa razy wyciągnęła rękę w kierunku klamki. Dwa razy odwracała się od drzwi. A jednak wyjdzie. Wypadek zadecydował. Tuż obok niej zasłona z zielonego aksamitu zasłaniała część muru naprzeciw okna i zasłonę tę, wiedziona ciekawością, uchyliła cokolwiek.
Za firanką ujrzała drzwi zamknięte — drzwi metalowe, wysokie na dwa metry i podobne zupełnie do drzwiczek od kasy ogniotrwałej, z jej zamkami, przedziałami i guzikami.
Kobieta zawoalowana stała nieruchomo i — rzecz dziwna — nie przypatrywała się bynajmniej drzwiom żelaznym... Nie, przyglądała się uważnie swej ręce, ręce prawej, zaciśniętej kurczowo na firance, a na której ukazywało się lekkie zaróżowienie w kształcie koła.
Tajemnicza osoba zaczęła trząść się konwulsyjnie, drżeniem dziwnem, zmniejszającem się w miarę tego, jak zjawisko, które przerażało, stawało się bardziej wyraźne. Znak się uwydatniał. Barwa różowa ściemniała, stała się czerwoną, potem szkarłatną, krwawą.
—Tak — tak, szepnęła do siebie nieznajoma, jakby odpowiadając jakiemuś wewnętrznemu głosowi, — tak. będę działała... Nie mogę nie działać...
Jeszcze przebiegł ją dreszcz, może dreszcz ostatniego buntu przeciwko utajonej mocy, która zmuszała ją do działania. I, nagle, ucichła, opanowana spokojem głębokim i stanowczym...
Nachyliła się, badając mechanizm drzwi i przedziałek, ale rychło zdała sobie sprawę, że były one zamknięte hermetycznie, bez możliwości otwarcia. Opuściła zieloną firankę i powoli przeszła się dookoła pokoju, będąc do tego stopnia panią siebie, że usiadła na fotelu skórzanym i pogrążyła się w myślach.
Po chwili wstała. Pian jej był gotów.
Takież same ciężkie zielone firanki jak na drzwiach żelaznych, opadały w oknach.
Z zimną krwią stwierdziła, że otulając się firanką staje się niewidzialną, że nic w pokoju nie zdradza jej obecności.
W tejże chwili cierpki głos dał się słyszeć z sąsiedniej poczekalni. Zbliżyły się kroki. Jakaś ręka ujęła za klamkę drzwi do gabinetu.

Zakład, nazywany przez Karola Baumana jego bankiem, miał początki bardzo skromne. Umysł złośliwie usposobiony napewno nazwałby je nawet podejrzanemi. Obecnie bank ten zajmował całe pierwsze piętro kamienicy o majestatycznym wyglądzie.
Karol Bauman nazywał siebie przemysłowcem i bankierem, gdyby jednakże był choć trochę szczerym, piękne te przymiotniki zamieniłby na swych biletach wizytowych jednem słowem: „Lichwiarz“.
Bo był on lichwiarzem w całem tego słowa znaczeniu, we wszystkich rodzajach i odmianach. Dostarczał pieniędzy za cenę przerażającą przemysłowcom, znajdującym się chwilowo w kłopocie i młodym ludziom bogatym, nie gardząc przytem brudną spekulacją i skromnym zarobkiem z pożyczek na termin tygodniowy.
W dzielnicach gęsto zaludnionych, gdzie zarzucił sieć swych operacyj, nie było ulicy ani prawie domu, gdzieby nie płacono lichwiarskiej dziesięciny Baumanowi i gdzieby imię jego nie oznaczało ruiny i nędzy.

W jakiś kwadrans po wpuszczeniu przez Larkina zawoalowanej kobiety, Karol Bauman wrócił do swego domu bankowego.
Pan Bauman był pochodzenia germańskiego, ale nie miał w sobie nic z Niemca jasnowłosego i otyłego. Był to mężczyzna suchy, żywy, chudy i niepokaźny, mimo swego małego wzrostu, starający się o wygląd imponujący, ubrany zawsze z wyszukaną elegancją. Jego siwiejące włosy podnosiły się na czaszce, jak tupek klowna i cała jego postać byłaby śmieszna, gdyby nie bezczelny wyraz oczu i nieubłagana zaciętość, malująca się na twarzy.
— Larkin! — zawołał z pogardliwą brutalnością, otwierając sobie drzwi z poczekalni do swego gabinetu.
Służący jakby naciśnięty sprężyną powstał automatycznie.
— Biegnij i weź od kasjera akty Gardinera i odnieś je natychmiast do pana Bull’a, do trybunału.
— Słucham, panie dyrektorze! Jeżeli pan dyrektor pozwoli powiedzieć sobie...
— Powiedziałem: biegnij!
Bauman lubił teroryzować, gdy mógł to czynić bez ryzyka i teraz spiorunował wzrokiem służącego.
Więc tenże, biedaczysko przerażony, nie ośmielił się już tłómaczyć dalej i pospieszył wypełnić rozkaz. Bauman zaś przeszedł poczekalnię i wszedł do gabinetu. Tam zdjął z głowy kapelusz i razem z laską umieścił na krześle. Po chwili zbliżył się do firanki, zasłaniającej drzwi sekretne, pokręcił guziki, nastawił wskazówki w przedziałach i otworzył ciężkie żelazne podwoje. Firanki w oknie lekko zadrżały, ale Bauman nie zauważył tego. Sekretne drzwi otworzyły się, ukazując wgłębienie, rodzaj alkowy w murze bez okna, z wszystkich stron opancerzonej stalą. Ściany wypełnione były przegródkami i szufladami, w których znajdowały się teki ponumerowane.
Pan Bauman dotknął kontaktu i światło elektryczne zalało szafę opancerzoną. Wówczas wszedł do środka schowka, wyciągnął z przegrody olbrzymią tekę z etykietą: „Pokwitowania“ i wyniósł ją do gabinetu, kładąc na swojem biurku. Potem wrócił znów do alkowy, przymknął za sobą drzwi do połowy i zaczął uważnie przeglądać zawartość szuflad.
Zza zielonej firanki koło okna wysunęła się postać kobieca, osłonięta czarnemi welonami i przeszła cicho, bez najmniejszego hałasu...
Karol Bauman w swojej szafie-skarbcu, pracował, bardzo zaabsorbowany...
W dużym pokoju, służącym za wspólne biurko kilku urzędników banku Baumana pracowało z wielką gorliwością, wzmożoną jeszcze od chwili, gdy usłyszeli cierpki, chrypliwy głos swego szefa, rozmawiającego po powrocie z Larkinem.
Jeden z urzędników, siedzący przy biurku, najbardziej zbliżonem do gabinetu dyrektora, od kilku minut zdawał się być zajęty jakąś myślą dokuczliwą. Wreszcie położył pióro i zaczął nasłuchiwać.
Za parę chwil zawołał swego sąsiada:
— Panie Jarvis! Chodźno pan tutaj!... Czy nie słyszy pan nic?
— A co, panie Grant?
— Krzyki — krzyki oddalone — zduszone — o... o... i głuche uderzenie... O, słyszy pan?
— Ach, tak, tak, istotnie!... To dziwne.
— To tak, jakby z gabinetu szefa...
— Czy myśli pan, że go mordują? — spytał z zimną krwią Jarvis.
— Lub prędzej, że on kogo morduje? — zaryzykował półgłosem trzeci urzędnik.
— Nie myślę tego, — z tym samym spokojem odpowiedział Jarvis, — to nie w jego guście.
— Nie. Ale to faktycznie pochodzi z jego gabinetu, — rzekł Grant.
— Trzeba tam iść zobaczyć...
Trzej urzędnicy pobiegli do gabinetu, dokąd nigdy nie ośmielił się żaden z nich wejść bez pozwolenia.
— To on! On jest tam! — krzyknął Grant przerażony, wskazując na drzwi metalowe, hermetycznie zamknięte. Poprzez ich grubość słychać było oddalony i przyduszony głos Baumana. Ryczał on, wołając o pomoc i walił potężnie, zapewne nogami, w stal opancerzenia. Ale widocznie siły go opuszczały, gdyż krzyki chrypły coraz bardziej a uderzenia nogami słabły.
— Klucz! — wołał Grant. — Gdzie jest klucz?
— Kombinacja otwierania Jest bardzo zawikłana! — krzyknął przerażony Jarvis.
— Odwagi! panie dyrektorze! — darł się Grant. Zaraz uwolni się pana!
— Jest on zgubiony, — dodał szeptem, zwracając się do kolegów. — Nigdy, wyważając nawet drzwi, nie uczyni się tego w porę, by go wyciągnąć żyjącego. On udusi się wewnątrz.
Kasjer! Gdzie kasjer? — zawołał Jarvis, jedyny, który zachował resztę zimnej krwi. — Kasjer Smith zna rozwiązanie! I ma podwójny klucz! — Z temi słowy Jarvis rzucił się na poszukiwanie kasjera, urzędującego po przeciwnej stronie banku, w pokoju oddalonym od gabinetu dyrektora, gdzie kasjer Smith zamknął się, by skończyć jakieś niecierpiące zwłoki sprawozdanie kasowe.
Jarvis w kilku słowach objaśnił mu, co się dzieje i obydwaj wrócili biegnąc do gabinetu, gdzie zebrali się teraz wszyscy urzędnicy.
Grant poprzez drzwi opancerzone nie przestawał krzyczeć słów uspakających.
Odpowiadały mu słabnące wciąż krzyki spazmatyczne.
Kasjer pospiesznie nastawił wskazówki i słowa i pokręcił kluczem. Ciężkie podwoje otworzyły się.
Był już czas najwyższy. Bauman, nawpół uduszony, wyszedł chwiejąc się na nogach i wpadł na swoje biurko. Omdlewał prawie.
Ale przychodząc do siebie, wpadł w niepohamowaną złość.
— Co to jest? — wołał przerywanym głosem. — Co się tu dzieje? Kto wszedł tutaj? Kto zamknął te drzwi... wiedząc, że ja jestem wewnątrz?... Bo wiedziano o tem tutaj... jestem tego pewny.
To mówiąc, spoglądnął na swych podwładnych wzrokiem, pełnym gróźb.
Odpowiedział mu chór protestów.
— Nikt nie wszedł do pana, panie szefie przed wołaniem o pomoc, — stwierdził spokojnie kasjer.
Ryk, wychodzący z piersi Baumana, przerwał mu dalsze tłómaczenia.
— Teka! Teka z pokwitowaniami! Była tu! Gdzież jest teraz?
I tragicznym ruchem wskazywał na puste biurko.
Zdumieni urzędnicy spoglądali po sobie, nic nie rozumiejąc.
— Jaka teka, panie szefie? — zaryzykował pytanie Smith.
— No, mówię przecież, że teka pokwitowań! Pokwitowań na drobne pożyczki! Wyciągnąłem ją! Położyłem ot, tu! Ukradziono ją! Po próbie zamordowania mnie, kradzież! Ale ja znajdę winowajcę! Nie ujdzie mi! Ja każę zaaresztować was wszystkich!
Bauman nie posiadał się z gniewu.
— To ta kobieta zawoalowana! Rzecz zupełnie pewna, że to ona! — odezwał się w chwili pełnego grozy milczenia, głos przerażony.
Wszystkie głosy zwróciły się w tę stronę. Ujrzano Larkina, służącego biurowego. Wrócił on właśnie z posyłek i był obecny przy ostatniej scenie. A teraz zdawał się być przerażony słowami, jakie wypowiedział głośno pod pierwszem wrażeniem.
Pan Bauman skoczył i chwycił go za kołnierz.
— Kobieta zawoalowana! Jaka kobieta zawoalowana!
Co to ma znaczyć?
Larkin ledwie trzymając się na nogach, wyglądał raczej martwy, niż żywy.
— Panie szefie, panie szefie! To nie moja wina! — jęczał nieszczęśliwy, opowiadając przerywanemi słowy o tem, co zaszło.
Kiedy wytłómaczył wszystko, Bauman wyrzucił go za drzwi.
— Panie Smith, proszę tutaj! — wołał rozkazująco. — Ja biegnę na policję złożyć skargę. Ten idiota opowie co wie, a pan uzupełni moją skargę. I krokiem tragicznym przeszedł między swymi urzędnikami bardzo podnieconymi tem, co zaszło.
W towarzystwie Smitha, spokojnego i trzęsącego się jak galareta Larkina zszedł po schodach, zrobił jeden krok na ulicy i zatrzymał się osłupiały: nie ujrzał swego auta, które powinno było stale oczekiwać go przy bramie.
— Auto? — wyjąkał skamieniały, — gdzie jest moje auto?
Smith i Larkin rozejrzeli się bacznie wokoło: ani śladu samochodu.
Karol Bauman wydal okrzyk przeraźliwy:
— Skradziono! Skradziono mi również i auto!
Głos jego zamarł w jęku. Cios był za silny. Urzędnicy myśleli, że szef ich skona na miejscu. Zachwiał się... Ale za chwilę nowy przypływ wściekłości i energji powrócił mu siły.
— Larkin, biegnij po samochód, — rozkazał, zapominając, że chciał zatrzymać przy sobie swego służącego.
Larkin po upływie paru minut powrócił, siedząc obok szofera taksometru, który ich dowiózł do centralnej stacji policyjnej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.